Czasem rozpadającą się rodzinę może naprawić tylko… zwierzę. Pies potrzebujący miłości jeszcze bardziej niż oni.


Pies, który nas odnalazłMałżeństwo Anki i Remka przechodzi kryzys, ich dwunastoletnia córka zaczyna się buntować, a młodszy syn Kaj jest dzieckiem ze spektrum autyzmu.

I kiedy wydaje się, że wszystko zmierza do katastrofy, pojawia się Fred – pies po przejściach. Nikt go nie szuka, po ciężkiej operacji, ma trafić do schroniska.

Anka impulsywnie podejmuje decyzję – zabiera zwierzaka do domu. Pies w rodzinie to szkoła odpowiedzialności dla dzieci i szkoła uczuć dla dorosłych. Ale też lekcja bezinteresownej miłości.

Czy zwierzęta pojawiają się w naszym życiu, by uczynić nas lepszymi? Czy gdy zakończą swoją misję, muszą odejść? I czy… mają duszę?

Jagna Kaczanowska
Pies, który nas odnalazł
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 9 lutego 2022
 
 

1.

Kolejny skład metra wtoczył się z łoskotem na stację. Pola siedziała na ławce i ze złością szurała nogami.
– Trochę ciszej, dziewczynko. Gdzie jest twoja mamusia? – zapytała słodkim głosem jakaś starsza pani i gestem dwóch palców zasznurowała usta.
Trafiony, zatopiony. Pola nie była „dziewczynką” ani jakimś dzieckiem. Miała już dwanaście lat! I…
– Ja nie mam mamusi! – syknęła z wściekłością i szybko wstała, po czym odeszła, nawet nie oglądając się za siebie, choć zdążyła jeszcze zauważyć kątem oka zdumioną twarz wścibskiej staruszki, na której malowały się też strach i coś w rodzaju przykrości?
Nie, Pola nie skłamała. Nie miała „mamusi”, posiadała za to matkę, której miała serdecznie dość – wrzeszczącą, wiecznie pełną pretensji, do Poli oczywiście, i skupioną na jej czteroletnim braciszku, wręcz trzęsącą się nad nim, jakby był kimś naprawdę wyjątkowym. A nie był. To tylko mały, bulgocący coś niezrozumiale debil, który właśnie rozebrał komputer Poli na czynniki pierwsze. Niech rodzice się tym zajmą, złożą go z powrotem, kupią jej nowy, Pola nie miała ochoty nawet zastanawiać się nad ewentualnymi rozwiązaniami. I nie było jej wstyd za to, że powiedziała, co myśli. „Ty debilu!”, krzyknęła, co rozwścieczyło matkę. „Jak możesz tak do niego mówić? Zabraniam ci, rozumiesz? Nie wiem, co się z tobą dzieje, ale w tym domu nie będziesz odzywała się w ten sposób do swojego brata. I on nie jest żadnym debilem!”, darła się. Przez chwilę Pola miała wrażenie, że matka chce ją uderzy w twarz. Ale potem jakby się rozmyśliła, złość znikła z jej twarzy, oczy zrobiły się podejrzanie wilgotne. Reszty Pola już nie widziała, odwróciła się na pięcie, w biegu złapała buty i kurtkę, które założyła już na klatce schodowej.
Nie cierpiała patrzeć, jak mama płacze. Robiło jej się smutno i chyba… żal? Ale za wszelką cenę starała się nie myśleć o tych uczuciach, tylko znaleźć winnego. To nie było trudne. Wszystko, wszystko złe w jej życiu, w jej domu, było winą Kaja. Jej brata. To nie była zwykła rywalizacja czy zawiść między rodzeństwem. Pola była na tyle wyrośnięta, gdy urodził się Kaj, że chętnie pomagała mamie w opiece nad małym, różowym, wiecznie gaworzącym zawiniątkiem. Przynosiła smoczek, odnosiła do kuchni butelkę po mleku, podsuwała Kajowi coraz to nowe grzechotki pod nos. I nie niepokoiło jej wcale, że Kaj nie poświęca jej najmniejszej uwagi, nie patrzy na nią, zachowuje się tak, jakby grzechotki płynęły w jego stronę w powietrzu. Nigdy nie zajmowała się żadnym niemowlakiem, więc skąd miała wiedzieć, jak powinien się zachowywać? Ale jej rodzicom z jakiegoś powodu to się nie podobało. „Dlaczego on na nas nie patrzy? I zobacz, ile czasu potrafi wpatrywać się w lampę!”, mówił tata. „Daj spokój, wszystkie dzieci w tym wieku wpatrują się w lampę. Wszystko jest w porządku, byłam przecież tydzień temu na kontroli przy okazji szczepienia i lekarka kazała nam przestać się niepokoić i cieszyć zdrowym synkiem”, próbowała bagatelizować mama, chociaż coś w tonie jej głosu mówiło Poli, że jej spokój jest tylko udawany.
Potem przestali o tym rozmawiać na głos. Szeptem kłócili się w kuchni, gdy Pola odrabiała lekcje, i myśleli, że ich nie słyszy. „Córka Kwiecińskiej w jego wieku gaworzyła i raczkowała, a on nic, leży jak kłoda!”, „Przestań, to twój syn, jak możesz go porównywać, każde dziecko jest inne!”, „Ale może jemu coś jest, może powinniśmy to skonsultować ze specjalistą, to nie jest normalne!”.
Później, kiedy Kaj miał jakieś dwa lata – to, że nie jest „normalny” jak inne dzieci, stało się jasne nawet dla Poli. Nie mówił. Nie patrzył na nich, na żadne z nich, nawet na matkę, chociaż ta rozpaczliwie próbowała przyciągnąć jego uwagę. W sylwestra, dokładnie dwa lata temu, obudził się z dzikim, nieartykułowanym wrzaskiem, a huk petard i kolorowe rozbłyski na niebie nie budziły jego ciekawości ani radości – jedynie przerażały. To było dziwne, zwierzęce przerażenie, którego Pola chyba nigdy nie doświadczyła. Kaj kulił się w łóżeczku albo zrywał i nagle z całej siły walił głową w ścianę. Rodzice krzyczeli, a matka potem płakała i nie mogła go uspokoić.
Jakoś niedługo potem po raz pierwszy padła ta nazwa – autyzm. Rodzice zaprosili Polę na długą i poważną rozmowę, w trakcie której dowiedziała się, że braciszek jest chory i trzeba będzie poświęcić mu dużo uwagi, ciepła, cierpliwości i pracy. „Czy wyzdrowieje?”, chciała tylko wiedzieć Pola. Zauważyła pełne paniki spojrzenie, jakie jej mama rzuciła tacie, który po chwili odparł: „Nie”. Miała mnóstwo pytań, ale żadnego nie zadała rodzicom.
Czy to znaczy, że Kaj zostanie taki już na zawsze? Nigdy się nie odezwie? Co to znaczy: poświęcać uwagę i pracować? Czy i ona będzie musiała to robić? Od tego momentu jej stosunek do brata zaczął się zmieniać. Także dlatego, że mama spędzała z nim coraz więcej czasu. Trzy razy w tygodniu, po południu, jechała z nim na terapię. Co tam robili? Tego Pola nie wiedziała. Jasne natomiast stało się, że przez to i w jej życiu zaszły zmiany, wcale nie na lepsze. Musiała sama radzić sobie z lekcjami, bo tata, choć był w domu, pracował przy komputerze. Odgrzewał jej tylko obiad, ale często go przypalał. Mama nie miała już czasu, żeby bawić się z Polą lalkami, chodzić z nią na spacer, karmić kaczki w potoku. Wracała z Kajem późno i z dumą opowiadała o jego „postępach”. Ale Pola nie widziała różnicy. Brat zdawał jej się tak samo nieobecny, niezainteresowany nią ani nikim innym, tylko urządzeniami. Za co mama tak go kochała? Jej się wydawało, że jest po prostu głupi.
