Od Człowieka Lodu przez terakotowych wojowników odprowadzających chińskiego cesarza w zaświaty po wrak „Titanica” – to pasjonująca i pełna przygód opowieść o odkryciach, które zmieniły świat.


Zaginione miasta, prastare grobowceTajemnicze miasta pośrodku nieprzebytej dżungli, mieniące się złotem grobowce i dobrze zachowane szkielety naszych przodków – ślady, z których możemy wyczytać dzieje ludzkości.

Ale praca archeologa to więcej niż odkrycia rodem z filmów o Indianie Jonesie. Poprzedzają je lata żmudnych przygotowań, zdobywania informacji, zgód i funduszy niezbędnych, by nie tylko odnaleźć skarby dawnych cywilizacji, lecz przede wszystkim zrozumieć, kim byli, co czuli i jak myśleli ludzie, którzy je tworzyli.

“Zaginione miasta, prastare grobowce: 100 odkryć, które odmieniły świat” to wybuchowe połączenie wiedzy historycznej i najlepszych powieści przygodowych.

Sto wypraw i olśniewających znalezisk, sześć kontynentów i ponad trzy miliony lat historii. A wszystko to opowiedziane na podstawie relacji odkrywców i naukowców, którzy w drodze do celu łamali tajne kody, ścigali się z szabrownikami, prowadzili skomplikowane gry dyplomatyczne, zakochiwali się, błądzili, ściągali na siebie starożytne klątwy – i nigdy się nie poddawali.

Zaginione miasta, prastare grobowce: 100 odkryć, które odmieniły świat
Fredrik Hiebert (autor posłowia),
Ann R. Williams (redaktor naukowy),
Douglas Preston (autor wstępu)
Przekład: Jacek Sikora
Wydawnictwo Słowne
Premiera: 27 października 2021
 
 


