„Straszliwe młode damy i inne osobliwe historie” to zbiór alegorycznych opowieści o samotności, sprawiedliwości, władzy i miłości, utrzymanych w baśniowej atmosferze. Wielopłaszczyznowe, zachwycające bogactwem barokowej obfitości, przypominają o tym, że literatura może być prawdziwą artystyczną ucztą.


Kelly Barnhill to pisarka, która ma na swoim koncie nagrodę Johna Newbery’ego – wyróżnienie przyznawane wyróżniającym się autorom literatury dziecięcej. Amerykanka zwróciła na siebie uwagę powieściami „Dziewczynka, która wypiła księżyc” i „Syn wiedźmy”, które łączy baśniowa atmosfera na granicy jawy i snu, stanowiąca spoiwo dla historii o współczesnych problemach, z jakimi może utożsamić się młody czytelnik jej książki.

Tę samą charakterystyczną atmosferę – pełną magicznego uroku, napięcia i oczekiwania na dalszy rozwój wydarzeń, udało się jej zachować w zbiorze opowiadań „Straszliwe młode damy i inne osobliwe historie”, adresowanym tym razem do dorosłych czytelników. To zbiór opowieści, balansujących na granicy kilku gatunków literackich, posługujących się alegorią dla przedstawienia ponadczasowych motywów i symboli, wymagający od czytelnika namysłu, skłaniający do refleksji. Światy przedstawione, tworzone przez Kelly Barnhill nie mają w sobie nic oczywistego, są plastyczne i wielopłaszczyznowe. Obcowanie z tą książką wręcz przypomina o słynnych słowach Carlosa Ruiza Zafóna: „Książki są lustrem: widzisz w nich tylko to co, już masz w sobie”, dlatego, że wielość interpretacji w tym przypadku jest przesądzona. Każdy zobaczy w tym baśniowym świecie to, na co pozwoli mu jego kompas moralny, bagaż doświadczeń, poglądy i własna wrażliwość. Na tym opiera się niezaprzeczalne piękno tego zbioru opowiadań, przeznaczonego dla czytelników oczekujących od literatury czegoś więcej niż proste historie.

Tajemnice, groza, olśnienia – wszystko w tej książce jest. Szczególnie wyraziście wypadło ostatnie opowiadanie zamieszczone w zbiorze czyli „Magiczne dziecko”, w którym poznajemy życie tytułowych dzieci o niezwykłych zdolnościach, naznaczonych spiralnym znamieniem świecącym w ciemnościach, zagrabianych i więzionych przez Ministra – postać reprezentującą zakusy władzy totalitarnej. Minister chciałby mieć w swojej władzy wszystkie magiczne dzieci, przychodzące na świat rzadko – bo raz na 25 lat, w czasie przelotu komety Boro.

Okazuje się jednak, że jego diaboliczny plan nie jest zrealizowany w pełni, ponieważ jedno z magicznych dzieci, znalezione przez Śmieciarza na wysypisku i wychowane w surowych warunkach, żyje na wolności i Minister zdaje sobie sprawę z tego, że może mu ono zagrozić. Ta historia obrazuje w wymowny i piękny sposób odwieczną walkę jednostek o wolność, w obliczu poczynań tyranów, pragnących narzucić innym swoją wizję świata. Dla polskich czytelników, znających realia życia w komunistycznym państwie, opowiadanie to będzie szczególnie wstrząsające i zapewne wzbudzi silne emocje.

Filozoficzne pytania pojawiające się między wierszami, to także mocny atut opowiadań Kelly Barnhill. Zostawiają czytelnika z refleksjami na temat bytu i istnienia, życia, które być może czeka na nas po śmierci i miłości z tego i nie z tego świata. W każdej kolejnej swojej książce pisarka zabiera czytelnika w coraz odleglejszą podróż intelektualną, pozostaje więc mieć nadzieję, że to stała tendencja, oznaczająca perspektywę na coraz lepsze i coraz bardziej zaskakujące książki jej autorstwa. Wanda Pawlik

Kelly Barnhill, Straszliwe młode damy i inne osobliwe historie, Przekład: Katarzyna Makaruk, Wydawnictwo Literackie, Premiera: 9 lutego 2022
 
 

Kelly Barnhill
Straszliwe młode damy i inne osobliwe historie
Przekład: Katarzyna Makaruk
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 9 lutego 2022
 
 

Elegia dla Gabrielle, patronki uzdrowicieli, dziewek nierządnych i szlachetnych złodziei

Uwaga kustosza: Oto papiery, które znaleziono w jaskini na wysepce jedenaście mil na południowy zachód od Barbadosu. Relacja jest oczywiście niekompletna, chaotyczna i niewiarygodna, podobnie jak zawarte w niej informacje. Nie ma żadnych dokumentów, które by potwierdzały, że w rzeczonym okresie w klasztorze Świętego Całunu przebywał brat Marcel Reneu. Istnieje wprawdzie wzmianka o rozkazie egzekucji niejakiej Gabrielle Belain na wyspie St. Pierre w roku 1698, ale brakuje dowodów, że ją przeprowadzono. Części zapisków nie udało się odszyfrować. Część przepadła na zawsze. Większość – jeśli nie całość – wydaje się rażąco nieprawdziwa, ot, majaki zagubionego marynarza, oszalałego z braku wody. Co się zaś tyczy warunków, w jakich przetrwały papiery, one też pozostają zagadkowe. Jaskinia była sucha i całkowicie pusta, jeśli nie liczyć trzech rzeczy: ludzkiego szkieletu w kącie, zwiniętego w kłębek jak do snu, długich na dwie stopy ludzkich włosów, ciasno splecionych z kawałkiem wstążki i liny i przerzuconych przez ręce zmarłego, a także zamkniętej na klucz olejowanej tekowej skrzyni, w której schowano zapiski. Na wieku wydrapano niezdarnie, jakby prymitywnym nożem albo ostrym kamieniem, słowa „Bonsoir, Papa”.

Na dwa dni przed egzekucją Gabrielle Belain (piratki, wiedźmy i rewolucjonistki) ponad targiem rybnym przeleciał nisko czerwony ptak, wprawiając w zdumienie cztery muły, dziesięć kur, bezlik miejscowych matron i lorda wielkiego konstabla. Szeroką spiralą wznosił się coraz wyżej, aż dotarł do okna wieży, gdzie moja ukochana Gabrielle czekała na śmierć. Ludzie mówią, że podeszła do okna i jej śliczną twarz przeciął cień krat. Mówią, że wyciągnęła delikatną, lekko piegowatą rękę i dotknęła ptasiego dzioba. Mówią, że zaczęła śpiewać.
Stałem w korytarzu, pertraktując z dwoma strażnikami, by pozwolili mi przekazać jadło, wodę i rozgrzeszenie za próg drzwi z żelaza i drewna, które odgradzały Gabrielle od świata. Nie widziałem ptaka. Nie słyszałem pieśni. Ale w nie wierzę. Oto natura egzystencji: wierzymy i jest. Być może Pan odwróci się ode mnie na widok podobnej herezji, ale klnę się, że to prawda. Gabrielle, tak jak jej matka, była Świętą Pośród Śmiertelników, żywym dowodem Bożej potęgi. Ludzie w to wierzyli, była to więc prawda, i żadne cyniczne pokazy władzy biurokratów, rządów czy państw nie mogły ich od tej wiary odwieść.

