Pełna przewrotnego humoru, ciepła i mądra opowieść o dojrzewaniu i pierwszej miłości, która potrafi być bardzo skomplikowana, zwłaszcza kiedy zakochujesz się w swoim wrogu…


Cała szkoła mówi o mnieAle kto mógł przypuszczać!? Strojenie się, makijaż i przyziemne uczucia były przecież ostatnimi rzeczami, o jakie posądziłaby siebie Eliza. „Jesteś wyłącznie tak dobra, jak świadczą o tobie fakty” — taką dewizę wyznawała na co dzień. Jej myśli zaprzątał przede wszystkim „Sygnalista” – szkolna gazetka, w redakcji której działała z sukcesami od lat, a teraz, jako uczennica przedostatniej klasy, mogła w końcu kandydować na stanowisko redaktor naczelnej. Była najlepszą kandydatką! Bez dwóch zdań!

Do momentu, kiedy… na jej drodze pojawił się – niedoświadczony, ale wysoki, przystojny i wygadany (jak się okazuje!) – Len. Podobno po kontuzji, która uniemożliwiła mu dalszą karierę baseballisty, „swoje miejsce” odnalazł właśnie tutaj, w redakcji „Sygnalisty” i pokochał pisanie. Dobre sobie!

Eliza Quan staje przed nowym wyzwaniem – musi zmierzyć się z rywalem i walczyć o wymarzone stanowisko. Przy okazji, przez przypadek, staje się twarzą feministycznej rewolucji.

A jeśli Len wcale nie jest aż tak wyrafinowany i zepsuty? Czy uda im się podjąć współpracę? I czym skończy się ta walka o szkolne stołki?

Michelle Quach – graficzka i pisarka mieszkającą w Los Angeles. Jest Amerykanką o chińsko-wietnamskich korzeniach. Studiowała historię i literaturę na Uniwersytecie Harvarda. Uwielbia komedie romantyczne, postacie, które nie zawsze postępują właściwie, i każdego psa, który przypomina jej własnego. Powieść Cała szkoła mówi o mnie to debiut literacki Quach.

Michelle Quach
Cała szkoła mówi o mnie
Przekład: Łukasz Małecki
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 15 września 2021
 
 


ROZDZIAŁ 1.

Dzielę pokój ze starszą siostrą Kim, co samo w sobie nie stanowi problemu. Gdyby jeszcze nie robiła min za każdym razem, gdy do niego wchodzę…
– Serio zamierzasz w tym wyjść? – Celuje we mnie różdżką tuszu do rzęs, a niedowierzanie krystalizuje się na jej twarzy jak maska.
– Coś nie tak? – Podciągam rękawy, które jednak natychmiast opadają. – Nie zwracaj uwagi.
Fakt faktem, mam na sobie workowaty poliestrowy sweter w kolorze asfaltu, niemieszczący się w żadnej definicji atrakcyjnego stroju. Tylko że kompletnie mnie to nie obchodzi. Ubieram się tak codziennie – przeczytałam kiedyś, że wielu ważnych ludzi zakłada co rano swój „uniform”, by oszczędzać energię umysłową na rzeczy, które są naprawdę istotne, więc zaczęłam robić to samo. Kim uważa, że to kiepski sposób na życie.
– A czy dziś nie miał być twój wielki dzień? – pyta.
Opadam na łóżko z powieścią Eileen Chang, na którą natknęłam się przypadkiem w bibliotece. Podoba mi się, bo główna bohaterka to chińska nastolatka, inteligentna i zarazem złośliwa, a ja uważam, że światu trzeba znacznie więcej tej kombinacji cech. Oczywiście to tylko moje osobiste zdanie.
– No miał czy nie miał? – nie daje za wygraną Kim.
Wgryzam się w ciasto sachimy w stylu kantońskim – słodkie, lepkie i ciągnące się, podobne nieco do przysmaku z chrupek ryżowych, ale bez pianek. Zniecierpliwienie mojej siostry przyjmuje postać namacalnego napięcia, więc biorę nieśpiesznie łyk herbaty i odwracam kolejną stronę.
– Jasne – odpowiadam w końcu. – Wielki dzień.
To właśnie dziś zespół „Sygnalisty Willoughby”, naszej szkolnej gazetki, ma wybrać redaktora naczelnego na następny rok. Ten uświęcony rytuał odbywa się każdej wiosny, a ponieważ chodzę do przedostatniej klasy, wreszcie mogłam kandydować.
– No to nie powinnaś bardziej popracować nad wizerunkiem? – Kim poprawia kredką brwi, pogrubiając je i wydłużając na wzór bohaterek koreańskich seriali. – Nie chcesz, żeby ludzie na ciebie głosowali?
Cóż, nigdy nie wierzyłam, że człowiek może dodać sobie uroku. Jesteś wyłącznie tak dobry, jak świadczą o tobie fakty – to moja dewiza, tak w dziennikarstwie, jak i w życiu. A zatem garść faktów na mój temat:
Od niemalże trzech lat jestem najbardziej płodną, pracowitą i rzetelną członkinią redakcji, jaką „Sygnalista” kiedykolwiek miał w swych szeregach. Piszę artykuł liczący siedemset pięćdziesiąt słów w pół godziny. To ja wymyślam połowę historii, które trafiają na pierwszą stronę comiesięcznego wydania, i to ja pełnię obecnie funkcję redaktorki prowadzącej – choć tradycyjnie powierza się ją uczniowi ostatniej klasy. Wniosek? Nie, nie potrzebuję, żeby ludzie na mnie głosowali, bo ślicznie wyglądam. I tak to zrobią, ponieważ jestem najlepszą kandydatką. Kto inny wykonałby tę pracę lepiej niż ja?
Tak się składa, że nikt, bo nie mam konkurentów. Tylko ja się zgłosiłam.
– Biorąc pod uwagę fakt, że poza mną nikt nie startuje, powinno mi wystarczyć głosów – mówię, przełykając ostatni kawałek sachimy. – To bardziej coś w stylu, no wiesz… mianowania sędziów Sądu Najwyższego niż prawdziwych wyborów.
Kim nie wygląda na przekonaną.
– To może chociaż zrobię ci loczki? – proponuje.
W chwilach takich jak ta dochodzę do wniosku, że z głupotą mojej siostry może konkurować wyłącznie jej wytrwałość.
– Słuchaj, Kim, „Sygnalista” to nie jest  t a k a  gazetka. Tam panuje merytokracja, jeśli wiesz, co to takiego. – Zgniatam w kulkę papierek po sachimie. – Gdybym chciała wziąć udział w farsie, kandydowałabym do samorządu uczniowskiego.
– Zdaje się, że raz nawet kandydowałaś.
Jej docinek boli jak skaleczenie papierem i jest równie niespodziewany.
– Dawno i nieprawda.
Kim jest ode mnie zaledwie o dwa lata starsza i ona też uczęszczała do Willoughby. Zeszłego roku, kiedy kończyła ostatnią klasę, miałam nadzieję, że w końcu się od niej uwolnię, ale ona jak na złość dostała się na Uniwersytet Kalifornijski w Irvine. „To tak blisko, że możesz nocować w domu! Bardzo dobrze, po co marnować pieniądze na akademik?” No i proszę, wciąż jesteśmy razem. Jak za starych, dobrych czasów…
– Eliza, naprawdę byś nie umarła, gdybyś trochę o siebie zadbała. Tak ogólnie.
Mrużę oko i marszczę nos, wystawiając język.
– Cyzbyś uwazała, ze nie jestem ślisna? – żartuję, starając się jednak brzmieć zrozumiale, co wcale nie jest łatwe.
– Nie – odpowiada śmiertelnie poważnie Kim.
Cała wesołość pryska jak bańka mydlana, a jej resztki spływają po mojej szyi zimną strużką. Obserwuję przez chwilę siostrę, gdy nakłada na usta koralowy błyszczyk.
– Nie pozwól się uprzedmiotowić zgodnie z męską wizją świata – podejmuję ostatnią próbę, choć bez przekonania, gdyż moja siostra jest jej wyznawczynią.
Bo widzicie, Kim – na swoje nieszczęście – to jedna z dziewczyn, które uważają, że po prostu  m u s z ą  być piękne. Właściwie to nie jej wina, ona  j e s t  piękna. Ma śliczne wielkie oczy w typie Fan Bingbing – z podwójną powieką, za którą wiele kobiet dałoby się pokroić, czasami dosłownie, na stole zabiegowym chirurga. Gdy byłyśmy młodsze, przypadkowi ludzie potrafili krzyczeć na jej widok (przeważnie po kantońsku): „Gam leng neoi ah! Powinna wziąć udział w konkursie na Miss Hongkongu!”.
Aż któregoś razu nie wytrzymałam i zapytałam:
– Tylko po co miałabyś to robić?
– Tobie nikt nie każe – uciszyła mnie ostro matka.
Matka, która właśnie stanęła w drzwiach, żeby sprawdzić, czy jestem gotowa.
– Đi được chưa? – pyta po wietnamsku. To drugi język, obok kantońskiego, który zwykle słychać w naszym domu.
Moja rodzina należy do tych, które Kantończycy nazywają waa kiu, czyli zamorscy Chińczycy[1]. Oznacza to mniej więcej tyle, że choć przez trzy pokolenia mieszkaliśmy w Wietnamie, nigdy całkowicie nie przestaliśmy być Chińczykami. Rozumiemy z Kim każde słowo, lecz jako leniwe Amerykanki odpowiadamy w większości sytuacji po angielsku.
– Jasne, już idę – odpowiadam i schodzę z łóżka, żeby zebrać podręczniki.
Matka wykorzystuje chwilę bezczynności, by otaksować wzrokiem mój strój.
– Czy ty…
– No to co, idziemy? – Mijam ją jak burza, tuląc do piersi książki i rozpięty plecak. – Narka, Kim!
Powietrze wciąż jest chłodne, jakby słońce na niebie nie doszło jeszcze całkiem do siebie. Właśnie włączyły się spryskiwacze, rosząc chodnik wzdłuż trawnika. Kiedy mijamy z mamą znajome rzędy apartamentowców, wciągam głęboko w płuca ożywczą mgiełkę poranka. Pachnie mokrym betonem i nagrzaną ściółką ogrodniczą. Typowy dzień na tym stiukowym pustkowiu.
Gdy zmierzamy długim podjazdem do miejsca parkingowego, odzywa się mój telefon. Wiadomość od Jamesa Jina, obecnego redaktora naczelnego „Sygnalisty”:
 
