„Bal szalonych kobiet” to obsypana nagrodami powieść, która po mistrzowsku odtwarza realia XIX-wiecznego Paryża. Przed nami mrożąca krew w żyłach podróż do czasów, w których niemal każdą kobietę można było uznać za szaloną.


Bal szalonych kobietRok 1885, Paryż, połowa Wielkiego Postu.

Oto wyjątkowe doroczne wydarzenie. Śmietanka towarzyska i pacjentki szpitala psychiatrycznego Salpêtrière spotykają się na wielkiej maskaradzie. W parach i korowodach tańczą do melodii walców i polek. Wszystko to pod batutą neurologa Jeana-Martina Charcota, gwiazdy francuskiej medycyny, od lat kierującego szpitalem. Szpitalem, w którym diagnozy stawiają wyłącznie mężczyźni, a który kobiety uważają za przedsionek piekła.

Wśród pacjentek szpitala jest Louise, osierocona przez rodziców 14-latka. Pewnego dnia wujek rzucił ją na łóżko i nie zważając na protesty, rozerwał jej spódnicę. Po kilku atakach paniki dziewczyna trafiła do szpitala jako histeryczka.

Dołącza do niej Eugénie, która jest całkowicie zdrowa poza jedną „przypadłością” – widzi duchy zmarłych. Do szpitala zaciągnął ją siłą ojciec, gdy nieopatrznie przyznała się do swoich zdolności spirytystycznych.

Jedynym sposobem, aby wydostać się z Salpêtrière, jest nakłonienie do pomocy oddziałowej pielęgniarek – Geneviève. Bal kostiumowy to niepowtarzalna okazja do ucieczki, jednak aby spełnić marzenia Eugénie o wolności, oddziałowa będzie musiała złamać wszystkie obowiązujące ją zasady…

Victoria Mas
Bal szalonych kobiet
Przekład: Bożena Sęk
Wydawnictwo Mova
Premiera: 29 września 2021
 
 

Bal szalonych kobiet


1
GENEVIÈVE

3 MARCA 1885


– