Ta pasjonująca kompozycja reportażu, eseju i rozprawy naukowej mierzy się z odwiecznym pytaniem: kim jest człowiek? Co czyni nas ludźmi? Na którym etapie ewolucji wyrwaliśmy się z królestwa zwierząt? I czy aby na pewno nam się to udało?


My, człowiekowateW 2003 roku w jaskini na wyspie Flores naukowcy odkryli zagadkowe szczątki. Nieznane wcześniej człekokształtne istoty mierzyły zaledwie metr wysokości, a otaczały je szkielety szczurów wielkich jak psy oraz słoni maleńkich jak kucyki. Odkrycie to było jak granat wrzucony do schludnej teorii ewolucji. Czym bowiem – albo raczej kim – byli ci prakuzyni współczesnych ludzi oraz co mówiło to znalezisko o naszym pochodzeniu?

Mając za punkt wyjścia prastarą czaszkę, Frank Westerman przemierza kulę ziemską w poszukiwaniu pierwszego człowieka: brakującego ogniwa między ludźmi a małpami. Z reporterską ciekawością przygląda się pracy wybitnych paleoantropologów i analizuje ją w świetle postkolonializmu, najnowszych badań nad DNA i wzrostu znaczenia dokonań kobiet w tej zdominowanej przez mężczyzn dziedzinie.

Każda teoria na temat tego, kim jesteśmy i skąd pochodzimy, okazuje się zabarwiona przez aktualnie dominujący na świecie trend.
Kim zatem jesteśmy naprawdę?

***

Ta pasjonująca kompozycja reportażu, eseju i rozprawy naukowej mierzy się z odwiecznym pytaniem: kim jest człowiek? Szukając na nie odpowiedzi, Frank Westerman podróżuje w czasie i przestrzeni, spotyka plejadę niesamowitych postaci, sięga do zamierzchłej historii i do najnowszych osiągnięć paleoantropologii. Każdy, kogo choć trochę interesują sprawy fundamentalne, musi tę książkę przeczytać.
Tomasz Stawiszyński

Frank Westerman (ur. w 1964 r.) – jeden z najważniejszych holenderskich pisarzy non-fiction, dziennikarz, korespondent zagraniczny, fotoreporter. Pracował m.in. w byłej Jugosławii i w Rosji. Był jednym z dwóch holenderskich dziennikarzy, którzy dotarli do mieszkańców Srebrenicy po masakrze w 1995 roku. Jego twórczość została przetłumaczona na szesnaście języków i otrzymała liczne wyróżnienia, w tym nominację do Nagrody im. Kapuścińskiego (Polska), Premio Terzani (Włochy) i Prix du Livre du Réel (Francja). „My, człowiekowate” to czwarta książka Westermana, ukazująca się w Polsce.

Frank Westerman
My, człowiekowate
Przekład: Olga Niziołek
Wydawnictwo Agora
Premiera: 26 stycznia 2022
 
 

PROLOG

Dużo czasu upłynęło, zanim zrozumiałem, skąd przybył.
Mały Książę, choć sam zadawał mi wiele pytań, udawał, że moich nie słyszy. Dopiero z wypowiedzianych przypadkowo słów poznałem jego historię. Kiedy po raz pierwszy ujrzał mój samolot (…), zapytał:
– Co to za przedmiot?
– To nie jest przedmiot. To lata. To samolot. To mój samolot.
Byłem bardzo dumny, mogąc mu powiedzieć, że latam.
Wtedy zawołał:
– Jak to? Spadłeś z nieba?
– Tak – odparłem skromnie.
– Ach, to zabawne…
I Mały Książę wybuchnął śmiechem, który mnie rozgniewał. Wolałbym, aby poważniej traktowano moje nieszczęście. Po chwili powiedział:
– A więc ty spadłeś z nieba? Z jakiej planety pochodzisz?