James: Hej, kojarzysz Lena DiMartile, co nie?
 
Jego pytanie w pierwszej chwili zbija mnie z tropu. Len to w połowie Japończyk, a w połowie biały dzieciak z zespołu „Sygnalisty”, który w tym miesiącu pisze teksty do działu wiadomości. Nigdy wcześniej nie rozmawiałam na temat Lena z Jamesem.
 
Ja: Z przedostatniej klasy, zgadza się?

James: Aha. Wczoraj wysłał mi maila. Postanowił zgłosić swoją kandydaturę na stanowisko redaktora naczelnego.
 
– Elizo, czy nie prosiłam cię, żebyś nie marszczyła ciągle czoła? – odzywa się mama. Naciska pilota, a samochód, od którego dzieli nas tylko kilka metrów, wydaje pełne dezaprobaty piśnięcie. – Chcesz, żeby ci tak zostało? Wyglądasz jak główka ukiszonej kapusty.
Zwalniam, żeby mnie wyprzedziła, bo chcę unosić brwi w spokoju.
 
Ja: Jest egoistą czy masochistą?

James: Daj spokój, Quan. Co ci szkodzi odrobina zdrowej rywalizacji?
 
– Zdecydowanie masz to po ojcu – ciągnie matka, wciąż zafiksowana na mojej mimice. – Okropny nawyk.
Ignoruję ją i zajmuję siedzenie pasażera, zatrzaskując jedną ręką drzwi, żeby drugą móc odpisać na wiadomość:
 
Ja: Nie mam nic przeciwko zdrowej rywalizacji.

James: Tak? Nawet jeśli nasz chłoptaś Leonard wyciśnie z ciebie ostatnie poty?

Teraz brwi unoszą mi się prawie na czubek głowy. Serio…? „Nasz chłoptaś” Leonard dołączył do zespołu w zeszłym roku. Nie wiem, co sobie ubzdurał, że postanowił w ostatniej chwili wyciąć taki numer, ale jedno nie ulegało wątpliwości: ten gość jest bardziej zielony niż talerz brukselki.
 
Ja: Nie obchodzi mnie, co zrobi. Ale kto zabroni chłopcu marzyć? 

James: No to w porządku. Dobrze wiedzieć, że nie boisz się konkurencji 😛

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Mama gromi mnie spojrzeniem.
– Jasne, mamo.
Ramiona spinają mi się jednak niewiadomymi i możliwościami, jak w tych chwilach, gdy mam wyłożyć w scrabblach tłuste słowo na potrójnej premii. Wysyłam Jamesowi ostatnią wiadomość:
 
Ja: Dawaj mi tego gościa.

ROZDZIAŁ 2.