 
Z wioski, w której mieszkała razem z matką, dziesięcioletnia Gabrielle Belain powędrowała na brzeg, mijając po drodze Dom Rozkoszy. Księżyc, ledwie przecinek na tle roziskrzonego nieba, rzucał nikły blask na piasek pokryty morską pianą. Gabrielle spojrzała w morze. Schowany w ciemności statek wciąż tam stał – zwinięte czarne żagle przymocowane do bomu, nasmołowany kadłub skrzypiący wśród fal. Wyczuwała go. Prawdę rzekłszy, nie było w jej życiu takiej chwili, żeby nie potrafiła go wyczuć. Nawet gdy zapuszczał się daleko – do Portugalii, na Wyspę Wielkanocną czy w najdalszy koniec kontynentu – wiedziała, gdzie jest. I wiedziała, że do niego należy.
Cztery morświny podskakiwały na falach, czekając, aż dziewczynka wejdzie do wody. Nie wydawały żadnych odgłosów, ich czarne oczy błyskały ponad spienioną powierzchnią morza. Kundel, niemal wzrostu Gabrielle, skomlał żałośnie i trącał ją nosem w ramię.
– Nie możesz ze mną iść – powiedziała dziewczynka.
Warknął w odpowiedzi.
Wzruszyła ramionami.
– Dobrze – mruknęła. – Jak sobie chcesz. Ale nie będę na ciebie czekać.
Weszła do wody, złapała morświna za płetwę i pomknęła w ciemność. Pies, plując wodą, popłynął za nią.
Na żaglowcu panowała cisza. Marynarze spoglądali w niebo i nasłuchiwali wiatru. Czekali. Czekali już dziesięć lat.

 
W wieku trzynastu lat Gabrielle została nawigatorką. W wieku piętnastu – kapitanką, postrachem książąt, kupców i handlarzy niewolników. W wieku osiemnastu osadzono ją w więzieniu – zakuta w kajdany, morzona głodem, zważona i zmierzona czekała na stryczek.

 
Nocami widzę ich ręce. Nie widzę twarzy. Modlę się – urywanym oddechem, wydzieliną pokrytej pęcherzami skóry, gasnącym nędznym żywotem – żebym przed śmiercią mógł ujrzeć ich twarze jeszcze raz. Na razie muszę się zadowolić rękoma. Rękoma Gabrielle, która krzyżowała plany gubernatorów, generałów, a nawet samego króla, i rękoma jej matki, która uzdrawiała, modliła się i – Boże dopomóż – kochała mnie. Raz. Ale – ach! Cóż to był za raz!

 
Marguerite Belain, matka Gabrielle, przybyła z Francji na Martynikę pod opieką mojego zakonu – przemierzaliśmy ocean, by wśród bujnych, pachnących wysp Nowego Świata wznieść opokę, miejsce nauki i modlitwy. Nie było naszym zamiarem pomaganie uciekinierom ani tym bardziej uciekinierkom. O uwięzieniu Marguerite dowiedzieliśmy się od sióstr ze zgromadzenia Matki Bożej Siedmiobolesnej, które usługiwały ukochanej nowej metresie młodego i naiwnego króla. Chociaż metresa powiła dziecię swojemu mężowi, królowi nie mogła dać potomka – pomarszczone fioletowe płody wypływały z niej na menstruacyjne gałganki, sprowadzając płacz i smutek na królewskie pokoje. Marguerite wezwano do łoża metresy, w której łonie znów zakiełkowało nowe życie.
– Proszę – błagała królewska kochanica, a łzy spływały po jej alabastrowych policzkach. – Proszę – mówiła, a jej rzeźbione marmurowe usta, wygięte w wyrazie wyniosłej pogardy, drżały, pękały, rozpadały się na kawałki.
Marguerite położyła dłonie na brzuchu faworyty. Zobaczyła dziecko z podwiniętymi kończynami unoszące się wśród wód. Wiedziała, że łono nie wytrzyma. Spostrzegła jednak, że można temu zaradzić – wyraźnie widziała ścieżkę, którą mogłaby podążyć, żeby zachować macicę w całości. Gdyby natychmiast poczyniła pewne kroki, dziecko można by uratować.
Zobaczyła jednak coś więcej.
Zachłanne ręce i zimne, zimne oczy. Dziecię wzrastające pośród władzy, bogactwa i militarnej potęgi. Młodzieńca zatapiającego zęby w ciele drżącego świata i wyszarpującego mu z piersi bijące serce. Męża, który powala na kolana mężczyzn, butami depcze gardła kobiet i pragnie władzy bez końca.
– Nie mogę go uratować – powiedziała Marguerite, wbijając w ziemię oczy zielone jak liście.
– Możesz – odparła kochanica króla, przywróciwszy kamiennym ustom pierwotną postać. – I uratujesz.
Ale Marguerite tego nie zrobiła. Jak można się było spodziewać, uwięziono ją na czas ciąży – zaraz po rozwiązaniu miała trafić na szafot: jako morderczyni, jeśli dziecko nie przeżyje, lub jako szarlatanka, jeżeli mu się uda.
Nie przeżyło. Nie miało to jednak znaczenia: zanim pałac zdążył się okryć czernią na znak żałoby, Marguerite została potajemnie oswobodzona i w mnisim przebraniu przeszmuglowana na nasz statek.
Razem z braćmi pomogłem jej w ucieczce. To ja narzuciłem zgrzebny habit na święte ramiona, schowałem włosy w cieniu kaptura. To ja naciągnąłem go, by zasłonić jej twarz przed światem, trzymałem ją za rękę, gdy podziemnymi korytarzami przemykaliśmy przez miasto, nie zatrzymując się ani na chwilę, i to ja, kiedy nareszcie dotarliśmy po portu, ukryłem ją w pustej beczce po winie. Wmawiałem sobie, że to z pośpiechu serce waliło mi jak oszalałe. Wmawiałem sobie, że dłoń, którą trzymałem, była mi umiłowaną, bo Bóg wszystkich nas obdarza miłością. W końcu być człowiekiem – to kłamać. Umysł kłamie sercu, serce kłamie duszy.

 
Osiemnastego dnia podróży Marguerite otworzyła przede mną drzwi swojej kajuty. Nieoczekiwany, ale upragniony dar jak każdy cud przyniósł ze sobą chwilę zaskoczenia i wielkiej radości. Tego samego dnia – w istocie w tym samym momencie – nie wiadomo skąd zerwał się sztorm, ciskając wodę i wiatr w trzeszczący kadłub statku i zasypując górny pokład gradem błyskawic.
Czy to wątły kochanek, czy raczej błyskawica spłodziła takie dziecię – dziecię, które przyszło na świat z gorejącymi oczami?
Gabrielle. Moja córka. Powinienem rzec: owoc grzechu, ale nie potrafię. Jakim cudem z grzechu mogłoby się począć takie dziecię?