Antoine de Saint-Exupéry, Mały Książę

Rok 2012, poniedziałek po Zielonych Świątkach.
Jednosilnikowa cessna skyhawk o numerze rejestracyjnym PH-SKJ zaczyna obniżać lot nad Ouddorp. Pilot na minutę schodzi pod chmury, chcąc przyjrzeć się linii brzegowej i kursowi, który wytyczył. W oddali mgły unoszą się z morza i płynnie przepływają na plażę – tak musiały wyglądać zwierzęta morskie, gdy po raz pierwszy wypełzały na brzeg. Tego samego ranka o 10.22 Królewski Niderlandzki Instytut Meteorologiczny w swoim biuletynie dla branży lotniczej ostrzegał przed wilgotnym powietrzem napływającym z północnego zachodu. Miało być słonecznie, ale nad wybrzeżem mogło „wystąpić zamglenie, a w niektórych miejscach także mgła”. Mgła, która właśnie powstaje na oczach pilota, zdarza się średnio raz na dwa lata. Po niderlandzku mówi się na nią zeevlam, „morski płomień”, a nazwa ta pochodzi od złudzenia optycznego – grzbiety fal wydają się dymić; zamiast się rozbijać, fale wypuszczają kłęby pary niczym czajniki.
O 11.19 samolot schodzi na najniższą wysokość w czasie tego manewru: 450 stóp (135 metrów). Stopa jest równa sporemu butowi – w rozmiarze 47. Aby wyobrazić sobie wysokość przelotu, można odmierzyć 135 sporych kroków. Uzyskaną odległość trzeba ustawić pionowo jak wyimaginowaną drabinę opartą o chmury, a następnie na nią wejść. Nie potrwa to długo. Pilot przygląda się krajobrazowi i natychmiast podrywa dziób cessny. Silnik mruczy przyjemnie, a mężczyzna skręca w stronę otwartego morza, chcąc ominąć unoszącą się mgłę. O 11.20 (od przelotu pod chmurami minęła minuta) pilot PH-SKJ kontaktuje się przez radio pokładowe z wieżą kontroli lotów na lotnisku w Rotterdamie.
Prosi o pozwolenie na podejście do lądowania trasą HOTEL. Oznacza to ominięcie łukiem delty Renu i Mozy, a następnie skierowanie się na wschód nad Nieuwe Waterweg – tą samą drogą co tankowce i kontenerowce, tylko wyżej. Wieża posługuje się systemem nawigacyjnym. System nazywa się PAPA. Droga startowa błyszczy w słońcu niczym rozwinięty dywan; nic nie mąci atmosfery – w sensie dosłownym.
„This is Rotterdam information PAPA”, odpowiada kontroler ruchu. Nakazuje pilotowi wejść na wysokość 1500 stóp i zgłosić się ponownie w chwili przelotu nad miejscowością Hoek van Holland. Jeśli spojrzeć na kurs, prędkość przelotową i pozycję na radarze, PH-SKJ powinien znaleźć się tam w ciągu pięciu minut. Tyle że pilot się nie zgłosi. Już nigdy. Do nikogo.
Pewien mieszkaniec Ouddorp jako ostatni „wizualnie dostrzegł” czerwono-białą cessnę: mężczyzna widział, jak ogon czteromiejscowego samolotu znika w chmurach nad wydmami. W tym samym czasie w miejscu oddalonym od Ouddorp o kilka minut lotu na północ zbiera się grupa rodziców z dziećmi. Mają w planach przejażdżkę Futureland Express, bajeranckim pociągiem zrobionym z traktora i dwóch wózków przerobionych na wagoniki. Pasażerowie są podekscytowani, bo należą do pierwszych, którzy staną na dziewiczym terenie portu Maasvlakte 2: ledwo co odebrano go morzu i niemal nikt nie miał tam jeszcze wstępu. Zeskoczenie ze stopnia wagonika na tę nową ziemię-w-morzu jest małym krokiem, ale wydaje się czymś doniosłym, co potrafi poruszyć każdego.
Zgodnie z rozkładem Futureland Express ma odjechać o 12.00 z betonowych płyt peronu ułożonego na obrzeżach istniejącego portu. Rano niebo jest jeszcze niebieskie, ale koło południa pojawiają się chmury. Zrywa się lekki wietrzyk, robi się chłodniej. Turbiny wiatrowe GREENCHOICE stoją osamotnione w unoszącej się mgle. Ich wirniki mieszają słone morskie powietrze z oparami z portowych fabryk.
Wcześniej tego tygodnia odpalono niebieskie fajerwerki na znak oddania do użytku portu Maasvlakte 2, a we wtorek 22 maja 2012 roku wzniesiono szampanem toast z okazji oficjalnego otwarcia otaczającej port ogólnodostępnej plaży. Przynależy do niej rząd wznoszących się na czternaście metrów wydm, za którymi leżą nasypy pod przyszłe nabrzeża. Zasadzono na nich piaskownicę zwyczajną, ale jeszcze nie wyrosła, więc na razie Maasvlakte 2 przypomina Saharę. W poniedziałek po Zielonych Świątkach zimna mgła wcześnie wygania plażowiczów do domów.
Futureland
Express przejeżdża swoją trasą, choć zaraz przed odjazdem widoczność spada do jakichś pięćdziesięciu, góra stu metrów. Ani kierowca traktora, ani pasażerowie nie usłyszeli tego poranka warkotu samolotowego śmigła. Tylko skrzeczenie mew.