„Sygnalista” został założony trzy lata po tym, gdy Willoughby otworzyło swoje drzwi jako pierwsze publiczne liceum przygotowawcze w okręgu szkolnym Jacaranda Unified. Oryginalnym zespołem redakcyjnym, złożonym z małej grupy zapaleńców, kierował Harold „Harry” Sloane, uczeń z rocznika ‘87. Śledząc źródła przeróżnych tradycji „Sygnalisty”, prędzej czy później zawsze natrafia się na ten nietuzinkowy i płodny umysł.
Weźmy dla przykładu nazwę. Harry wybrał ją, by – na wzór maskotki szkoły, Wartowników – budziła mniej lub bardziej jednoznaczne skojarzenia militarne. Któregoś dnia zjawił się w szkole z najprawdziwszą mosiężną trąbką, którą rzekomo ukradł z Akademii im. św. Agaty, zlokalizowanej nieco dalej na tej samej ulicy (i znanej wówczas pod nazwą Akademii Wojskowej im. św. Agaty dla Chłopców). Tak naprawdę Harry kupił instrument w sklepie z antykami w Fullerton – wiem to, bo z czystej ciekawości sama go zapytałam, wysyłając mu maila. Wygrawerowano na niej motto „Sygnalisty”: veritas omnia vincit („prawda wszystko zwycięży”) i obecnie stoi ona na biurku profesora Powella jako pamiątka historyczna.
Inny przykład: wspomniane wybory. Redaktor naczelny „Sygnalisty” jest do dziś wyłaniany w taki sam sposób, w jaki funkcję tę zdobył Harry – poprzez głosowanie członków zespołu. Wieść niesie, że Harry musiał je zmanipulować, by wygrać, bo to Lisa Van Wees, także z rocznika ‘87, była ulubienicą ich szkolnego doradcy zawodowego, i wszyscy doskonale o tym wiedzieli. Harry zaprzeczył pogłoskom; do Lisy nie udało mi się dotrzeć po komentarz.
No i jeszcze Galeria Redaktorów – chyba najlepszy z pomysłów Harry’ego. Na tylnej ścianie pokoju redakcji, pomiędzy regałem pełnym dzieł Szekspira i plakatem Johnny’ego Casha, umieszczonym tam osobiście przez profesora Powella, wisi rząd portretów wszystkich redaktorów naczelnych „Sygnalisty”, począwszy rzecz jasna od Harry’ego. Sloane podpatrzył ten zwyczaj w jakiejś gazecie studenckiej podczas dni otwartych północno-wschodnich uniwersytetów. Każdy portret narysował czarnym tuszem Eton Kuo z rocznika ‘88, pierwszy ilustrator „Sygnalisty” i niegdysiejszy autor zamieszczanych w nim pasków komiksowych – i robi to do dziś, mimo iż obecnie jest stomatologiem w Irvine.
Galeria Redaktorów to pierwsza rzecz, jaką widzę co rano po wejściu do sali profesora Powella na zerową lekcję. I za każdym razem – nawet jeśli tylko na ulotną chwilę – zamieram, by przyjrzeć się jej z podziwem i przypomnieć samej sobie, do czego dążę. Bo powiedzmy sobie szczerze: jeśli trafiasz w Willoughby do tego grona, to znaczy, że się liczysz; stajesz się częścią instytucji, jak wtedy, gdy zdobywasz zaszczytną rolę przewodniczącego samorządu uczniowskiego, co jest drugą z dwóch najważniejszych funkcji w szkole. I nawet jeśli koniec końców będziesz w dorosłym życiu wykonywać jakąś nudną i nieistotną pracę, to miejsce w historii masz już zapewnione. Zawsze możesz powiedzieć: No cóż, przynajmniej trafiłam do galerii.
Dziś rano stoję przed nią odrobinę dłużej niż zwykle. Gdy zastanawiam się, ile trzeba będzie czasu, żeby mój własny portret zaczął żółknąć jak te starsze, podchodzi do mnie Cassie Jacinto – jedna z bardziej rozgarniętych fotografek „Sygnalisty”, uczennica drugiej klasy, z długim, puszystym końskim ogonem i szerokim uśmiechem odsłaniającym aparat korekcyjny.
– Cześć, Eliza. Podekscytowana dzisiejszym dniem?
Odwracam się od Galerii Redaktorów, żeby odłożyć swój plecak na ławkę.