– No i dobrze. Niech go sobie zostawi. Nie potrzebuję ani jego, ani jej – powiedziała mściwym głosem, wychodząc ze stacji metra.
Dochodziła czwarta, było szarawo, pomimo, a może właśnie z powodu, świecących już latarni. Z oddali usłyszała pojedyncze wystrzały. Poprawiny sylwestra. Wieczorem niebo znów rozjarzy się na seledynowo i fioletowo, a Kaj znów, jak co roku, będzie krzyczał, zaś matka będzie go mocno przytrzymywała, żeby nie rozbił sobie głowy o ścianę. Skrzywiła się. Wolałaby być gdzieś indziej. Kiedyś chyba lubiła witać Nowy Rok z rodzicami. W ich rodzinnym albumie było kilka zdjęć przedstawiających kolorowe balony, które zaściełały podłogę, wielkie cyfry ze złotej folii, napełnione helem, fruwały pod sufitem, a ona i mama, objęte, śmiały się do obiektywu. To było, jeszcze zanim urodził się Kaj, który wtargnął w ich życie i je zniszczył.
Bo mama kochała go bardziej.
Polę zapiekły oczy. Wytarła je wierzchem zimnej dłoni – zapomniała rękawiczek. Przygryzła wargę i spojrzała na drugą stronę ulicy.
Wtedy go zobaczyła. Właśnie huknął wystrzał i pies – niewielki, wyglądający jak miniaturka owczarka niemieckiego o długiej sierści, lekko utykający na prawą przednią łapę – z paniką w oczach, widoczną nawet z tej odległości, na oślep rzucił się do ucieczki między samochody. Pola aż krzyknęła, a dwa auta zahamowały z piskiem, trzecie nie, wydawało się, że srebrny zderzak uderzy psa, ale on w ostatniej chwili umknął, już był na trawniku, błotnistym, pokrytym resztkami zgniłozielonej trawy. Pies spojrzał na Polę błagalnie, z przerażeniem, ale chyba nie miał nadziei na cud, jakąkolwiek pomoc, bo już ją mijał i kuśtykając, biegł przed siebie.
– Zaczekaj! Hej, stój! – zawołała za nim Pola, błagalnie, miękko i też bez nadziei, że on jej usłucha. Ale usłuchał. Zatrzymał się, obejrzał na nią, postawa jego ciała zdradzała niezdecydowanie: jakby w każdej chwili gotów był kontynuować ucieczkę. Pola instynktownie przyklękła, żeby znaleźć się na tej samej wysokości co pies.
– Hej, nie bój się, nie zrobię ci nic złego. Zgubiłeś się komuś? Przestraszyłeś się petard? Co ci się stało w łapkę, śliczny? – zapytała łagodnym, kojącym głosem.
Chyba podsłuchała taki ton u matki, gdy tak mówiła do Kaja, kiedy wrzeszczał i rzucał przedmiotami. Na psa podziałało to jednak szybciej niż na brata. Zawrócił, spojrzał Poli prosto w oczy i… uśmiechnął się. Kąciki warg uniosły się, ukazując białe, ostre zęby i różowy, wywieszony język, bardzo mokry. Pies usiadł, jakby chciał powiedzieć: jestem na twoje rozkazy. Ja i ty – to już małe stado.
W tej chwili Pola zrozumiała swój błąd. Pies poczuł się przez nią zaproszony, przywołany i zapewne sam teraz nie odejdzie. Musiałaby go odpędzić. Widziała, jak to się robi. Dwa lata temu na posesji niedaleko ich bloku trwała budowa apartamentowca. Do robotników przyplątał się pies, nieduży, żółtawy. Sprawiał wrażenie poczciwego, zawsze machał ogonem na widok Poli, gdy mijała budowę w drodze do szkoły. Robotnicy wołali na niego „Misiek”, dzielili się z nim kanapkami z kiełbasą, głaskali go. Spał z nimi w przyczepie na kółkach. A potem budowa się skończyła, robotnicy wsiadali do swoich samochodów i odjeżdżali.