PRZEDMOWA

Chwila odkrywania

Douglas Preston

Większości wielkich odkryć archeologicznych towarzyszy moment uniesienia. Przeżył go Howard Carter, gdy po raz pierwszy zajrzał w mrok grobowca Tutenchamona: „Wszędzie skrzy się złoto”. Nadszedł, gdy Donald Johanson i Tom Gray wypatrzyli sterczący na stoku niewielki fragment kości obręczy kończyny górnej, zwiastujący kopalne szczątki sławnej Lucy. Poczuł go Robert Ballard 1 września 1985 o 1.05 w nocy, gdy kamery bezzałogowego robota podwodnego pokazały gigantyczne kotły parowe wraku spoczywającego na dnie oceanu – oto znalazł „Titanica”.
Te budzące dreszczyk emocji chwile przesłaniają jednak rzeczywisty obraz samych poszukiwań. Moment odkrycia jest bowiem tylko ukoronowaniem lat przygotowań, często żmudnych poszukiwań, falstartów, pomyłek, politycznego oporu, zawodowego zwątpienia, a nawet dyskredytowania, irytacji, biurokratycznych koszmarów i nudnego gromadzenia funduszy. Taki scenariusz poprzedzał odkrycie prekolumbijskiego miasta w Hondurasie, w czym brałem udział (zob. s. 392) i co zajęło 20 długich i frustrujących lat. W 1996 r. odwiedziłem w Pasadenie należące do NASA Laboratorium Napędu Odrzutowego. Przygotowywałem dla magazynu „National Geographic” artykuł o kartowaniu z kosmosu świątyń Angkoru. Jeden z naukowców, Ron Blom, wspomniał mimochodem o prywatnym projekcie, którym się zajmował dla Steve’a Elkinsa, archeologa amatora i filmowca: mianowicie poszukiwał na zdjęciach satelitarnych zaginionego legendarnego honduraskiego Ciudad Blanca (Białego Miasta), zwanego też Zaginionym Miastem Małpiego Boga. Uwagę Bloma zwróciły „nienaturalne prosto i krzywoliniowe elementy” rozproszone w bezimiennej dolinie, w wyniosłych, porośniętych gęstą dżunglą górach, dostępnej tylko z jednego miejsca. Na obszarze należącym do ostatnich niezbadanych miejsc w Ameryce Środkowej, w autentycznie zagubionym skrawku świata.
Zacząłem śledzić zabiegi o zbadanie tajemniczej doliny. Wysiłki kończyły się kolejnymi fiaskami, między innymi z powodu braku funduszy, niewiarygodności partnerów, nieudanych prób, puczów w Hondurasie, politycznej zawieruchy i katastrofalnego huraganu. Gdy po 15 latach projekt wydawał się definitywnie uśmiercony, nagle wszystko się zaczęło się układać. Do Elkinsa dotarło, że dzięki lidarowi 52 km doliny uda się skartować w niespełna tydzień. Z powietrza – bez potrzeby niebezpiecznego i desperackiego przedzierania się pieszo przez gąszcz lasu deszczowego. Zebrany niemal milion dolarów pozwolił zwrócić się o ekspercką pomoc do National Center for Airborne Laser Mapping (NCALM), działającego na Uniwersytecie Houston. W 2012 r. dołączyłem w Hondurasie do ekipy dysponującej samolotem wyposażonym w lidar. Szczerze mówiąc, byłem bardzo sceptyczny. Uznałem za obłąkane szukanie w XXI w. miasta, które się gdzieś zapodziało.
Przez trzy majowe dni samolot latał nad wskazanym terenem według metody podobnej do strzyżenia trawnika kosiarką. Urządzenie emitowało w kierunku okapu dżungli miliardy laserowych impulsów, których zaledwie maciupeńki ułamek docierał do podłoża i wracał do samolotu. Ale to wystarczyło, żeby zeskanować teren. Dane wysłano do Houston, skąd po niezbędnej obróbce wróciły do naszej bazy. Pierwsze obrazy zobaczyliśmy w niedzielę 5 maja.
Niewątpliwie była to zdumiewająca chwila odkrywania. Gdy na ekranie laptopa specjalisty od lidaru pojawiły się obrazy, niepotrzebne było oko archeologa, żeby dostrzec place, tarasy i monumentalne budowle wielkiej prehistorycznej miejscowości. Oniemiałem jak wszyscy.
Ale co ciekawe, trochę się też zawiodłem, bo nie tak rozumiałem odkrywanie. Owszem, było tam miasto, ale nadal abstrakcyjne. Zbiór geometrycznych figur na czarno-białym lidarowym skanie. Ta właściwa chwila nadeszła w 2015 r., gdy w ramach amerykańsko-honduraskiej ekspedycji mogliśmy wejść na teren ruin. Mimo trzyletniego wyczekiwania wkraczaniu do zaginionego miasta nie towarzyszył entuzjazm. Dżungla była tak gęsta, że nawet z miejsca, które było placem wytyczonym przed główną piramidą ziemną, widziało się tylko pnie, listowie i liany. Szczególnie paskudny był drugi dzień. Strugi nieustającego deszczu z hukiem waliły w leśny okap. Wszędzie woda. Przemoknięty do cna pozbyłem się bezużytecznego płaszcza przeciwdeszczowego. Wszyscy byli utytłani od brodzenia po pas w bagienkach i wspinania się po błotnistych zboczach. Czułem mrowie swędzików dobierających się do skóry, zwłaszcza w talii i przy kostkach.