– Jasne.
– Ja też! No i oczywiście trzymam za ciebie kciuki.
– Dzięki, ale…
– Bo słyszałaś już o Lenie? – Zniża głos do szeptu i dodaje tak szybko, że nawet nie mam szansy zareagować: – Chyba się nim nie przejmujesz, co? Serio, moim zdaniem nie powinnaś. Masz lepsze kwalifikacje i znacznie, z n a c z n i e  większe…
– Cassie – wchodzę jej w słowo. – Nie przejmuję się. Naprawdę.
– No to git! – Uśmiecha się do mnie tak szeroko, jakby nie miała żadnych wątpliwości, że to ja będę górą. Przed wyjściem przybija mi jeszcze żółwika, a ja zachodzę w głowę, dlaczego ktokolwiek miałby zakładać, że ta desperacka, zgłoszona w ostatniej chwili kandydatura dzieciaka o imieniu Len spędza mi sen z powiek.
Kilka minut później siedzę przy biurku z komputerem „Sygnalisty” i szukam w szufladzie czerwonego markera, gdy nagle nad ramieniem przefruwa mi kartka papieru. Łapię ją zaskoczona, jeszcze w powietrzu – to szkic artykułu o pani Velazquez, wieloletniej pracownicy stołówki, która w przyszłym miesiącu przechodzi na emeryturę. Gdy dostrzegam nazwisko autora, odwracam się szybko, ale Len już odchodzi.
– Dzięki! – wołam za nim, a on macha ręką, nawet się nie zatrzymując.
Opuszczam wzrok i udaję skoncentrowaną na artykule, choć w rzeczywistości obserwuję go ukradkiem, gdy zmierza do kąta z plakatem Johnny’ego Casha, gdzie spędza lekcję, przeważnie tak cichy, jakby go wcale nie było. Wskakuje na ławkę ze zwinnością kota, ruchem tak szybkim, że pewnie bym go przegapiła, gdybym mrugnęła, i rozkłada sobie na kolanach laptopa.
– No więc… – Obok mnie pojawia się James, a ja uświadamiam sobie, że szuflada, w której grzebałam, wciąż jest otwarta. Zatrzaskuję ją gwałtownie.
– Cześć – mówię głośno, bo już wiem, że przyłapał mnie na szpiegowaniu, a ostatnie, czego mi teraz trzeba, to uszczypliwy komentarz Jamesa Jina. Zastanawiam się, czym odwrócić jego uwagę. – Słyszałeś o tej nowej miejscówce z bubble tea?
– No? – Zastyga zaintrygowany. Jest w końcu znanym miłośnikiem tego napoju.
– Otwierają się w przyszłym tygodniu. Alan Rodriguez dał mi cynk. – Alan to jeden z tych dziarskich emerytów, którzy biegają w maratonach i ubierają się w pastelowe koszulki polo i szorty khaki. Jest także przewodniczącym Izby Handlowej Jacarandy, a ja mam do niego dojście, odkąd dwa lata temu „Jacaranda Community News” złożyło wniosek o upadłość.
– Wreszcie! – wykrzykuje podekscytowany.
Niedawno ktoś wziął się do renowacji opuszczonego pasażu handlowego naprzeciwko szkoły, tuż obok kościoła prezbiteriańskiego, który uwielbia wywieszać zabawne hasła na swojej tablicy powitalnej („Nikt Cię tak nie odpicuje jak Jezus”). Od miesięcy było tam pusto, a pierwsza nowa firma, która zdecydowała się otworzyć, to właśnie Boba Bros. Przez lata jedynym miejscem spotkań uczniów w okolicy był obskurny lokal Dairy Queen dwie przecznice dalej, więc to dla wszystkich ekscytujące wieści – szczególnie w tak nudnym miesiącu jak obecny.
– Myślę, że moglibyśmy coś na ten temat napisać – proponuję.
– Super. To materiał godny pierwszej strony. – James przybija mi piątkę. – No, no, ty to masz źródła, Quan.
Pochwała podnosi mnie na duchu, kiedy jednak wracam do ławki z artykułem Lena w ręce, mój niepokój wzmaga się na nowo. Lektura tekstu przypomina mi bowiem, że styl Lena, nawet jeśli chaotyczny i nieoszlifowany, jest, co tu dużo mówić – dobry. Zdumiewająco skutecznie wciąga mnie już pierwsze, oszczędne zdanie:
 