Misiek, niepewny co się dzieje, zdezorientowany i trochę posmutniały, kręcił się po placu, patrzył z bolesnym zdumieniem za każdym odjeżdżającym autem, a potem zaczął łasić się do nóg ostatniego mężczyzny, który jeszcze został. A ten go kopnął. Misiek odskoczył, skołowany. Obejrzał się na mężczyznę i nieporadnie, nieśmiało machnął trzy razy ogonem. Jakby przepraszał, że go zirytował, choć nie wiedział czym. Mężczyzna schylił się po kamień i rzucił w psa, celował w tylną część jego ciała. W tym geście nie było zajadłości, był taki… od niechcenia. „Idź sobie. No, wynocha”, bardziej powiedział, niż krzyknął, i schylił się po drugi kamień. Gdy schylał się po trzeci, Misiek już uciekał, a w jego ruchach i klapniętych uszach była taka rezygnacja i smutek, że Poli zachciało się płakać. Jeszcze się obejrzał, ale zobaczył, że ostatnie auto też wyjeżdża z placu budowy. Zrozumiał. I odszedł.
Tak się to robiło, ale Pola nie umiałaby zachować się w ten sposób – wtedy, po tym wydarzeniu na budowie, płakała cały wieczór, aż matka się zainteresowała, chociaż oczywiście jedyne wytłumaczenie, jakie wpadło jej do głowy, wiązało się ze szkołą. „Ktoś ci coś powiedział? Dostałaś zły stopień? No, mów wreszcie!”, dopytywała niecierpliwie, bo Kaj buczał niepokojąco w sąsiednim pokoju, co mogło oznaczać, że za chwilę nastąpi u niego jakiś wybuch.
Pies miał niesamowite oczy, wielkie, ciemnobrązowe, z widocznymi białkami, co czyniło je niezwykle podobnymi do oczu ludzkich. Pola wiedziała, że nie mogłaby krzyknąć, spróbować go odgonić. Ale… co w związku z tym miała robić?
Niemrawo podeszła do starszej pani idącej w stronę przystanku.
– Przepraszam… przepraszam, czy nie zna pani tego psa? – zapytała.
Kobieta rzuciła niechętne spojrzenie w stronę zwierzęcia.
– Nigdy w życiu go nie widziałam.
Dwóch kolejnych przechodniów odpowiedziało mniej więcej to samo i już po chwili dla Poli stało się jasne, że jeśli nawet pies uciekł komuś na spacerze, nie mógł to być ktoś, kto mieszkał na tym osiedlu. Czyli gdzie? Pola nie znała się jakoś bardzo na psach, ale wiedziała, że mogą się szybko przemieszczać – na tyle szybko, by jednego dnia pokonać nawet kilkadziesiąt kilometrów. To oznaczało, że pies mógł pochodzić praktycznie z każdej dzielnicy Warszawy, a nawet miejscowości położonych niedaleko stolicy, blisko Ursynowa. Jakieś… dwa miliony osób i jedna dziewczyna, szukająca wśród nich właściciela kulawego czworonoga.
Pies, jakby świadom tego, że ważą się jego losy, siedział bez ruchu i spokojnie patrzył na twarz Poli. Tymczasem zrobiło się całkiem ciemno. „Zaraz znowu zaczną strzelać, a wtedy on się przestraszy i nie wiadomo, gdzie poleci, może wbiec na trasę szybkiego ruchu i zginąć”, pomyślała Pola z rozpaczą. Nie przyszło jej do głowy, że to byłoby jakieś wyjście z sytuacji. Po kilku hucznych wystrzałach pies mógłby rozpłynąć się w mroku i w ogóle: w nicości. Nie umiała zrobić tak, żeby jej to nie obchodziło. Krzyk Kaja. Płacz matki. Spojrzenie psa.
– Dobra, chodź. Fred. Będę do ciebie mówiła Fred, dobra? Wracamy… do domu. – Ostatnie słowo wymówiła z pewnym wahaniem. Nie była pewna, czy ich wspólne mieszkanie uważa nadal za dom. Była natomiast pewna, że matka się wścieknie.