Po wielogodzinnym torowaniu maczetami drogi przez kolejne place i ziemne kopce, wciąż nadaremnie, zdecydowaliśmy, że na dziś koniec. Wracamy do obozu. Wówczas u podstawy mijanej piramidy ktoś krzyknął: „Hej, tam są jakieś dziwne kamienie”. Ruszyliśmy we wskazanym kierunku, do miejsca mijanego już wiele razy.
Pierwsze, co zobaczyłem, to sterczący z ziemi kamienny łeb szczerzącego zęby jaguara. W miarę adaptowania się oczu do mroku panującego w podszycie dostrzegałem coraz więcej sterczących z ziemi osobliwości: wielkie kamienne naczynia ozdobione sępami, wężami i małpami, kamienne siedziska w geometryczne wzory, mnóstwo innych tajemniczych przedmiotów. Na mniej więcej 20 m2 z podłoża sterczało ponad 50 kamiennych posągów.
W kąt poszły archeologiczne zasady. W tłoku obijaliśmy się o siebie, pokrzykiwali, zadeptywali, na klęczkach odgarniali liście i pnącza, by więcej zobaczyć. Kres chaosowi położyło gromkie, rozeźlone strofowanie przez Chrisa Fishera, naczelnego archeologa ekspedycji: „Hola, hola, hola! Dość tego! Nie dotykać niczego! Wynocha!”. Szybko otoczył teren taśmą ostrzegawczą i udzielił nam reprymendy.
Natknęliśmy się na kryjówkę z rzeźbami. Podczas wykopalisk odsłonięto ich ponad 500, najwyraźniej złożonych podczas opuszczania miasta 500 lat temu. Mieszkańcy rytualnie rozbili święte przedmioty, uwalniając duchy, i odeszli, by nigdy nie wrócić. Posągi nie niepokojone spoczywały przez pół tysiąclecia w mroku lasu deszczowego. Aż do naszego przybycia.
Do tamtego momentu zapomniana cywilizacja budowniczych Białego Miasta była nieuchwytna i właściwie teoretyczna. Wraz z widokiem szczerzącego się jaguara, jakby usiłującego się wydostać z ziemi, tamta kultura stała się rzeczywistością. Oszałamiała bogactwem i potęgą. Ci, którzy ją tworzyli, byli pewni siebie, wyrafinowani, śmiali. Wiedzieli, kim są. Mieli wyraziste wierzenia oraz rytuały, prosperowali w jednym z najbardziej wymagających środowisk na ziemi.
W tej książce opisano wiele takich chwil. Są czymś więcej niż tylko dreszczykiem odkrywania. Są jak niewysłowiony dotyk naszej przeszłości. Koniec końców w odkryciu nie chodzi o rzeczy czy przedmioty – bez względu na ich piękno czy wyjątkowość – lecz o istoty, które je stworzyły, oraz zrozumienie, jak kiedyś żyły, co myślały i czuły.
Odnalezienie zaginionego miasta było też ważkie z powodu metody. Po raz pierwszy narzędziem archeologicznego odkrywania stał się lidar – wytwór najnowocześniejszej techniki. Użyto go w poszukiwaniach opartych na przypuszczeniach. A nie do kartowania znanego stanowiska. To przełomowe wydarzenie w dziejach archeologii: innowacyjna nauka i technika zrewolucjonizowały sposób odkrywania przeszłości Homo sapiens.
Według powszechnego przeświadczenia niewiele już da się znaleźć na ziemi. Wielkie odkrycia są za nami. Grobowce otwarto, świątynie zbadano, biegi rzek naniesiono na mapy, pustynie przemierzono wzdłuż i wszerz, odsłonięto skamieniałe skarby. Nic bardziej mylnego. Wiek XX jest przypuszczalnie najwspanialszym stuleciem w dziejach archeologii, czego potwierdzeniem jest ta książka. Stulecie XXI przyniesie inne odkrycia, równie niezwykłe jak dwudziestowieczne.
W ostatnim dwudziestoleciu do archeologii wkroczyły najnowocześniejsze techniki, w tym z zakresu teledetekcji, sztucznej inteligencji, chemii jądrowej, paleopatologii i medycyny. Nie obywa się bez kontrowersji i niechęci, gdyż konserwatywni archeolodzy oraz antropolodzy uważają, że inżynierowie, matematycy, chemicy i genetycy wchodzą na cudzy obszar.