W jednym z najgęściej zaludnionych krajów świata zniknięcie samolotu stanowi rzadkość – w przeciwieństwie do samego latania. Nawigowanie w powietrzu wydaje się już drugą naturą człowieka. Holenderska Rada Naukowa ds. Bezpieczeństwa (Onderzoeksraad voor Veiligheid) publikuje rok później liczący 151 stron raport pod tytułem Vliegtuig vermist (Zaginiony samolot). W odróżnieniu od statków w Trójkącie Bermudzkim cessna skyhawk nie znika na zawsze, tylko na 301 minut. Pięć godzin po ostatnim kontakcie z wieżą kontroli lotów w Rotterdamie wrak PH-SKJ zostaje odnaleziony 800 metrów od ostatniego przystanku Futureland Express, na nieukończonym nabrzeżu między dwoma dokami nazwanymi na cześć księżniczek – Prinses Amaliahaven i Prinses Alexiahaven. Rozbity samolot leży z połamanymi skrzydłami, obrócony o dziewięćdziesiąt stopni, obok krateru powstałego wskutek jego upadku. Przypomina ptaka, który wleciał w szybę. Wskazówka prędkościomierza nadal wskazuje 118 węzłów – 219 kilometrów na godzinę.
Pięćdziesięcioletni pilot leży bezwładnie w kokpicie. Mężczyzna, który spadł z nieba, wciąż jeszcze oddycha, ale nie da się nawiązać z nim kontaktu. Nie odzyska już przytomności, a dwa tygodnie później umrze w szpitalu. Na ekranie jego telefonu widnieje wiele nieodebranych połączeń, zaś w torbie znajduje się Visual Approach Chart do podejścia nad lotnisko w Rotterdamie. Na tej mapie lotniczej (z 2008 roku) linia brzegowa leży trzy i pół kilometra w głąb lądu. Mapy, którymi posługują się ratownicy, też nie nadążyły za szybko zmieniającą się rzeczywistością. Cessna wpadłaby do morza, gdyby nie zmieniona linia brzegowa – woda ustąpiła miejsca lądowi. Mimo to po wpisaniu ostatnich znanych współrzędnych PH-SKJ (trzydzieści sześć sekund przed zderzeniem) na ekranach lotniskowych komputerów wyskakuje położenie nad morzem. Opis głosi co prawda „being reclaimed” (w trakcie odzyskiwania), ale mapa ma kolor jasnoniebieski (woda). „Wydaje nam się, że [niezrozumiałe], jak spada do morza”, melduje kontroler lotów straży przybrzeżnej.
Wypływa więc pięć statków.