* * *

Była na siebie wściekła. Po raz kolejny dała się ponieść nerwom. Tyle razy przysięgała sobie, że będzie dla córki łagodniejsza, poświęci jej więcej czasu, pokaże, że ją kocha – ale zawsze kończyło się tak samo. Awanturą. Jej krzykiem. Obrażoną miną Poli. „Może za dużo od niej oczekuję? W końcu to jeszcze dziecko… Zmuszałam ją do opieki nad Kajem, bo ja sama opiekowałam się młodszą siostrą, no ale ona nie miała autyzmu. Boże, ale co ja mam zrobić? Remek ciągle tylko pracuje i niechętnie zostaje z synem. Widzę, że jest nim rozczarowany. Wszyscy faceci są rozczarowani swoimi inaczej sprawnymi dziećmi. Czytałam gdzieś, że osiemdziesiąt procent ojców zostawia takie dzieci z matkami…
Nie, jestem niesprawiedliwa, Remek dużo pracuje, robi to także po to, żeby Kaj miał zapewnioną rehabilitację, hipoterapię, przyjazne integracyjne przedszkole. Ale ja też mam pracę, czasem muszę pójść do lekarza, Polka jest duża, może mi pomóc, tylko dlaczego tak się zachowuje, jakby uważała, że nie mam prawa o nic jej prosić? Dlaczego patrzy na brata takim wzrokiem, jakby…”, Ance znów przypomniało się to słowo: „debil”. Znowu po lewej stronie klatki piersiowej rozlał się ciepły ból. Tylko matka wie, jak to boli, gdy ktoś obraża, wyśmiewa jej dziecko. A gdy robi to drugie dziecko? Dwie miłości, z których jedna gardzi, a czasem zdaje się nawet nienawidzić drugiej…
Zapiekły ją oczy. Nie radziła sobie i wiedziała o tym. Nie miała pojęcia, jak to wszystko poukładać… życie było takie skomplikowane!
Zaniepokoiła się, bo już się ściemniło, a Poli wciąż nie było. Nowy Rok to nie jest najbezpieczniejszy czas na pałętanie się po mieście, zwłaszcza jeśli jest się dwunastoletnią dziewczynką. Pola miała telefon, Remek jej kupił – bez żadnych, oczywiście, konsultacji – ale wybiegła z domu w takim pędzie, że zostawiła go na biurku. Dość dziwne, zważywszy, że zasadniczo nie potrafiła się od niego odkleić. W każdym razie nie było z nią żadnego kontaktu.
Remek siedział zamknięty w gabinecie i próbował doprowadzić komputer Poli do stanu używalności. Trudne zadanie – Kaj kochał sprzęt, potrafił rozebrać telefon w domu dziadków do ostatniej śrubki, i to bez śrubokręta. Anka była pewna, że nie obędzie się bez pomocy serwisanta, ale skoro on chciał spróbować… „Jeśli nie wróci w ciągu kwadransa, powiem mu, że ma przestać i iść jej szukać”, postanowiła.
W tej chwili trzasnęły drzwi windy i Anka raczej poczuła, niż rozpoznała po odgłosie kroków, że to wraca Pola. Ale coś było nie tak. Pola zawahała się pod drzwiami mieszkania o kilka sekund za długo, jakby się bała wejść. Z ociąganiem włożyła klucz do zamka. „Będę dla niej dobra. Przeproszę. Pokażę jej, że ją kocham”, postanowiła Anka i z uśmiechem wyszła do przedpokoju, gotowa przyciągnąć córkę, przytulić, poczuć jej zapach, przymknąć oczy, żeby miłość napełniła ją od koniuszków palców po cebulki włosów. Jak wtedy, gdy jej ją pokazali: czerwoną, wrzeszczącą, walczącą z całym światem.