Gdy Maria Elena Velazquez miała dwanaście lat, chciała zostać tancerką.
 
Kobieta przez ostatnich dwadzieścia pięć lat zajmowała się przyrządzaniem szkolnych śniadań i obiadów, a on zaczyna artykuł o jej emeryturze w taki sposób?
– Cześć, Eliza. – Mija mnie Aarav Patel, uczeń drugiej klasy, ubrany w beznadziejną skórzaną kurtkę. – Jak leci?
– W porządku. – Wertuję kartki w segregatorze, żeby odszukać jego szkic, który redagowałam zeszłego wieczoru, o corocznym kiermaszu wypieków, zorganizowanym przez samorząd uczniowski. Trzeba uczciwie powiedzieć, że nawet sprawniejszy autor nie wycisnąłby z tego tematu nic więcej.
– W porządku? A dlaczego tylko w porządku? – dopytuje Aarav, jakby nie rozumiał, że to zupełnie naturalna odpowiedź na jego pytanie.
Obrzucam go obojętnym spojrzeniem.
– A tobie jak leci?
– Świetnie. – Promienieje. – Jadę dzisiaj na koncert. Ale jestem podjarany!
– Miłej zabawy. Trzymaj. – Podaję mu tekst, jak zwykle pokreślony na czerwono.
– No nie, serio? – Wydyma usta, biorąc ode mnie kartkę. – Chyba nie jest aż tak źle?
Wzruszam ramionami. Jeśli chodzi o formułowanie składnych zdań, Aarav ma umiejętności ucznia trzeciej klasy podstawówki.
– Czerwień to wyjątkowo agresywny kolor – wytyka mi. – Może spróbuj, sam nie wiem, fioletowego? No wiesz, żeby tak nie dawał po oczach.
Próbuje mnie ugłaskać tym swoim na poły złośliwym, na poły płaczliwym uśmiechem ślicznego chłopca. Jeszcze się nie nauczył, że to nie działa na dziewczyny równie pozbawione uroku jak ja.
– Może po prostu pisz lepsze teksty? – podsuwam mu myśl.
Następna w kolejce czeka Olivia Nguyen, pierwszoroczniaczka, która drżącymi dłońmi odbiera ode mnie poprawiony tekst. Dzisiaj paznokcie ma pomalowane na różne odcienie różu. Pisze jedyny w tym miesiącu duży artykuł o czekających kółka zainteresowań cięciach, które uderzą szczególnie mocno w najmniejsze grupy – a więc te poświęcone marginalizowanym pasjom uczniów.
– Okeeej – mówię najcierpliwiej, jak potrafię. – Widzę, że od naszego ostatniego spotkania rozmawiałaś z kimś więcej niż tylko ze swoją przyjaciółką Sarah. No właśnie, skoro już o niej mowa… – Zabieram jej szkic i omiatam go wzrokiem. – Wycinamy ją, dobra? Pamiętasz, co ci mówiłam o konflikcie interesów?
– Tak? – bardziej pyta, niż odpowiada Olivia, a głos więźnie jej w gardle.
– Świetnie. Jest naprawdę znacznie lepiej – stukam w kartkę długopisem – ale spójrz, praktycznie każdy akapit to cytat. Popracuj nad strukturą tekstu: jeśli masz być autorką, to ty musisz opowiadać tę historię.
Olivia potakuje uroczyście. Za każdym razem, gdy rozmawiamy, wygląda na przerażoną, ale nie biorę tego do siebie – James twierdzi, że przy nim zachowuje się tak samo.
Ostatni artykuł należy do Natalie Weinberg, kolejnej drugoroczniaczki. Rozglądam się po pomieszczeniu, żeby sprawdzić, czy już przyszła, i w końcu ją widzę – idzie w kierunku kąta Lena, co od razu budzi mój niepokój.
Skupiony na laptopie, Len z początku jej nie dostrzega. W końcu Natalie się odzywa, by zwrócić na siebie uwagę, a on uśmiecha się przelotnie, jakby był zwykłym kolesiem, a nie naczelnym odludkiem „Sygnalisty”. Natalie coś mówi, nie słyszę jej dobrze, a Len wybucha śmiechem, jakby uważał ją za zabawną. Od kiedy to Natalie jest zabawna?
Odwracam wzrok. To nieodpowiednia chwila na roztrząsanie zagadek wszechświata.
Tymczasem James wspiął się na krzesło pośrodku sali i macha rękami w sposób, który jest zarazem komiczny i pełen powagi, niczym światowy lider wychodzący z samolotu i witający tłum.
– Przyjaciele, bratni Sygnaliści, krajanie! – grzmi. – Wysłuchajcie, co chcę wam powiedzieć!
Wszyscy zastygają w milczeniu.
Z tyłu pomieszczenia profesor Powell odchrząkuje i skinieniem głowy pokazuje na podłogę. James schodzi z krzesła, ale ciągnie niezrażony:
– Dziś wypadają coroczne wybory „Sygnalisty”, w których otrzymacie możliwość mianowania kolejnego redaktora naczelnego. Jak wiecie, tę wyjątkową tradycję pośród gazetek szkolnych stworzyli nasi poprzednicy, kierując się głębokim szacunkiem dla potęgi demokracji. Skorzystajcie z jej przywileju, żeby wybrać tego, kto was poprowadzi, i głosujcie mądrze! Jako wasz obecny nieustraszony lider wiem, że nie będzie łatwo wejść w moje buty…