 
Rankiem czterdziestego pierwszego dnia rejsu w oddali zamajaczył statek z czarnymi żaglami. W południe dostrzegliśmy błysk zakrzywionych szabel, bezlik nierównych, wygłodniałych zębów. Wczesnym popołudniem obcy żaglowiec przywarł do naszego i na pokład wkroczyli piraci. Czekaliśmy na nich, wystawiwszy jadło i napoje. Otworzyliśmy też kilka – choć nie wszystkie – skrzyń ze złotem, które teraz błyszczało w słońcu. Zbiliśmy się w ciasną gromadkę pod głównym masztem i przesuwając w palcach wytarte paciorki różańca, odmawialiśmy modlitwę za modlitwą. Wyciągnąłem rękę, żeby ująć dłoń Marguerite, ale natrafiłem na pustkę.
Z obcego statku, utykając, na nasz pokład zszedł mężczyzna. Twarz miał zapadniętą, pozbawione rzęs oczy spoglądały zimno spod obwisłych brwi, usta wyglądały jak ponure, nierówne cięcie na bezlitosnej szczęce. Jak niezaleczona rana.
Marguerite podeszła i stanęła przed nim.
– To pan – powiedziała.
Wbił w nią wzrok, zimne oczy lekko rozszerzyły się z ciekawości.
– Ja – odparł.
To jasne, że był z tego dumny. Kim innym miałby być? A co ważniejsze, kim innym chciałby być? Sięgnął po kaptur, który ocieniał jej twarz, i ściągnął go jednym ruchem. Włosy koloru pszenicy rozsypały się po surowym habicie skrywającym jej ciało przed światem i rozlały, tworząc kałuże na rękach i wokół stóp.
– A to najwyraźniej pani.
Zamiast odpowiedzieć, ujęła w dłonie jego twarz. Uważnie jej się przyglądała, a on nie spuścił wzroku. W jego twardych oczach zalśniły łzy.
– Jest pan chory – powiedziała. – Od… bardzo dawna. I smutny. Nie potrafię uleczyć smutku, ale poradzę sobie z chorobą. On też cierpi. – Wskazała na mężczyznę z ospowatą twarzą, który trzymał nóż przy gardle naszego umiłowanego opata. – I ten, i tamten. – Wskazała na innych. Podeszła do najmłodszego, który pozieleniały opierał się o reling na sterburcie, i położyła mu rękę na ramieniu. – Ciebie, najmilszy, nie umiem ocalić. Tak mi przykro. – Po jej kremowej twarzy popłynęły łzy. Mężczyzna (ledwie mężczyzna, po prawdzie raczej chłopię) zwiesił smutno głowę. – Ale mogę sprawić, że nie będzie bolało. – Ujęła jego dłoń i ścisnęła. Uniosła blade usta do gładkiego brązowego policzka i pocałowała. Młodzieniec pokiwał głową i lekko się uśmiechnął.
Marguerite kazała opuścić wiadro za burtę i napełnić morską wodą. Postawiła je u stóp kapitana. Zanurzyła ręce i obmyła głowę pirata, a potem ręce i stopy. Przyłożyła mu ucho do szyi, serca i brzucha. Wreszcie, zaczerpnąwszy wody w lewą dłoń, poprosiła, aby kapitan splunął w sam środek. Natychmiast gdy to uczynił, woda stała się światłem, światło – piórami, a pióra – czerwonym ptakiem o zielonym dziobie, który z krzykiem oznajmił niebu swe imię. Jak strzała wzbił się w górę, okrążył główny maszt, po czym, zataczając kręgi, opadł i usiadł kapitanowi na ramieniu.
– Niech go pan pilnuje – powiedziała do kapitana.
Ruszyła wzdłuż pokładu, uzdrawiając chorych i łagodząc ból umierających. Każdemu dała chowańca: jednouchego kota, rybę oddychającą powietrzem, niebieskiego albatrosa i srebrnego węża.
Kiedy skończyła, zwróciła się do kapitana:
– Teraz oddacie nam statek, a my popłyniemy dalej.
Kapitan skinął głową i uśmiechnął się do niej.
– Naturalnie, madame. Ale dziecię, które nosi pani w łonie, i tak nas odnajdzie. Poczęte na morzu do morza powróci. Kiedy dziewczynka osiągnie stosowny wiek, nie będziemy musieli jej szukać. Sama do nas przybędzie.
Marguerite zamrugała, zagryzła wargi do krwi i bez słowa skierowała się w stronę luku. Pozostała pod pokładem do końca podróży.

 
Przybyli wcześniej bracia przywitali nas na nabrzeżu i zaprowadzili do tymczasowych siedzib, które pokrywały skałę niczym porosty. Wiedzieliśmy wprawdzie, że nowy kościół wraz z klasztorem i szkołą nie są jeszcze gotowe, ale ogrom chaosu przyprawił nas o nieskrywany wstrząs, silnie odbiwszy się zwłaszcza na biednym opacie, który z bólem spoglądał na omszałe kamienie.
Brat budowniczy zwiesił głowę ze wstydem.
– To siedlisko entropii i rozkładu – mruknął do mnie, gdy opat odszedł. – Drewno nie wysycha, tylko porasta grzybami, chociaż suszymy je wiele dni. W wykarczowanej, wypalonej ziemi w ciągu godziny kiełkują rośliny, których nie potrafimy rozpoznać ani nazwać, za to nasze nasiona gniją. Filary pękają pod ciężarem bluszczu i słodko pachnących kwiatów, których nie było jeszcze wczorajszej nocy. Wydaje się, jakby sama ziemia nie chciała, żebyśmy tu budowali.
Opat porozumiał się z gubernatorem, ten zaś, wobec naszych nalegań, zatrudnił najmitów do pomocy w budowie – ludzi wolnych i związanych kontraktem, Tainów i ponurych hugenotów – toteż wkrótce mieliśmy nie tylko kościół i klasztor, ale też bibliotekę, introligatornię, stajnie, piwnice ziemne, składy beczek i gorzelnie.
Rozpaczliwie pragnąłem, by Marguerite pozwolono zostać. Miałem nadzieję, że opat każe wybudować dla niej domek nad brzegiem morza, gdzie mogłaby uprawiać ogród i pracować jako szwaczka dla naszego zgromadzenia. Ale oczywiście tak się nie stało. Opat oddał jej jedną z tymczasowych siedzib, zmuszając braci, by gnietli się razem na wąskich pryczach, nikt jednak nie narzekał. Mimo to z końcem pierwszego miesiąca naszego pobytu na wyspie odeszła bez pożegnania. O wschodzie słońca spostrzegłem ją na drodze z torbą podróżną przewieszoną przez ramię. Głowę miała odkrytą, luźno splecione warkocze opadały jej na plecy i zawijały się przy cholewkach. Spostrzegłem ją i zawołałem. Odwróciła się, pomachała mi ręką, ale nic nie rzekła. Nie musiała. Słońce przygniatające jej drobną postać wydobyło to, czego dotąd nie widziałem. Jej brzuch zaczął się zaokrąglać.