Port Maasvlakte 2 jest narodowym zamkiem z piasku, a nazwane imionami księżniczek doki pełnią funkcję fos. Wykorzystany do budowy piach pochodzi z podwodnej piaskowni: zassano go rurociągami pogłębiarek z oddalonej o sześć mil od brzegu mielizny. W epoce lodowcowej znajdowała się ona na lądzie – po wietrznej równinie leżącej między obecną Anglią a Holandią przechadzały się hipopotamy i hieny, mamuty i nosorożce, lwy jaskiniowe i słonie leśne. My, ludzie, przekopując dno Morza Północnego, niechcący robimy coś szalonego: wyrzucamy prehistorię z powrotem na powierzchnię. Jasne, pogłębiarki szukają piasku i żwiru i wyrzucają łukiem w powietrze lśniący muł – nazywa się to rainbowing – w miejsca, gdzie ma powstać ląd. Przy okazji wydobywają jednak mamucie kły, poroża łosi, skamieniałe odchody hien – pozostałości po prehistorycznej faunie.
Pasażerom Futureland Express zasadniczo wystarczają dwa metry widoczności, jeśli tylko widzą piasek pod stopami. To poszukiwacze przedmiotów wyrzuconych przez morze – nie interesują ich zmyte z pokładu skrzynki whisky ani muszle, ale skamieniałości. Wygraną na loterii byłaby czaszka hominida. Kawałek stąd, na plaży w Zelandii, znaleziono już pierwsze szczątki człowieka pierwotnego – pewien spacerowicz odkrył je w odpadach ze statku do połowu muszli. Był to fragment czaszki z niewystępującym u człowieka współczesnego zgrubieniem nad oczodołami. Przy bliższych oględzinach okazało się, że należy ona do pierwszego odkrytego w Holandii neandertalczyka, którego w 2009 roku przedstawiono reszcie narodu pod imieniem Krijn. Za życia musiał być myśliwym, który wędrował po stepie mamucim w delcie Tamizy, Renu i Mozy – między sto a czterdzieści tysięcy lat temu.
Od tego czasu lodowce stopniały, poziom morza się podniósł, neandertalczycy wyginęli, a pozbawiony skrzydeł Homo sapiens nauczył się latać. Jak również oddzielać ziemię od wód. Nowy ląd jeszcze nie został oddany do użytku, a już nadlatuje cessna skyhawk. Mimo że wieża kontrolna nakazała pilotowi nabrać wysokości, ten jeszcze raz zniża się pod chmury, żeby spojrzeć, dokąd leci – samolot wygląda jak lustrzane odbicie delfina w powietrzu. Przez chwilę zmieniło się tylko jedno: pod chmurami wisi gęsta mgła. Pilot bezustannie popycha wolant. Jego samolot zanurza się w szary świat oparów wodnych, rozciągający się aż po nową, pozbawioną skamieniałości powierzchnię Ziemi.