W tym momencie Tim O’Callahan, redaktor działu sportowego, gwiżdże głośno ze swojej ławki, wywołując eksplozję chichotów i oburzonych syków, a James ucisza zebranych gestami.
– Nie mam jednak żadnych wątpliwości, że ten, kogo wybierzecie, stanie na wysokości zadania z odwagą, przekonaniem i charyzmą. – Zaczyna chodzić tam i z powrotem po klasie. – Że zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby zasłużyć na swoje miejsce w Galerii Redaktorów. Że bez skrupułów zarwie niejedną noc, by zapracować na zaszczyt dzierżenia tego miana i udźwignąć ów symbol odpowiedzialności. – Dramatycznym gestem podnosi z biurka profesora Powella trąbkę, jakby zamierzał na niej zagrać dla podkreślenia wagi swoich słów, ale ostatecznie rezygnuje z tego pomysłu. – Pamiętajcie! W czasie przerwy śniadaniowej przeprowadzimy rozmowy, po których każdy odda głos. Bądźcie gotowi na żywiołową debatę i nie spóźnijcie się! – Celuje trąbkę we mnie, a potem w Lena. – Wy dwoje jesteście, rzecz jasna, wykluczeni z udziału – zastrzega, po czym dodaje: – A teraz… przemowy!
Musimy zagrać z Lenem w kamień, papier, nożyce, żeby ustalić kolejność. Trzy pierwsze rundy to remisy: najpierw oboje pokazujemy kamień, potem nożyce i znów kamień.
– No co z wami? – niecierpliwi się James, stojący między nami w charakterze sędziego. – Nie mamy na to całego dnia.
Podnoszę wzrok na Lena i chyba po raz pierwszy dostrzegam, jaki jest wysoki. Sięgam mu zaledwie do kołnierza koszuli, częściowo wciśniętego w kaptur bluzy. No dobra, Len, myślę sobie. Miejmy to już z głowy. Cokolwiek zrobisz, wybierz coś innego niż ja! Zaciskam nerwowo pięść i zaczynamy:
– Kamień, papier…
Przy trzecim sygnale, jakby w reakcji na moją niewypowiedzianą prośbę, Len rozprostowuje dwa palce. Poziomy znak pokoju, czyli nożyce. Moja dłoń wciąż jest zaciśnięta w pięść, co oznacza, że to ja zaczynam.
Len i James zostawiają mnie samą i nagle czuję, że wszyscy się na mnie gapią. Wygładzam sweter, starając się ukryć skrępowanie.
– No więc… – Odchrząkuję. Rany, dlaczego tak trudno przemawia się do ludzi, których się mniej lub gorzej zna? Jak właściwie zacząć? Od „cześć”, jakby to była codzienna rozmowa? Czy raczej jak wykład na konferencji TED? Co wypadnie mniej sztuczne? Wreszcie przezwyciężam tremę i przywołuję z pamięci słowa, które tyle razy powtarzałam w myślach: – Stoję tu, bo chciałabym zostać redaktorką naczelną „Sygnalisty”. – Rozglądając się po sali, dostrzegam Jamesa opartego o ścianę. Ręce ma skrzyżowane na piersi, ale pokazuje mi kciuk. – Bo myślę, że, tu posłużę się jednym z ulubionych zwrotów Jamesa, byłabym w tym cholernie dobra!
Udaje mi się sprowokować kilka wybuchów śmiechu. Wszyscy wiedzą, że jeśli James napisze na twoim tekście „Cholernie dobra robota!”, zamiast pokreślić go uwagami, to znak, że w końcu udało ci się stworzyć coś wartościowego.
Ośmielona, podejmuję z większą werwą:
– Jestem Sygnalistką od pierwszego roku. Napisałam ponad trzydzieści artykułów, z których szesnaście trafiło na pierwszą stronę. Czterokrotnie byłam wybierana do grona najlepszych młodych dziennikarzy Konferencji Dziennikarstwa Szkolnego Karoliny Południowej, w tym dwukrotnie zdobywałam pierwsze miejsce. Oczywiście pełnię też funkcję redaktorki prowadzącej i zarządzam największym z naszych zespołów, odpowiedzialnym za wiadomości, a także przeglądam materiały przeznaczone do pozostałych działów. Łącznie poświęciłam „Sygnaliście” jakieś trzysta pięćdziesiąt godzin życia, więc czego jak czego, ale doświadczenia nie można mi odmówić.
Następnie opisuję swoje pomysły na nadchodzący rok. Zamierzam podjąć współpracę z uczniami zaawansowanego kursu informatycznego, by stworzyć interaktywne infografiki, jak te w „New York Timesie”. Chcę kręcić krótkie filmiki dziennikarskie, które moglibyśmy zamieszczać na naszej stronie, podobne do tych z magazynu „Vice”. Uważam, że powinniśmy szukać interesujących tematów na teksty w publicznie dostępnych danych z okręgu i kłaść większy nacisk na kwestie takie jak otwartość na różnice czy przemoc z użyciem broni.