 
Gabrielle przyszła na świat w ogródku warzywnym oddzielającym Dom Rozkoszy od maleńkiej chatki, w której mieszkała i pracowała jej matka. Choć prostytutki udzieliły Marguerite schronienia w zamian za jej talenty kucharki, ogrodniczki i uzdrowicielki, wkrótce stało się jasne, że owe dary były znaczniejsze i liczniejsze. Gdy była w ciąży, ogrody otaczające Dom Rozkoszy rozkwitły ponad wszelkie wyobrażenie. Guawy osiągały rozmiar noworodka, a jagody wysypywały się na trawniki, barwiąc kamienne ścieżki i schodki sokiem czerwonym jak napływająca do serca krew. Pnącza, grube i silne jak młode drzewka, wiły się, wdrapując po wapiennych tynkach, i wybuchały różnokolorowym kwieciem, które zwieszało się z dachu i trzepotało niczym chorągwie.
Gdy nadszedł czas, Marguerite uklękła pośród melonów i uniosła drobne ręce do jasnego nieba. W mgnieniu oka chmara motyli obsiadła jej dłonie, uniesione ramiona i spływające złotą rzeką włosy, a dziecko wierzgnęło, naparło i wyślizgnęło się na kupkę liści, które ukołysały je i ułożyły czule na ziemi.
Wszystko to widziały dziewczęta z Domu Rozkoszy. Opowiadały tę historię każdemu. Nie znalazł się nikt, kto by nie uwierzył.
Po porodzie Marguerite wzięła łożysko i zakopała u stóp guawy. Dziewczęta z Domu Rozkoszy zgromadziły się wokół, żeby umyć dziecinę i zaprowadzić matkę do łóżka, ale Marguerite się nie zgodziła. Zaniosła noworodka w miejsce, gdzie zostawiła łożysko.
– Widzisz? – powiedziała. – Tu są twoje korzenie. I tu zostaniesz. Kapitan może sobie wierzyć, w co chce, ale ty nie jesteś z wody. Jesteś dzieckiem ziemi. I moim. A ja jestem tu. – Z tymi słowy wróciła do chatki, żeby nakarmić córeczkę.

 
Choć pewnie wszystkim było wiadome, że to dziecię o gorejących oczach zostało poczęte owej nocy, kiedy Marguerite Belain zgodziła się raz (ale – ach! raz!) ze mną kochać, woleliśmy wierzyć, że zrodziło się z błyskawic, morza i uzdrowicielskiej mocy swej matki. A to, w co wierzyliśmy, stało się prawdą. Gabrielle nie należała do mnie.
Przez wiele miesięcy opat słał procesje mnichów do maleńkiej chatki za Domem Rozkoszy, żeby przekonać Marguerite, by ochrzciła dziecko. Ona jednak nie chciała. Żadna woda poza tą ze źródełka, które tryskało milę od brzegu, nie mogła mieć styczności z ciałem jej córki. Dziewczynce nie wolno było kąpać się w morzu. Nie wolno było pić ani dotykać wody, która nie pochodziłaby z rąk jej matki.
– Zapuści korzenie – mówiła Marguerite. – I nigdy nie odpłynie.
Zwykle po chwili z Domu Rozkoszy wyłaniały się dziewczęta, żeby nas przegonić. Po przybyciu Marguerite wszystkie wypiękniały i pozostawały w dobrym zdrowiu. Twarze miały świeże, włosy błyszczące i mocne, a wszelkie oznaki czy to francy, czy szaleństwa, czy jednego i drugiego przycichły i zniknęły. Co więcej, ich goście, którzy zjawiali się trawieni gorączką i żądzą, odchodzili zaspokojeni, pokrzepieni i pełni życia. Stawali się lepszymi ludźmi. Łagodniej traktowali żony, otaczali miłością dzieci. Naprawiali dach kościoła, odbudowywali zmyte przez wodę drogi, otwierali drzwi przed bliźnimi, których dotknęło nieszczęście. Żyli długo, w zdrowiu i szczęściu, i umierali bogaci.
Gabrielle Belain nigdy nie została ochrzczona, choć w snach trzymałem to gorejące dziecię w ramionach i razem z nim zanurzałem się w morzu po pas. W snach nabierałem w dłoń morskiej wody i pozwalałem jej spływać po rudych lokach dziecięcia, które było i zarazem nie było moje (w większej części nie było). W snach czerwony ptak sfruwał z nieba, zataczając kręgi, unosił się chwilę przed nami i całował różane usta Gabrielle.