Archeologia stoi przed wyborem: zaprząc do pracy nowe techniki i dyscypliny naukowe czy zrezygnować z tych zdobyczy? I to w czasie, gdy klasyczne kopanie znalazło się na cenzurowanym. Bez względu na staranność prowadzenia wykopalisk ich miejsce zostaje bezpowrotnie zaburzone. Dalece lepiej kartować starożytne miasto z powietrza lidarem, badać zatopiony wrak robotem podwodnym, a do grobowca zajrzeć, korzystając z georadaru.
Wymownym przykładem zastosowania nowych dyscyplin naukowych do rozwiązywania odwiecznych problemów są bogate grobowce scytyjskie (zob. s. 212), zwane kurhanami. Sterczą na stepach Ukrainy, Rosji aż po Mongolię. Scytowie byli groźnymi koczownikami, wyśmienitymi jeźdźcami i łucznikami, mistrzami konnej wojaczki, terroryzowali sąsiadów, zwłaszcza starożytnych Greków.
Kurhany fascynowały archeologów i rabusiów co najmniej od końca XVIII w. Niektóre z najbogatszych grobowców wznoszonych poza Egiptem odkryto właśnie na stepach. Wypełniały je złoto, oręż, rzędy końskie, ceramika. Znajdowano nawet kompletne rydwany zaprzężone w konie. Raz natrafiono na naszyjnik wykonany z 1,8 kg złotego kruszcu.
Zidentyfikowano większość obiektów wyglądających na kurhany. Wszystkie badano lub ograbiano. Grabież była powszechna. Według szacunków złupiono prawie 90% kurhanów.
Wprowadzenie obrazowania satelitarnego za pośrednictwem Google Earth pozwoliło identyfikować nietknięte kurhany usypane w odludnych regionach lub te, których nie sposób rozpoznać z po ziomu ziemi. Zajął się tym Gino Caspari, archeolog ze Szwajcarskiej Narodowej Fundacji Naukowej. Szybko uznał, że przeglądanie tysięcy zdjęć stepów to zajęcie tyleż żmudne, co otępiające. „Zasadniczo robota głupiego” – podsumował.
Do wykonywania zadań ogłupiających i monotonnych doskonale nadają się komputery. Szwajcar nawiązał współpracę ze specjalistą od sztucznej inteligencji Pablem Crespo. Wspólnie stworzyli potężne, nowoczesne narzędzie archeologiczne, odwołujące się do tak zwanej konwolucyjnej sieci neuronowej (CNN). To program z repertuaru sztucznej inteligencji, wzorowany na sposobie, w jaki neurony mózgu analizują obrazy. Jest podatny na „uczenie” i można go wyćwiczyć w rozpoznawaniu obrazów, nawet najmisterniejszych. Obecnie Caspari i Crespo „przyuczają” swój program CNN do identyfikowania kurhanów w bazie Google Earth. Dziś z 98-procentową skutecznością odróżnia je od innych kopców i kolistych form geomorfologicznych. Pablo Caspari jest w trakcie identyfikowania kurhanów na obszarze wielu tysięcy kilometrów kwadratowych. Niektóre mogą być nietknięte. Zaczyna się nowa era odkryć.
Programy komputerowe wykorzystujące CNN znalazły również zastosowanie w innych dziedzinach archeologii, w tym do identyfikowania wraków na dnie mórz, sortowania i katalogowania tysięcy skorup, a także do poszukiwania w Internecie obrazów związanych z nielegalnym handlem np. kością słoniową i ludzkimi szczątkami. Niektórzy spekulują, że skany CNN mogą się przydać do szukania obiektów na wpół legendarnych, takich jak grobowiec Czyngis-chana.
Scytami zajmuje się jeszcze inna współczesna nauka. Mimo wielowiekowych starań archeologicznych wciąż nie udawało się rozstrzygnąć, skąd pochodzili. Jedna szkoła utrzymywała, że przywędrowali na stepy z Azji Środkowej, druga – że są potomkami plemienia znad Morza Czarnego.
Tym nowym wynalazkiem jest sekwencjonowanie prehistorycznego DNA. Istnieje ledwie od 10 lat, a już rozszyfrowało tę zagadkę. Genetycy wyodrębnili DNA ze scytyjskich kości i potwierdzili czarnomorskie pochodzenie ludu. Co więcej, wskazali, że Scytowie są potomkami przedstawicieli kultury grobów jamowych, znacznie starszej, ale uderzająco podobnej.
Plemiona należące do tej kultury – obejmującej późny eneolit (epokę miedzi, chalkolit – przyp. tłum.) i początki epoki brązu (lata 3400–2700 p.n.e.), rozwijającej się na ogromnych przestrzeniach stepów wschodnioeuropejskich, od dolnego Dunaju aż po rzekę Ural – potrafiły wykorzystać koło i wierzchowce, dzięki czemu porzuciły osiadły tryb życia i rozprzestrzeniły się po Europie i zachodniej Azji, od Hiszpanii i Wysp Brytyjskich po Bliski Wschód i Indie. Wraz z nimi szerzył się język praindoeuropejski – poprzednik większości języków europejskich. O kulturze grobów jamowych mało kto słyszał, a tymczasem sekwencjonowanie DNA dowodzi, że niemal wszyscy ludzie z rodowodem zachodnioeuropejskim mają pokaźną procentowo porcję genów plemion tworzących tę kulturę.