ROZDZIAŁ
PIERWSZY

Skończyły się godziny szczytu, następuje pierwszy spokojny moment tego dnia. Mój pociąg pospieszny jest spóźniony o pięć minut, co odbieram jako miły gest opatrzności, pozwalający mi kupić kawę i coś do jedzenia. Zbieram materiał do reportażu, ale dla odmiany nie w pojedynkę. Od niedawna prowadzę zajęcia na Uniwersytecie Lejdejskim jako pisarz-rezydent. Minęło dwadzieścia pięć lat, od kiedy ostatnio siedziałem w ławach uniwersytetu. Teraz znalazłem się po drugiej stronie – nie jestem studentem, tylko mam studentów. Czterdziestu jeden, jeśli wierzyć liście obecności, choć większość z nich rzadko przychodzi na zajęcia. Reszta, rdzeń grupy, dołączy do mnie o dwunastej. Studiują niderlandystykę, anglistykę, romanistykę, są na międzywydziałowych studiach humanistycznych, pedagogice, historii sztuki, filozofii i teologii, choć ten ostatni kierunek już nie istnieje, obecnie nazywa się religioznawstwem.
Wykładam reportaż. Już na pierwszych zajęciach ogłosiłem, że wybierzemy się w rejs po Mozie, a teraz – po miesiącu siedzenia w czterech ścianach – wreszcie nadszedł ten moment. Punktem startowym i zarazem miejscem zbiórki jest dworzec w Tegelen, położonej na brzegu Mozy miejscowości w Limburgii. Każdy student przygotuje indywidualne sprawozdanie z tego, co dziś wspólnie zobaczymy. Będzie miało ono wpływ na ocenę końcową.
W korytarzu pociągu pospiesznego, który zdążył już przyjechać, na wysokości moich kolan pojawia się nos golden retrievera w białych skórzanych szelkach. Pies szuka miejsca do siedzenia dla idącej za nim kobiety, która wygląda, jakby pochodziła z Indonezji. Właścicielka psa w jednej ręce trzyma smycz, a w drugiej laskę, którą opukuje drogę. Wspólnie się rozsiadają – retriever na podłodze u moich stóp, a jego pani z torebką przerzuconą przez ramię na pomarańczowym siedzeniu naprzeciw mnie.
Za trzy dni będą mikołajki. Zajadam pierniczki, a zawilgotniałe psie oczy wpatrują się we mnie – retriever nosi ubranko z cienkiego materiału, jak atleta na zawodach, tyle że na plecach zamiast numeru widnieje napis NIE GŁASZCZ MNIE. Karmienie musi być w takim razie całkowicie niedopuszczalne, toteż chowam szeleszczącą torebkę.
– Dziękuję – odzywa się kobieta. Po omacku, ale z niezachwianą pewnością wyciąga z torebki stos papierów.
W tej samej chwili nagle odzywa się jej zegarek: „Dwo-rzec Am-ster-dam Cen-traal, dzie-wią-ta sie-dem”. Zgodnie z rozkładem jazdy powinniśmy już odjeżdżać, ale na razie nie słychać jeszcze przenikliwego gwizdka konduktora. Sam też zamierzam napisać sprawozdanie, więc wyciągam notatnik. To miękki czarny zeszyt z nadrukowanym napisem: In case of loss, please return to… As a reward: $… Nie teraz. Przerzucam pierwszą stronę i bazgrolę coś o golden retrieverze, pierniczkach i mówiącym zegarku.
Gdy znów podnoszę wzrok, kobieta naprzeciwko mnie jest już pogrążona w lekturze. Okazuje się, że stos papierów na jej kolanach to pozbawiona tuszu książka – czubki palców to zbliżają się do siebie, to znów oddalają. Czytanie brajlem to zajęcie na dwie ręce, coś jak dzierganie bez drutów i bez wełny. Jestem zadziwiony. Ślepym czytaniem, ślepym podróżowaniem, ślepym płynięciem. Alfabetem Braille’a. Psami przewodnikami. Nie, źle mówię. Symbiozą między człowiekiem a zwierzęciem.