 
Gdy dziewczynka miała sześć lat, wypuściła się poza granice ogrodu i zabłąkała aż na rynek. Jej rude włosy błyszczały od oliwy i wstążek, gdy maszerowała do miasta w ślicznej nowej sukience koloru nieba. Dziewczęta z Domu Rozkoszy, które nie miały własnych dzieci, straciły dla niej głowę i rozpieszczały Gabrielle szatkami, kapelusikami, lalkami i słodyczami. Dziecko jednak nie było zepsute, tylko coraz słodsze i żywe jak iskra.
Po drodze Gabrielle ujrzała kundla rannego w walce. Psisko było ogromne, wielkości niemal kucyka, a jego szeroki, wykrzywiony pysk porastało siwe futro. Leżało pod drzewkiem caimito, dysząc, skomląc i obnażając kły. Gabrielle podeszła, spojrzała na ciężkie od owoców gałęzie i wyciągnęła rękę. Caimito, gładkie i ciemne, spadło prosto w nadstawioną dłoń, przez popękaną skórę sączył się słodki sok. Dziewczynka uklękła przed psem.
– Jedz – powiedziała, a pies zjadł i w jednej chwili wstał całkiem zdrowy. Trącił nosem nową panią, energicznie pomachał ogonem i pozwolił, by Gabrielle wdrapała mu się na grzbiet. Na rynku ludzie aż przystawali, żeby popatrzeć na śliczną dziewczynkę podróżującą na psie. Częstowali ją słodyczami i owocami, obdarowywali kolorowymi szmatkami. Gabrielle zatrzymała się przy kramiku handlarza ryb. Właściciel, stary skwaszony mężczyzna, targował się właśnie z jeszcze starszym i bardziej skwaszonym mężczyzną, nie zauważył więc dziewczynki. Z jego wózka zwisał ogromny marlin, całkiem nieżywy, spiczasty pysk miał lekko rozchylony, jakby próbował zaczerpnąć powietrza. Gabrielle, wrażliwe dziecię, przyłożyła rękę do swoich usteczek i przesłała rybie pocałunek. Handlarz, zadowolony, że udało mu się wyciągnąć od klienta więcej złota, niż zarobił przez cały zeszły tydzień, opuścił wzrok i ze zdumieniem ujrzał, że ryba wierci się i szamocze. Wtem wyskoczyła w górę, porządnie zdzieliła nabywcę w pomarszczony policzek, rzuciła się na bruk i popełzła do portu. Również pozostałe ryby zaczęły wić się i skakać, kłębiąc się i wpadając jedna na drugą w bezładnej, wyrywającej się na wolność masie. Ludzie przystawali, gapiąc się i pokazując palcami dziwo, podczas gdy handlarz na próżno próbował pochwycić ryby w ramiona. Nie umiał sobie jednak poradzić bez pomocy sieci, które jego pyskata żona naprawiała w maleńkiej lepiance nad morzem.
Gabrielle i jej pies, uznawszy, że na rynku nie zobaczą już nic ciekawego, powędrowali w stronę wspaniałego budynku z wieżą, w którym mieściły się rezydencja gubernatora, sąd i więzienie. Obok wypolerowanych drzwi z rzeźbieniami w kształcie gałęzi, kwiatów i symboli Francji wznosił się podest, na którym mężczyźni, kobiety i dzieci stali w milczeniu, zakuci w kajdany, czekając, aż ich wycenią, kupią i zabiorą daleko. Człowiek w upudrowanej peruce, który wychwalał zalety mężczyzny w łańcuchach stojącego obok, nie zauważył małej dziewczynki na wielkim psie. Ale mężczyzna w łańcuchach ją spostrzegł. Gabrielle uniosła wzrok, jej piegowaty nosek zmarszczył się w wyrazie skupienia, zielone oczy zmrużyły w słońcu. Uśmiechnęła się do mężczyzny i pomachała mu ręką. Nie odpowiedział – bo jak? – ale przez chwilę się w nią wpatrywał. Gabrielle widziała, jak jego dłonie otwierają się i zamykają, otwierają i zamykają, jakby chwytały coś niewidzialnego, niezniszczalnego i prawdziwego. Coś, czego nie można odebrać.
I wtedy zaczęła śpiewać – początkowo bardzo cicho. Zrazu też nikt się nie zorientował. Stałem w sekretariacie gubernatora, czekając, aż podyktują mi listy do zarządców innych karaibskich kolonii, do burmistrza i wielkiego inkwizytora Nowego Orleanu, a także do doradców samego króla. To była danina, którą płaciliśmy: rum, wino, przepisywanie ksiąg i moje ręce. Dzięki niej przeważnie mieliśmy spokój i mogliśmy żyć i pracować na chwałę Pana.
Przez okno zobaczyłem dziecię, które przychodziło do mnie w snach. Usłyszałem pieśń. I sam zacząłem śpiewać.
Ludzie na rynku, zaprzątnięci ucieczką ryb, nie spostrzegli chmary ptaków nadciągającej znad morza. I drugiej znad lasu. Nie spostrzegli rojowiska krążącego ponad miejscem, gdzie mężczyźni, kobiety i dzieci czekali, aż zostaną sprzedani. Nie spostrzegli jaskrawej kakofonii piór, dziobów i szponów opadających na podest.
Dwa wielkie albatrosy rozbiły skrzynki z pieniędzmi handlarzy i złoto wysypało się na piach. Tysiąc ziarnojadów runęło na strażników i oficerów pilnujących placu. Tuzin papug wylądowało na ziemi obok Gabrielle i zaczęło śpiewać razem z nią, choć kiepsko i nie w tonacji. Setki innych pierzastych stworzeń – i to nie tylko z wyspy, ale zewsząd, ptaków wszelkich rodzajów i gatunków, wszelkiej maści i imienia – otoczyły mężczyzn, kobiety i dzieci, przesłoniły widok, zmyliły rękę, krok i rachunek, a potem nagle wystrzeliły w niebo i zniknęły pośród niskich chmur. Gabrielle skończyła śpiewać i odjechała powoli, jak gdyby nigdy nic. Dopiero po dłuższej chwili zorientowano się, że podest jest pusty, a ci, których czekała sprzedaż, zniknęli bez śladu. Została po nich tylko plątanina łańcuchów na ziemi.
Cztery tygodnie później gubernator, który bardzo dużo zainwestował w statek przewożący niewolników i dla którego zniknięcie transportu oznaczało poważną finansową stratę, wysłał śledczych, szpiegów i złodziei do wszystkich domów w mieście. A choć nikt nie wiedział, co się stało ani dlaczego, wszyscy wspominali o dziwnej ślicznej dziewczynce podróżującej na wielkim psie.
Z balkonu swej rezydencji gubernator widział drogę, która przez gaje owocowe i las wiodła do Domu Rozkoszy i małej chatki pośrodku oburzająco bujnych ogrodów. Widział złotowłosą kobietę i jej rudowłose dziecię. W płucach miał zimny wiatr, na twarzy bezlitosne fale. W mieście zbierało się na burzę, która miała zmiażdżyć moją małą Gabrielle.

 
Przybyliśmy razem z opatem do chatki za Domem Rozkoszy, żeby przedstawić nasz plan. Nie pierwszy raz. Gdy pomruki dochodzące z rezydencji stały się głośniejsze i bardziej natarczywe, potajemnie rozesłaliśmy listy na inne wyspy i do Francji. Marguerite w prostej białej sukience z lnu, przepasana w talii złotym warkoczem niczym paskiem, postawiła przed nami talerze pełne owoców, chleba i ryb. Gabrielle siedziała w kącie na swoim posłaniu. Miała już dziewięć lat i potrafiła czytać. Często przychodziła do opactwa, żeby zajrzeć do świętych ksiąg, obejrzeć mapy i poczytać poezję. Zapamiętywała wszystko, co przeczytała. Kiedyś słyszano, jak siedząc wysoko na drzewie i zrywając orzechy, wyrecytowała całą Księgę Psalmów.
– Jedzcie – powiedziała Marguerite, siadając naprzeciwko na drewnianej ławie i wyciągając przybory do szycia.
– Później – odparł opat, zbywając ją niecierpliwym machnięciem ręki. – Twoje dziecko nie jest tu już bezpieczne. Wiesz o tym, moja córko. Gubernator wszędzie ma swoich szpiegów i skrytobójców. Moglibyśmy ukryć dziewczynkę w opactwie, lecz na jak długo? Tylko dzięki mojemu wstawiennictwu nie przybył tu jeszcze, ale żadna z was nie jest bezpieczna w promieniu mili od miasta.
– Niczego z miasta nam nie potrzeba – oznajmiła Marguerite, napełniając nasze kielichy winem. – Pijcie – poleciła.
Opuściłem pięść na stół. Gabrielle poderwała się gwałtownie.
– Nie – rzekłem. – Ona nie może tu zostać. Zabiorę ją do Francji. Siostry Matki Bożej Siedmiobolesnej otoczą ją opieką i zapewnią jej edukację. Nikt się nie domyśli, czyim jest dziecięciem. Nikt się nie dowie o nienawiści gubernatora. Będzie bezpieczna.
Marguerite ujęła mnie za rękę i rozprostowała mi palce. Położyła swoją dłoń na mojej. Popatrzyła na opata, a potem na mnie.
– Tu są jej korzenie. Ja je tu zasadziłam. Nie wypłynie na morze. Koniec dyskusji. A teraz jedzcie.
Zjedliśmy. I wypiliśmy. Wino smakowało kwiatami, miłością, mlekiem matki, potem, ciałem i snami. Jadło smakowało jak myśl, jak wspomnienie, jak ledwie słyszalny szept Boga. Śniłem o Gabrielle – dorastającej, chodzącej po wodzie, stającej z mieczem przeciwko słońcu. Śniłem o smaku ust Marguerite.
Obudziliśmy się z opatem pod drzewem nieopodal klasztornej stajni. Bez słowa weszliśmy do kościoła na jutrznię.

 
Następnego dnia statek z czarnymi żaglami pojawił się w odległości mili od lądu. Dziewczęta z Domu Rozkoszy mówiły, że Marguerite poszła na brzeg i krzyczała, żeby odpłynął precz. Nic to nie dało. Wezwała więc na pomoc wiatr, ocean i ptaki, ale nikt jej nie odpowiedział. Statek pozostał tam, gdzie był.