Pola była tak wściekła, że kazano jej się urodzić, że zaczęła się podduszać własnym płaczem. Zsiniała, spadła jej saturacja i natychmiast ją zabrano, pierwszą godzinę życia spędziła nie w kochających objęciach mamy, ale na obserwacji, pod lampą, która miała być zamiennikiem ciepła matczynego ciała. Może to właśnie przez to, przez tę godzinę, kluczową, bo pierwszą na świecie, którą spędziły osobno, nie potrafiły się dogadać?
– Co… co to ma być? – wymamrotała zaskoczona.
Próbowała objąć wzrokiem całą scenę i ją zrozumieć. W drzwiach stała Pola, zziębnięta – znowu nie wzięła czapki! A koło jej kolan szamotał się jakiś włochaty stwór, mokry i z wywieszonym językiem.
– Tylko się nie denerwuj, mamusiu, ja… Ja nie mogłam go zostawić! – Pola miała dziwny wyraz twarzy, jednocześnie błagalny, pełen poczucia winy i przestraszony.
– Gdzie go zostawić? – nie zrozumiała Anka. Nie docierało do niej, o czym Pola właściwie mówiła.
– No, na ulicy! Przyprowadziłam go, bo on kuleje i nikogo chyba nie ma, a przecież kiedyś tata powiedział, że będę mogła mieć psa i… – Pola zaplątała się i spuściła wzrok. Pies szczeknął radośnie i ruszył w stronę kuchni, minął Ankę, jakby była powietrzem, poślizgnął się, a potem wykonał spektakularny sus i jednym kłapnięciem szczęk ściągnął z blatu kuchennego pierś kurczaka, przygotowaną do pokrojenia na tajskie curry.
Do Anki dopiero teraz dotarła straszna prawda. Pola ściągnęła tu to śmierdzące bydlę i oczekuje, że ono tu zamieszka.
– Zabieraj mi to stąd, ale już! – wrzasnęła. Postanowienie, że będzie dla córki miła, że pokaże jej, jak ją kocha, ulotniło się z jej głowy bezpowrotnie.
– Ale gdzie ja mam go zabrać?! – Pola natychmiast zrzuciła maskę grzecznej dziewczynki i też odpowiedziała krzykiem, głośniejszym od matczynego.
– Nie wiem! Nie interesuje mnie to! Najlepiej zaprowadź go z powrotem tam, skąd go wzięłaś! – Teraz Anka już nie krzyczała, starała się jednak, żeby jej głos zabrzmiał jak najbardziej stanowczo.
– On nie chciał tam zostać!
– A ja nie chcę, żeby tu został, więc skoro już go wzięłaś, nie pytając nikogo o zdanie, to teraz ty się tym zajmiesz. Zabierz go na Paluch. Tam będą musieli go wziąć.
Pola zacisnęła szczęki, nie odpowiedziała od razu, ale wyraz jej oczu jasno mówił, co myśli o Ance. Uważała schroniska za piekło dla zwierząt, chociaż nigdy w żadnym nie była. Ale cały pokój miała obwieszony ulotkami WWF i Fundacji VIVA! Akcji dla zwierząt, organizacji ekologicznych.
– Tak, Polu, to jest twoja odpowiedzialność. Bo to ty, zupełnie niepotrzebnie, dla zaspokojenia swojej własnej dziecinnej potrzeby, dałaś temu psu nadzieję na dom. Więc mu ten dom zapewnij. Nie tu, bo to jest nasz wspólny dom i my z tatą się nie zgadzamy. Jak będziesz dorosła, wyprowadzisz się, będziesz sobie robiła, co zechcesz, a na razie masz się nas słuchać…
– Ale Kaj to chyba zgodzi się raczej ze mną niż z wami – syknęła cicho Pola. Tak cicho, że Anka nie zrozumiała.
– Co powiedziałaś?
– Że Kaj chyba też uważa, że Fred powinien zostać.
Anka nie miała pojęcia, kim jest Fred – zapewne Pola nazwała tak to monstrum, które…
Właśnie, gdzie był pies?