Jak powiedziałem swoim studentom, reportaż powstaje z zadziwienia. Niezależnie od tematu relacji, w myślach zawsze można zacząć od entuzjastycznego „Posłuchaj tego!”. Czasami przesłanie jest tak pilne, że braknie na to oddechu. Wówczas można zakrzyknąć: „Wygraliśmy!”, niczym wpadający do Aten posłaniec z Maratonu.
Zapytałem, kto z grupy biega i czy wiedzą, że ten sport narodził się z przynoszenia nowin. Od posłańca przez kuriera aż po gazetę. My, ludzie – w odróżnieniu od zajęcy czy lisów – zaczęliśmy biegać, bo mieliśmy coś do opowiedzenia. Wszystko to sprowadza się do jednego: potrzeby, by opowiedzieć ujrzaną, usłyszaną czy wywąchaną rzecz komuś, kogo przy tym nie było. Język to środek przekazu, dwadzieścia sześć liter i garstka znaków przestankowych – nie mniej i nie więcej.
Każdy reporter powinien czuć się jak dziecko, które pędzi do domu, żeby opowiedzieć mamie swoje niezwykłe przygody. To wymusza krótkie zdania, strukturę, zaczynanie od najważniejszego. Tyle że ja zrezygnowałem z tej metody. Rzeczywistość jest zbyt oporna, by zadowolić się pospieszną fuszerką. Zbyt koślawa, by prostować ją słowami, i zbyt złożona, by ją wygładzać.
– Dlatego opowiedzcie o niej dziecku – powiedziałem studentom. Szukając kredy, znalazłem marker; okazało się, że za plecami mam nie szkolną tablicę, ale białą tablicę suchościeralną. – Dziecko patrzy nie tylko oczami. Dziecko wie, że najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.
W sali wykładowej unosił się kwaśny zapach potu. Poprosiłem o otwarcie okna, a sam w tym czasie zawiesiłem mapę Indonezji: sznura wysp od Sumatry aż po Papuę-Nową Gwineę. Gąbki do ścierania były jednocześnie magnesami – dobrze się składało. Spacerując tam i z powrotem przed Morzem Jawajskim, omówiłem program cotygodniowych zajęć, które miały zacząć się teraz, w październiku 2016 roku, i potrwać do przerwy świątecznej.
– Zaczniemy od początku – ogłosiłem. „Początek” należało traktować dosłownie. Sam rozpoczynałem właśnie pracę nad długim reportażem, ale nie miałem jeszcze prawie nic – poza ideą, którą chciałem uchwycić, i zamierzonym obszarem łowów. Zaprosiłem studentów do współpracy. Mieliśmy razem nakreślić zarys reportażu, a to znaczyło, że wszyscy przyczynimy się do powstania nowej książki. Tej książki.
W praktyce – ciągnąłem – będziemy się zachowywać jak śledczy badający sprawę kryminalną. Oznacza to weryfikację podejrzeń, przesłuchiwanie świadków, opracowywanie możliwych scenariuszy, głośne zastanawianie się nad motywami. Jak również badanie śladów na miejscu zbrodni.
Czy było jakieś ciało? Było. Na zawieszce na dużym palcu widniał napis „LB1”.
– Kto z was słyszał o człowieku z Flores? Homo floresiensis?
Za ostro zacząłem, ale na szczęście powiesiłem wcześniej mapę.
– A o wyspie Flores?
Zgodnie z opublikowanym przez CIA The World Factbook archipelag tworzący Indonezję liczy 17 508 wysp, z czego około tysiąca jest zamieszkanych. Cały kraj jest muzułmański, ale na co najmniej jednej wyspie dominuje hinduizm (Bali), na innej protestantyzm (Ambon), a na kolejnej katolicyzm (Flores).
– Sumatra, Jawa, Bali, Lombok, Sumbawa, Flores… A tędy, między Bali a Lombok, przebiega linia Wallace’a. – Przesunąłem dłonią po szmaragdowych wyspach jak jakiś cholerny nauczyciel geografii.
Ani linia Wallace’a, ani sam Alfred Russel Wallace nie wywołały w niczyich oczach błysku rozpoznania. Znajdowałem się na najstarszym holenderskim uniwersytecie, założonym w 1575 roku, ale moje zajęcia podpadały pod literaturoznawstwo i nie zapisał się na nie ani jeden student kierunków ścisłych. Cofnąłem się jeszcze dalej i zacząłem na nowo, tym razem od Karola Darwina: O powstawaniu gatunków, 1859 rok. Pominąłem milczeniem wyspy Galapagos i wróciłem do Indonezji, gdzie Alfred Russel Wallace niezależnie od Darwina stworzył teorię ewolucji. Wallace zauważył głęboki rów oceaniczny między wyspami Bali i Lombok. Fauna i flora różniły się po obu jego stronach: na wyspach położonych na zachód od tej linii można było znaleźć bogactwo gatunków typowych dla Azji, zaś na tych na wschód – gatunków typowo australijskich. Chciałem powiedzieć tylko tyle, że Flores leży na wschód od linii Wallace’a.
– Właśnie tam w 2003 roku znaleziono w jaskini pewien szkielet. Były to szczątki dorosłej kobiety, skamieniałość z czasów prehistorycznych. Mimo że była dorosła, za życia mierzyła metr i cztery centymetry. Jej karłowata postura w zasadzie nie budziłaby zdziwienia, gdyby nie to, że jej głowa także była mała. Wyjątkowo mała. Jej czaszka miała rozmiary orzecha kokosowego. Albo, jak uważali niektórzy, grejpfruta.

 
Wesprzyj nas