 
Gubernator wysłał po Gabrielle żołnierzy. Marguerite widziała, jak nadchodzą. Wyszła na dach chatki i wzniosła ręce ku gromadzącym się na niebie chmurom. Gdy żołnierze podnieśli wzrok, zobaczyli płatki kwiatów lecące z góry. Sypały się gęsto, oślepiając wszystkich, którzy znaleźli się na zewnątrz. Wraz z płatkami na dojrzałą glebę spadały nasiona i sadzonki, które zaraz zapuszczały korzenie. Żołnierze rozpierzchli się i po omacku zawędrowali w głąb lasu. Większość nigdy nie powróciła.
Następnego dnia wokół Domu Rozkoszy i małej chatki na jego tyłach wyrósł gąszcz drzew poprzecinany labiryntem ścieżek i duktów. Niewielu umiało trafić do środka. Nikt nie wie, czy dziewczęta na to narzekały. One same nie miały kłopotu z nawigowaniem wśród gęstwiny i przysposobiły młodego chłopca, syna poławiacza ostryg, by czekał na gości u wejścia do labiryntu i pokazywał im drogę. Na widok agenta gubernatora chłopiec czmychał między drzewa i znikał. Nikt go nigdy nie śledził.

 
Rankiem w dniu dziesiątych urodzin Gabrielle z zachodu nadciągnął sztorm. A potem także z północy i ze wschodu. Na wyspie wszyscy szykowali się na najgorsze. Przywiązano każdą rzecz, którą dało się przywiązać. Ludzie zabarykadowali się w budynkach albo uciekli na wyżej położone tereny. Wiatr wył i dobijał się do domostw. Morze burzyło się i wzbierało, aż w końcu podniosło się i z łoskotem runęło na wyspę. Większość budowli przetrwała. W opactwie zalane zostały kaplica i biblioteka, na szczęście znaczną część zbiorów udało się uratować. Parę zwierząt zginęło, gdy zawaliła się mniejsza stajnia.
Kiedy deszcz zelżał, brodząc w gęstym, lepkim błocie, wyruszyłem sprawdzić, co u Marguerite. Znalazłem ją klęczącą w ogrodzie warzywnym, zanosiła się płaczem, jakby pękło jej serce. Ukląkłem obok, ale początkowo chyba mnie nie spostrzegła. Twarz miała ukrytą w bladych dłoniach, a łzy spływały po jej długich palcach jak perły. Wreszcie odwróciła się i spojrzała na mnie z takim smutkiem, że ani się obejrzałem, jak sam płakałem, choć nie wiedziałem dlaczego.
– Guawa – oznajmiła. – Morze zabrało drzewko.
Tak było. Zamiast grubego gładkiego pnia i rozłożystych gałęzi w ziemi przed nami ziała dziura niczym rana. Nie zostały nawet korzenie.
– Nic jej tu już nie trzyma – powiedziała Marguerite. I wtedy po raz pierwszy od tamtej burzliwej nocy na statku objąłem ją i skłoniłem, żeby położyła mi głowę na ramieniu. Jej włosy pachniały goździkami, gliną i solą. Gabrielle stała z koszykiem wśród przybrzeżnych skał i zbierała wodorosty na zupę. Pies trzymał się blisko, jak gdyby bał się, że w każdej chwili może go porzucić. Od czasu do czasu dziewczynka podnosiła wzrok na morze i wpatrywała się w horyzont, albo raczej w coś, co unosiło się tuż za nim i czego ani Marguerite, ani ja nie potrafiliśmy dostrzec.
Dwa tygodnie później Gabrielle Belain zniknęła. Wypłynęła w morze na grzbiecie morświna i powróciła na wyspę dopiero zakuta w kajdany na pokładzie statku więzienia.

 
Z okna biblioteki widziałem, jak rozwijają się czarne żagle, unoszą kotwice i statek odpływa w dal. W lesie otaczającym Dom Rozkoszy rozległ się głos i poniósł echem wzdłuż brzegu, drogi, a potem w głąb dzikich ziem interioru. Przenikliwy, żałosny, pełen smutku płacz. Ciemna chmura zjawiła się ponad lasem i szybko rosnąc, przetoczyła się przez wyspę, ciężka od deszczu i błyskawic. Padało osiemnaście dni. Woda podmyła drogi i fundamenty domów, zmyła ogrody i szopy, których nie przytwierdzono do ziemi.
Opat sam jeden powędrował do miejsca, gdzie płakała Marguerite. Nie wziął ze sobą nikogo, ale gdy wrócił, wyszło słońce, a Marguerite znów zajęła się uzdrawianiem chorych i nakłanianiem ziemi, by obficie rodziła.
Codziennie wyplatała łódki z liści, kwiatów i mchu, puszczała na wodę i patrzyła, jak znikają unoszone przez fale.

 
Kilka lat później, tuż po trzynastych urodzinach Gabrielle, gdy ból w jego piersi stał się nie do zniesienia, kapitan wezwał dziewczynkę do swojej kajuty.
– Na tej piersi, moje dziecko, spoczywa ciężar świata i tym razem nawet twoja matka nie potrafiłaby nic na to poradzić. A to coś znaczy, prawda? – Roześmiał się, śmiech przeszedł w kaszel, a kaszel w okrzyk bólu.
Gabrielle nic nie rzekła, tylko ujęła jego dłoń i przytrzymała jak do modlitwy. Nie było sensu się spierać. Potrafiła dostrzec ścieżki ludzkich losów i znaleźć obejścia albo skróty pozwalające uniknąć choroby, bólu, a nawet śmierci. Jeżeli istniały. W wypadku ukochanego kapitana nie było nic. Jego podróż dobiegała końca.
Czerwony ptak zawodził w klatce, żałośnie trzepocząc skrzydłami.
– Myślałem, że to stworzenie umrze razem ze mną, ale wydaje się w pełni sił. Pilnuj go, dziewczyno. – Nie powiedział nic więcej, a ona nie zapytała.
Kapitan umarł, wyznaczywszy Gabrielle na swoją następczynię, a załoga uznała jego decyzję za roztropną i nieuniknioną. Jako przywódczyni piratów Gabrielle Belain opróżniła wiele statków zmierzających w stronę gubernatorskich włości. Te, które w ładowniach wiozły ludzi, zawracała, oddając mapy, kompasy, szpady i stery w ręce niegdyś skute łańcuchami, a niedoszłych handlarzy niewolników puszczając w łódce z zapasem wody i jadła wystarczającym na jeden dzień i modlitewnikiem, by mogli żałować za grzechy. Statki z oswobodzonymi jeńcami podążały za stadem ptaków, Gabrielle zaś modliła się, by dotarły do domu bezpieczne. Straty gubernatora szły w tysiące, aż w końcu znalazł się na skraju bankructwa, choć próbował to ukryć. Radość piratów nie miała granic.
Czerwony ptak przez dwa lata pozostawał w klatce przy wejściu do kajuty kapitana, choć jego niewola i samotność sprawiały Gabrielle ból. Wreszcie zmęczona nieustannymi skargami wyniosła klatkę na pokład, żeby biedne stworzenie mogło zobaczyć słońce. Wielkie psisko warknęło, a potem przez wiele dni skamlało, ale Gabrielle na to nie zważała. Przez kolejny rok przy dobrej pogodzie wynosiła klatkę z kajuty, aż któregoś dnia szepnęła ptakowi, że jeśli obieca, że wróci, wypuści go na godzinę o zachodzie słońca. Ptak obiecał i przez dziesięć dni dotrzymywał słowa. Ale jedenastego nie powrócił.
Następnego ranka z północy nadpłynął statek najemników i trafił w kadłub od strony sterburty. To był pierwszy raz, kiedy piraci oberwali, odkąd osiemnaście lat i dziewięć miesięcy temu napotkali Marguerite Belain. Żaglowiec przechylił się, odpowiedział ogniem i ledwie uszedł cało. Gabrielle stanęła na pięcie masztu i przez lunetę spojrzała w stronę Martyniki. Nad wzburzonym morzem kłębiła się i rosła burzowa chmura.
Gabrielle przetrząsnęła całą ładownię, aż w końcu znalazła pustą beczkę po rumie, gdzie chowała łódki z liści, kwiatów i mchu, które wyławiała, gdy nikt nie patrzył. Wzięła jedną, ale po chwili namysłu dołożyła jeszcze dziewięć i puściła na wodę. W gasnącym świetle patrzyła, jak szybko mkną po spokojnych wodach w kierunku Martyniki.

 
Gabrielle Belain (wiedźma, rewolucjonistka i piratka) stała się prawdziwą obsesją gubernatora, który szukał pomocy, gdzie mógł – u każdego lojalnego oficera, każdego najemnika, na jakiego mógł sobie pozwolić, każdego kapitana, który miał statek wyposażony w działa i załogę gotową podnieść rękę na dziecko Świętej pośród Śmiertelników. Tych ostatnich naturalnie najtrudniej było znaleźć. Żołnierz robi, co mu każą, ale marynarz słucha głosu sumienia i ma baczenie na swą duszę.
Przez wiele lat starania gubernatora nie przynosiły skutku. Jednostki wysłane, by przejąć statek o czarnych żaglach, którego sterniczką, a potem kapitanką była rudowłosa dziewczyna z nieodłącznym kundlem przy boku, błądziły, gubiły drogę. Ich kompasy nagle przestawały działać, mapy blakły, chmary ptaków obsiadały maszty i darły żagle na strzępy.
Otoczony wykwintem i zbytkiem gubernatorskiej rezydencji pisałem listy dyktowane przez człowieka chorego z wściekłości i niemocy. Jego czupryna powoli się przerzedzała, włosy siwiały i żółkły. Ciało zapadło się na wysokości szyi i policzków i spęczniało w pasie. Dyktując, gubernator miotał się po komnacie jak zamknięty w klatce umierający tygrys; poruszał się gwałtownie, chaotycznie, targany bólem.
Gdy Gabrielle była mała i mieszkała na wyspie, była dla niego niczym niefortunnie umiejscowiony kleszcz, drażniące ugryzienie, którego nie sposób podrapać. Gdy przyłączyła się do piratów i zyskała posłuch kapitana, niezrównanego marynarza, a przy tym człowieka łasego na francuskie złoto, stała się obsesją. Gubernator zabronił posiadania rudowłosych dzieci. Zarządził, by przywracanie ryb do życia karano śmiercią. Zabronił nadawania niemowlętom imienia Gabrielle, a wszystkim mieszkańcom, którzy już je nosili, nakazał natychmiastową zmianę. Wysyłał szpiegów do lasu wokół Domu Rozkoszy, ci jednak okazali się bezużyteczni. Mogliby mu wprawdzie powiedzieć, że Marguerite Belain chodzi co rano na brzeg morza i puszcza małe łódeczki, które prosto i pewnie płyną aż za horyzont, chociaż nie mają żagli. Mogliby mu powiedzieć, że co noc błękitny albatros przylatuje do ogrodu i szepce jej coś do ucha.
Ale niczego takiego nie mówili. Marguerite zapraszała ich do swojej chatki, karmiła i poiła. A potem prowadziła do Domu Rozkoszy. Kilka dni później budzili się przy drodze albo błąkali po rynku, przyglądając się rybom.
Gubernator, szaleńczo wymachując rękami, dyktował właśnie list do króla z prośbą o nowe jednostki, które pozwoliłyby schwytać albo zabić piratkę Gabrielle Belain. Szczegółowo wyliczał jej zbrodnie: dwadzieścia pięć okrętów przewożących złoto z podatków ograbionych, osiemnaście statków z niewolnikami przejętych albo zaginionych, gorzelnie najechane, uprawy cukru spalone. Wszystko to skrzętnie zapisywałem przekonany, że król jak zwykle nie kiwnie palcem. Jednakże w trakcie naszego posiedzenia drzwi otwarły się nagle i do komnaty wparował niezapowiedziany młody człowiek, nie przepraszając za najście. Gubernator, krztusząc się z wściekłości, walnął pięścią w blat. Ale młody człowiek bynajmniej się nie zatrzymał.
– Czarny statek – powiedział – został uszkodzony.
Gubernator zamarł, zabrakło mu tchu.
– Uszkodzony? – wysapał. – Kiedy?
– Zeszłej nocy. Powiadomili „Medalion”, który właśnie przyniósł nowiny. Schronili się w bezpiecznym miejscu na Saint Vincent. Uszkodzenie jest poważne i poinformowano mnie, że naprawa zajmie kilka dni.
– A statek, który ich zaatakował? Jest sprawny?
– Ma złamany maszt, ale instrumentom i załodze nic się nie stało. Nie zgubili się ani nie stracili orientacji. – Młody człowiek zrobił pauzę. – Dziwne.
Gubernator przemaszerował przez komnatę i pchnął drzwi z taką siłą, że jedno skrzydło pękło do połowy. Nawet jeśli to zauważył, nie dał nic po sobie poznać, nie pomyślał też, żeby mnie odprawić. Młody człowiek również opuścił pokój bez słowa. Położyłem papiery na stole i podszedłem do okna, modląc się o wstawiennictwo do Najświętszej Panienki. Stałem i spoglądałem na gromy przewalające się z pomrukiem po niebie.

 
Pierwszego maja 1698 roku statek o czarnych żaglach został otoczony i zdobyty, a jego załogę zakuto w kajdany. Wśród francuskich, angielskich i hiszpańskich wysp rozeszła się wieść, że Gabrielle Belain (piratka, wiedźma i rewolucjonistka) została wreszcie pojmana i że wyznaczono datę jej egzekucji. Obywatele Saint-Pierre przynieśli kwiaty, chleb i wino na skraj lasu otaczającego Dom Rozkoszy. Unosili też wysoko dzieci i sadzali sobie na ramionach, by mogły zobaczyć kobietę, która będąc dziewczęciem, przywróciła ryby do życia, pływała na grzbiecie morświna i odziedziczyła święte, uzdrawiające dłonie matki.
Dzień przed egzekucją wielki czerwony ptak przyleciał do okienka w wieży, przysiadł na parapecie i przez kraty ucałował usta Gabrielle Belain. Oto, co widzieli ludzie. Oto, w co uwierzyli. Właśnie wtedy Gabrielle zaczęła śpiewać.
Gubernator z wielką pompą i zgodnie z protokołem stosownym do okoliczności witał przedstawicieli sąsiednich protektoratów i księstw, gdy dobiegł go śpiew piratki osadzonej w wieży. Zagraniczni goście nic nie słyszeli, nawet gdy głos dziewczyny przybrał na sile. Gubernator szarpnął za szpadę i drżącą dłonią przejechał po pożółkłych, przerzedzonych włosach. Próbował się uśmiechać, mimo że śpiew narastał.
Ludzie na rynku też słyszeli głos Gabrielle. Słyszeli pieśń o kwiatach porastających łodzie przywożące chleb głodnym dzieciom. Słyszeli pieśń o drzewie rodzącym owoce dla każdego, komu doskwierał głód, o kubku dającym wodę każdemu, kto był spragniony. Gabrielle śpiewała o pocałunku, który rozpala ciało, o ogniu, który rodzi nasienie, o nasieniu, które wypuszcza kiełki, okrywa się kwieciem i ugina od owoców. Ludzie słyszeli jej pieśń i żałowali rudowłosego dziewczęcia, ledwie kobiety, które miało umrzeć o poranku.

 
Przez jej śpiew gubernator nie zmrużył oka. Całą noc chodził po komnacie i klął. Zakazał śpiewania. Postanowił, że odtąd muzykę będzie się karać śmiercią. Gdyby nie pompa, z jaką zamierzano przeprowadzić egzekucję, z miejsca poderżnąłby piratce gardło. Skoro jednak dostojnicy przybyli tylko po to, by zobaczyć, jak kroczy na śmierć, nie mógł pozbawić ich tego widoku.

 
Kiedy pierwszy brzask zaczął wypełzać zza horyzontu, gubernator zezwolił, by wpuszczono mnie do celi Gabrielle – miałem jej udzielić rozgrzeszenia, a pewnie także chrztu. Stała przy oknie, gdzie spędziła całą noc i zeszły dzień, a z jej ślicznych ust wciąż płynął śpiew, choć teraz cichy, ledwie oddech na języku. Zaofiarowałem jej trzy sakramenty i trzy odrzuciła, choć zgodziła się ująć moją dłoń. Sądziłem, że w ten sposób chce zaznać pociechy – chwili czułości tuż przed śmiercią. Kiedy zjawili się żołnierze, by zaprowadzić ją na szubienicę, odwróciła się i po raz pierwszy mnie objęła. Zbliżyła wargi do mojego ucha i szepnęła: „Nie idź za mną”.
Usłuchałem. Pozwoliłem, żeby zabrali ją żołnierze. Nie wołałem ani nie walczyłem. Usiadłem na podłodze w celi i gorzko zapłakałem.
Gabrielle nie stawiała oporu, tylko wciąż śpiewając, podążyła za żołnierzami, którzy jak jeden mąż błagali ją o wybaczenie. Każdemu jej matka uratowała kiedyś kogoś bliskiego albo pobłogosławiła dostatkiem ziemię w ogrodzie. Czy ich wysłuchała, nie potrafię powiedzieć. Zostałem w wieży. Wiem tylko to, co powtarzali potem ludzie.
Mówili, że szła ze wzrokiem wbitym w ziemię, a z jej ust wciąż płynęła pieśń. Mówili, że gdy wchodziła na podwyższenie, konstabl zaczął odczytywać zarzuty. Zajmowały wiele stron i ludzie zaczęli się burzyć. W miarę jak konstabl czytał, śpiew Gabrielle narastał. Nikt nie zauważył łódki, która przybiła do przystani. Łódki splecionej z kwiatów, mchu i liści. Łódki, która poruszała się szybko i pewnie, choć nie miała żagla. Łódki z kobietą stojącą pośrodku.
Śpiew Gabrielle przybierał na sile, aż nagle z głośnym okrzykiem wyrzuciła w górę ręce w łańcuchach i odrzuciła w tył rude włosy. Chmara ptaków – mew, jaskółek, gołębi, sów i gili – nadleciała z nieba i opadła, skrywając ją przed wzrokiem zgromadzonych. Gubernator nakazał swoim ludziom strzelać. Usłuchali, ale ptaków były tysiące tysięcy i choć plac pokrył się martwymi ciałami, chmura wraz z dziewczyną uniosła się w stronę łódki czekającej w przystani.
Gniew pochwycił gubernatora za gardło i serce. Kazał statkom wyjść w morze, załadować działa, a łucznikom strzelać bez rozkazu, ale łódka z dwiema kobietami wciąż płynęła przed siebie i wkrótce zniknęła za horyzontem.
Dowiedziałem się tego od ludzi, którzy byli na rynku, i wierzę w to, choć gubernator wydał obwieszczenie, że egzekucja się odbyła, piratka Gabrielle Belain nie żyje, a każdy, kto twierdzi inaczej, zostanie osadzony w więzieniu. Naturalnie wszyscy twierdzili inaczej. I nikt nie trafił do więzienia.
Tej nocy ukradłem klasztorne złoto, a potem poszedłem na przystań. Umiłowany opat wiedział, jestem tego pewien. Skrzynie, w których trzymamy skarby, zawsze stoją zamknięte, tym razem jednak opat zostawił je otwarte, a gdy odkryto kradzież, nie wysłał za mną nikogo. Kupiłem małą żaglówkę i w południe wypłynąłem w morze.
Niestety, żaden ze mnie marynarz. Trzeciego dnia mapa, którą sam skopiowałem, spłowiała i wkrótce całkiem wyblakła. Kompas upuściłem do wody, gdzie natychmiast pożarła go przepływająca ryba. Szukam łódki splecionej z liści, ale znajduję tylko sól. Szukam dwóch umiłowanych twarzy. Gabrielle. Marguerite. Szukam tego, co kocham. Skrzypienia pióra na białym papierze. Opata. Francji. Martyniki. Może są one jednym i tym samym. Figlarną krzywizną biodra prostolinijnego boga. A może to moja wiara uczyniła z nich jedno. Może taka jest natura rzeczy.

 
Nie wiem – chociaż w istocie nie ma to znaczenia – czy kiedykolwiek te słowa zostaną przeczytane. To nie w lekturze, jak nieraz mi powtarzał umiłowany opat, kryje się ocalenie, ale w pisaniu; pismo sprawia, że Słowo staje się ciałem. Nasz zakon od tysiąca lat kopiuje, przepisuje i zachowuje słowa Boga i Człowieka. Teraz, gdy na tym pustkowiu, pośród bezmiaru wód, wiatru i bezkresnego nieba, mój żywot dobiega końca, zapisuję swoje znikanie i te słowa pewnie też wyblakną, odpłyną i przepadną w otchłannej gardzieli wygłodniałego morza.
Śniłem o ich rękach. Śnię o ich rękach. O ogrodzie – bujnym i nieokiełznanym. O kobiecie, która nabiera morskiej wody w dłonie i pozwala, by wielobarwnymi płatkami spadała na zieloną, najzieleńszą ziemię. Śnię o słowach zapisanych na białych kartach – o słowach, które zamieniają się w ptaki, ptaki w dzieci, a dzieci w gwiazdy.

 
Wesprzyj nas