Anka rozejrzała się zdezorientowana. Tak zaaferowała ją przepychanka z córką, że na chwilę spuściła psa z oka. On zaś, jak się okazało, wcale nie został w korytarzu. Ruszył na zwiedzanie domu. I teraz dopiero do Anki dotarło, o co chodziło Poli. Kaj wyszedł ze swojego pokoju, pewnie na dźwięk głosu siostry, którą uwielbiał. A teraz siedział na podłodze, przed drzwiami do toalety, naprzeciwko psa. I głaskał go po głowie.
– Hau – powiedział niezbyt głośno, ale zaskakująco wyraźnie.
– To… niemożliwe – szepnęła Anka. Po raz pierwszy usłyszała z ust syna jakieś słowo, nieprzypadkowy zbitek spółgłosek i samogłosek, tylko słowo. Hau. Tak na psy mówią małe dzieci uczące się mówić. Nie, nie wydawało jej się, nie przesłyszała się. Po raz pierwszy usłyszała tak naprawdę głos synka. Dziecka, które mówi.
– Hau – powtórzył Kaj, wpatrując się intensywnie w psa. A ten odwzajemnił zainteresowanie, polizał chłopca w rękę i ułożył się u jego stóp.
Nie mogło być żadnych wątpliwości: Kaj powiedział właśnie swoje pierwsze w życiu słowo, stał się cud, na który Anka czekała od dawna, co do którego nie miała wątpliwości, że się wydarzy.
– No proszę, jedno słowo wystarczy, żebyś się zgodziła. O ile wypowie je właściwa osoba – rzuciła Pola z goryczą.
– Nie tak prędko, moja panno – odpowiedziała Anka, ale już bez gniewu. Nie spuszczała oczu z psa. – On tutaj nie zostanie, bo nie może. A Kajowi może przydałyby się zajęcia z dogoterapii, poszukam, na pewno jakaś fundacja ma je w ofercie…
– A tu co się dzieje? – Otworzyły się drzwi gabinetu i do przedpokoju wyjrzał zdumiony Remek. Kiedy pracował, zawsze wkładał do uszu stopery, bo odgłosy domu bardzo go dekoncentrowały. – Co to za pies? Czemu Polka płacze? I czemu Kaj…
– Kaj powiedział „hau”! – Anka odtajała i dopiero teraz poczuła, że ma łzy w oczach. Była wzruszona.
– Naprawdę? – Twarz Remka rozjaśniła się natychmiast.
Kaj natomiast znowu był w swoim świecie, już nie głaskał psa, był obok, zamknięty we własnych emocjach.
– Tak, tak, wasze genialne dziecko powiedziało „hau”. Ale pies, dzięki któremu Kaj w ogóle się odezwał, i tak stąd wylatuje. Chociaż i ja, i Kaj bardzo chcielibyśmy, żeby został.
– Nie wiem, czy to możliwe, córeczko, o takich sprawach decyduje mama, więc jeśli ona mówi, że pies nie może zostać…
– Nie zawiozę go w takim stanie do schronu, jemu coś jest, chyba… ma ranną łapkę! – Poli zaczęła drżeć broda, teraz wyglądała znacznie bardziej jak mała smutna dziewczynka, a nie jak zbuntowana nastolatka. Dziwny wiek, zawieszony między światami dzieci i dorosłych, pomyślała Anka.
– No cóż, w takim wypadku zawiozę go do weterynarza. A dopiero potem odstawimy go na Paluch. Tyle się mu od nas należy i to jest koniec dyskusji na ten temat!
– Przykro mi, Polu, ale tak musi być. Ale jest dobra wiadomość! Udało mi się złożyć twój komputer! – Remek zatarł ręce, sądząc, że podobnie jak jeszcze niedawno, taka zmiana tematu świetnie zadziała na jego córkę. Ku jego zdumieniu teraz się tak nie stało. Pola rzuciła mu urażone spojrzenie i poszła do swojego pokoju, nie zapominając o rytualnym trzaśnięciu drzwiami.
Pies natomiast, niczym niezrażony, radośnie machał ogonem, jakby chciał powiedzieć: „Ale jesteście fajni. Ja też się wam podobam, co?”.

 
Wesprzyj nas