– Z podekscytowaniem czekam, aż będziemy mogli wspólnie zrealizować te projekty – podsumowuję. – Mam nadzieję, że widzicie we mnie najlepszą kandydatkę na redaktorkę naczelną.
Wszyscy klaszczą uprzejmie, kiedy siadam na swoim miejscu.
– Len? – James wskazuje skinieniem mojego konkurenta.
Len robi szerokie wymachy rękoma, zmierzając nieśpiesznym krokiem na przód sali. Uderza o siebie pięściami i kilka razy prostuje ramiona, by w końcu nimi potrząsnąć. Mam wrażenie, jakbym obserwowała sportowca przygotowującego się do startu w zawodach. W pewnym sensie właśnie to widzę.
– Przemawianie po Elizie to zadanie prawie niemożliwe – mówi, uśmiechając się od ucha do ucha. Ma szeroki uśmiech, taki, który marszczy kąciki oczu i nie pozostawia wątpliwości, że jest skierowany właśnie do ciebie. – Ale mimo to spróbuję. – Wkłada ręce do kieszeni bluzy. – Ja sam dołączyłem do załogi „Sygnalisty” zaledwie rok temu, no, może półtora. Jak niektórzy z was pewnie wiedzą, wcześniej grałem w baseball na pozycji miotacza. Każdy ma jakiegoś konika, prawda? To był właśnie mój. Szło mi to całkiem nieźle, można by powiedzieć, że byłem Elizą Quan baseballu w Willoughby.
Te słowa zdają się bawić wszystkich oprócz mnie.
– Niestety musiałem zrezygnować ze sportu – ciągnie – gdy zerwałem więzadło łokcia. Nie będę ściemniał, było mi cholernie ciężko.
Przypominam sobie jak przez mgłę swój drugi rok w szkole. Rzeczywiście, Len przez pewien czas nosił rękę w szynie.
– Nie mogłem dalej miotać. Nie tak, jak dawniej. W ogóle nie byłem w stanie grać w baseball. Po operacji lekarz powiedział, że przez pewien czas muszę się trzymać z dala od boiska. Miałem wrażenie, że przerwa trwała całą wieczność. – Na chwilę urywa. – Czułem się zagubiony.
Jakimś sposobem sprawił, że wszyscy chłoną jego słowa z zapartym tchem. Może do nich też dotarło, że był to najdłuższy ciąg zdań, jaki Len wypowiedział od momentu dołączenia do redakcji?
– W końcu zdałem sobie sprawę, że muszę spróbować czegoś innego. Długo się zastanawiałem: Jeśli nie baseball, to co? – Wzrusza ramionami. – Aż całkiem przypadkiem, podczas corocznych dni zainteresowań, natknąłem się na stoisko „Sygnalisty”. Niektórzy z was pewnie tam byli.
J a  tam byłam – zgłosiłam się na ochotniczkę, żeby przez cały tydzień pilnować stolika, bo… bo uznałam, że to jedna z tych rzeczy, które trzeba zrobić, jeśli chce się pewnego dnia zostać redaktorką naczelną. Teraz wyraźniej przypominam sobie Lena – był atletycznie zbudowany; mniej blady i raczej szczupły niż chudy, jakby jego sylwetka młodego sportowca nie zdążyła jeszcze powrócić do stanu nastoletniego chudzielca. Pofalowane pod czapeczką drużyny baseballowej włosy, dłuższe niż obecnie, miał założone za uszy – były jaśniejsze, miodowobrązowe od czasu spędzanego na słońcu.
– Dołączyłem do „Sygnalisty”, bo potrzebowałem jakiegoś zajęcia, i nieoczekiwanie przekonałem się, że to właśnie moje miejsce. Miejsce, do którego należę.
Teatralnie przewracam oczami w kierunku Jamesa, ale on wydaje się zaintrygowany.
– Szybko doszedłem do wniosku, że lubię pisać – ciągnie Len. – I że na dodatek jestem w tym całkiem niezły. Nie zdobyłem co prawda tylu nagród co Eliza, choć na ostatniej konferencji ja także znalazłem się na podium – i to na pierwszym miejscu, za najlepszy felieton. – Znów na mnie zerka, konfrontacyjnym, ale opanowanym wzrokiem, aż przechodzą mnie ciarki. – Mimo że był to pierwszy konkurs, w jakim startowałem.
Staram się zagłuszyć przyspieszone bicie serca beznamiętnym parsknięciem.
– Chcę przez to powiedzieć, że nie jestem kompletnym żółtodziobem. Chociaż, jak sądzę, nie o to tak naprawdę tu chodzi. Chodzi mi o to, by dać coś „Sygnaliście” od siebie. O to, żebyście mieli wybór, kto was poprowadzi w kolejnym roku. O demokrację, o stworzenie szansy, żeby „Sygnalista” stał się tak dobry, jak to waszym zdaniem możliwe. – Przeciąga palcami po włosach, co rozpoznaję jako oznakę zdenerwowania, choć inni widzą w tym geście chłód totalnego luzaka. – Mam nadzieję, że dokonacie najlepszego wyboru – kończy i pochyla lekko głowę, jakby się kłaniał.
Kiedy Len wraca na swoje miejsce, salę wypełnia aplauz, a ja jestem zbyt rozgarnięta, by zdołało mi umknąć, że znalazłam się w poważnych tarapatach.

 
Wesprzyj nas