Kulturze grobów jamowych i następnym towarzyszyły gruntowne zmiany technologiczne, w tym w ceramice i metalurgii. A także zwyczajów związanych z pochówkami. Ponieważ nie ma oczywistych dowodów archeologicznych na fale przemocy, wielu ekspertów uważało, że wspomniane zmiany szerzyły się względnie pokojowo.
Badania prehistorycznego DNA obaliły tę tezę. Sekwencjonowanie europejskiego DNA z tamtego okresu ujawniło coś, co jeden z genetyków nazwał „wiele mówiącą genetyczną blizną”. W niektórych częściach Europy zniknął chromosom Y rodzimej populacji męskiej, wyparty przez chromosom Y rozprzestrzeniającej się kultury grobów jamowych. Ten chromosom przekazywany jest z ojca na syna, więc owa blizna genetyczna oznacza, że przybysze wykluczyli tubylczych mężczyzn z płodzenia potomstwa. Genetyka nie informuje, jak do tego doszło, ale według najbardziej prawdopodobnego scenariusza najeźdźcy zniewolili kobiety, wcześniej masowo eksterminowali mężczyzn, chłopców, być może także niemowlęta. Jeśli najnowsza historia jest tu wskazówką, tamtym zdarzeniom towarzyszył seksualny przymus i masowe gwałty.
Wśród tysięcy społeczności wywodzących się z kultury grobów jamowych Scytów wyróżnia zachowanie typowego dla odległych przodków przywiązania do koczownictwa, jeździectwa i podbojów oraz grzebanie zmarłych (wraz z niezbędnym dobytkiem) w kurhanach.
Jest wszakże jedna uderzająca różnica – traktowanie kobiet. Kurhany kultury grobów jamowych wskazują na dominację mężczyzn. Na społeczeństwo hierarchiczne, w którym nieliczna męska elita dzierżyła większość władzy i majątek. Kobietom przypadała rola służebna. Tymczasem Scytowie najwyraźniej przyjmowali je do wodzowskich elit, grzebali podobnie jak mężczyzn, często z bronią i złotymi przedmiotami.
Rozstrzygnięcie pochodzenia Scytów jest tylko jednym przykładem zmieniania lub obalania panujących w archeologii poglądów przez badania prehistorycznego DNA. Fascynacja odkryciami w jaskini Shanidar (zob. s. 54) wynikała ze znalezienia dowodów na to, że neandertalczycy nie byli nieokrzesani i brutalni, jak wcześniej sądzono. Dekadę temu analiza wyników sekwencjonowania neandertalskiego genomu ujawniła, że większość z nas ma w sobie odrobinę neandertalczyka, gdyż nasi przodkowie się z nimi krzyżowali. Mniej więcej w tym samym czasie uczeni sekwencjonowali też DNA zachowane w kopalnym paliczku palca małego, znalezionym w syberyjskiej jaskini. Ku ich wielkiemu zdziwieniu nie tylko odkryli denisowian (nieznany wymarły gatunek homininów, spokrewniony z neandertalczykiem), ale też, że krzyżowali się z późniejszymi gatunkami rodzaju Homo. Sporą domieszkę denisowiańskiego DNA mają np. Aborygeni. Ponieważ niemal zupełnie nie odnajduje się kości denisowian, prawie całą wiedzę o nich czerpiemy z analizy DNA.
Niesamowite odkrycia dzięki badaniom kopalnego DNA wciąż są jeszcze przed nami. Przodujące w tej dziedzinie laboratorium Davida Reicha na wydziale genetyki Harvard Medical School jest na półmetku przewidzianego na 5 lat opracowania atlasu migracji i mieszania się hominidów. Do tej pory zsekwencjonowano DNA ponad 10 000 prastarych przedstawicieli rodzaju Homo z całego świata i już wiadomo, że przeszłość człowieka kryje nie lada niespodzianki.
Jak można się przekonać podczas lektury, ta pouczająca książka opowiada o wielkich odkryciach archeologii i paleoantropologii dokonanych przeważnie metodami tradycyjnymi. Przyszłość będzie równie obfita w znaleziska. Nie dzięki rozkopywaniu ziemi czy przedzieraniu się z maczetą przez dżungle, ale dzięki nowatorskim technikom umożliwiającym w niespotykany dotąd sposób oglądanie, przeszukiwanie i zgłębianie świata.

W tej indonezyjskiej wapiennej pieczarze natrafiono na szczątki niewielkiego Homo floresiensis – jednego z najbardziej tajemniczych wymarłych przodków rodzaju ludzkiego.
fot. Javier Trueba/ MSF/Science Source

3,6 MLN–35 000 P.N.E.

Kości naszych przodków


Dokonywane od dziesiątków lat odkrycia ujawniają, że drzewo genealogiczne człowieka jest dalece bardziej skomplikowane, niż pierwotnie sądzono. Antropolodzy dokumentują miliony lat ewolucji, drobiazgowo badając kopalne szczątki, na przykład należące do przystosowanego do dwunożnej lokomocji szympansopodobnego hominida, nazwanego Lucy, czy korzystającego z prymitywnych narzędzi spryciarza, znanego jako Homo habilis, na które Louis Leakey natrafił w tanzańskim wąwozie Olduvai. Najwspanialsze odkrycia paleoantropologiczne są zwykle kwestią szczęścia, bystrego oka i dostępu do najnowszych osiągnięć naukowych. Zrządzeniem geologicznego losu przetrwały zapadające w pamięć odciski stóp sprzed 3,6 miliona lat, na które zwróciła uwagę dopiero Mary Leakey, żona Louisa. Odprysk kości małego palca (u ręki) dostarczył dostatecznie dużo DNA, by zidentyfikować nieznane wcześniej plemię homininów, ongiś powszechnie zamieszkujące Azję. Szczątki znalezione w irackiej jaskini skłoniły do zrewidowania nie najlepszej reputacji neandertalczyka, uznawanego za symbol nieokrzesania i brutalności.

1
PIERWSZE KROKI HOMINIDÓW

3,66 miliona lat temu • Laetoli, Tanzania • Australopithecus afarensis

Około 70 utrwalonych w popiele wulkanicznym śladów stóp sprzed milionów lat dowodzi, że nasi najdawniejsi przodkowie chodzili całkiem podobnie do nas.

Zdarzyło się to jakieś 3,66 miliona lat temu u progu pory de szczowej na wschodnioafrykańskiej sawannie upstrzonej modelowanymi przez wiatry akacjami. Położony na wschodzie wulkan, dziś znany jako Sadiman, pomrukiwał nerwowo, pokrywając popiołem rozległy obszar. Kolejne cienkie warstwy osadzane na równinie zraszał padający okresowo kapuśniaczek. Przez Laetoli, na terenie dzisiejszej Tanzanii, niezrażona erupcją wędrowała grupa dwunożnych małpowatych istot, pozostawiając ślady w nawilgłym popiele. Warunki sprzyjały ich utrwalaniu. W suchym jak pieprz pyle zniknęłyby od porywów wiatru, ulewy zupełnie by je rozmyły. Ale zroszony popiół twardniał, a kolejne osady świetnie zabezpieczyły odciski stóp. Mijały tysiąclecia, ślady odbite w tufie pokrywała coraz grubsza warstwa osadów. Dopiero ruchy tektoniczne sprawiły, że znalazły się blisko powierzchni. Reszty dokonała erozja. Pod koniec lat 70. XX w. – dzięki szczęściu i wytrwałości – natrafił na nie zespół kierowany przez Mary Leakey. Jak dotąd są to najstarsze odkryte odciski stóp przedstawicieli Hominini.
W nielicznym gronie kobiet zajmujących się paleoantropologią M. Leakey nie miała sobie równych. Po raz pierwszy badała wraz z mężem osady w Laetoli w 1935 r., ale archeologia uwiodła ją znacznie wcześniej. W dzieciństwie podróżowała z ojcem – artystą malarzem – po południowej Francji. „Tamta kraina obfituje w prehistoryczne jaskinie” – wspominała. „Oboje rodzice byli nimi zainteresowani. Ojciec malował, a ja myszkowałam i zbierałam… Nie sądzę, żebym później chciała zajmować się czymś innym”. Mary przygotowała się do przyszłego życia, słuchając w University College London wykładów między innymi z geologii i archeologii. Karierę zaczęła w wieku 17 lat od posady rysowniczki podczas wykopalisk w hrabstwie Devon (Anglia). Potrafiła z niesłychaną precyzją odwzorowywać archeologiczne znaleziska i uwieczniać ich wydobywanie. Talentem zwróciła uwagę przyszłego męża, który zażyczył sobie, by to ona zilustrowała jedną z jego książek.
Z początkiem lat 30. XX w. para poświęciła się poszukiwaniom w tanzańskim wąwozie Olduvai, około 30 km na północny wschód od Laetoli, choć większość specjalistów w tamtym czasie uważała, że pierwsi ludzie najpierw pojawili się w Azji. Przez lata wracali do Olduvai i pod koniec lat 50. oraz w latach 60. XX w. dokonali przełomowych odkryć, które potwierdziły ich przekonanie, że to Afryka Wschodnia była kolebką ludzkości. Mary nigdy nie zapomniała o Laetoli. „Nie dopuszczałam myśli, że otoczone nimbem tajemniczości Laetoli z jakiegoś powodu nam się wymknie” – przyznała.
I w 1974 r. jej współpracownik znalazł tam ząb hominina. Znalezisko miało co najmniej 2,4 miliona lat i zapoczątkowało wzmożone zainteresowanie stanowiskiem. Mimo śmierci męża Mary ciągnęło do miejsca, gdzie oboje zaczynali afrykańską przygodę. W 1975 r. przy wsparciu Towarzystwa National Geographic zorganizowała zakrojone na wielką skalę badanie warstw stanowiska Laetoli.
W drugim sezonie prac szczęście uśmiechnęło się do ekipy. Zaczęło się od ciskania słoniowym łajnem. „Doktor Andrew Hill z Muzeum Narodowego w Kent z kilkoma kolegami wygłupiali się przy odkrywce” – relacjonowała później Mary. „Zaczęli się obrzucać wysuszonym łajnem słonia. Andrew, robiąc unik, przysiadł i dostrzegł w wulkanicznym tufie szereg zagłębień”. Okazało się, że to doskonale zachowane tropy zwierząt. Badacze przystąpili do pieczołowitego odsłaniania śladów z nadzieją, że będą wśród nich odciski stóp człowiekowatych.
Wysiłki zostały nagrodzone dopiero po dwóch latach poszukiwań. Paul Abell, który w 1978 r. dołączył do ekipy, natknął się na pierwszy ślad stopy przedstawiciela Hominini. Okazało się, że jest jednym z 70 odcisków ok. 27-metrowego tropu pozostawionego 3,66 miliona lat temu przez trzech osobników: dwóch szło obok siebie, trzeci podążał z tyłu. Zęby i szczęki odkryte przez M. Leakey z zespołem na stanowisku Laetoli wskazywały, że ślady należą do najstarszych znanych hominidów: Australopithecus afarensis, australopiteków znanych przede wszystkim ze znalezionego kilka lat wcześniej w Etiopii szkieletu słynnej „Lucy”, którego wiek określono na około 3,1 miliona lat. Odkryte odciski stóp przesunęły zdolność do dwunożnego przemieszczania się w pozycji pionowej o kolejne pół miliona lat.
Konsekwencje zdumiewają. Odciski bowiem sugerują, że już na początku ewolucji stopy naszych praprzodków kształtem i funkcjami były podobne do naszych. Uformowały się z potrzeby dwunożności – z paluchem w rzędzie z pozostałymi palcami zamiast z rozcapierzeniem przydatnym do małpiego wspinania się. Krok zaczynał się od stawiania stopy na pięcie, kończył odepchnięciem z palców. „Ta wyjątkowa umiejętność uwalniała ręce, otwierając niezliczone możliwości” – pisała Mary. „Mogli nosić, wyrabiać narzędzia, wykonywać skomplikowane manipulacje. Z tej jednej cechy wyrasta w istocie cała nowoczesna technika”.
Bliskość odcisków stóp sugeruje, że A. afarensis miał znacznie krótsze nogi niż współczesny człowiek. Ale i tak ślady wędrowania sprawiają wrażenie dobrze znanych. Badając jeden z tropów, przypuszczalnie kobiecy, Mary marzyła: „W pewnym miejscu staje nieruchomo, zwraca się w lewo, by ocenić zagrożenie lub osobliwość, po czym znów rusza na północ. Ten ruch, tak głęboko ludzki, jest ponadczasowy”.

„W pewnym miejscu staje nieruchomo, zwraca się w lewo, by ocenić zagrożenie lub osobliwość, po czym znów rusza na północ. Ten ruch, tak głęboko ludzki, jest ponadczasowy”.
– Mary Leakey, paleoantropolożka

W 2015 r. zestaw wzbogacił się jeszcze o 14 odcisków stóp. Natrafiło na nie dwóch tanzańskich archeologów, którzy badali stanowi sko pod kątem stworzenia muzeum. Tropy dwóch osobników znajdują się w tej samej warstwie tufu i prowadzą w tym samym kierunku co ślady odsłonięte w 1978 r. Sugeruje to, że być może wszystkie należą do tej samej grupy wędrowców. Długość kroku jednego ze śladów wskazuje, że osobnik przypuszczalnie miał ponad 170 cm wzrostu, należał więc do największych znanych w tym gatunku. Badacze widzą w znalezisku ślad struktury społecznej A. afarensis. Gdy samce i samice gatunku znacznie różnią się wzrostem, co wskazuje na tak zwany dymorfizm płciowy, ślady można przypisać jednemu samcowi – to osobnik największy – któremu towarzyszyły dwie lub trzy dojrzałe samice i tyleż młodych. Struktura społeczna przypominałaby tę obserwowaną u współczesnych goryli, w której samiec kryje kilka samic. Nie wszyscy badacze podzielają tę koncepcję. Wskazują, że niepodobna określić wiek tylko na podstawie odcisków stóp. Nie można też ustalić, czy nowe ślady należą do tej samej grupy co wcześniej odkryte. W przyszłości badacze bez wątpienia będą mieli więcej do powiedzenia i odkrywania.

 
Wesprzyj nas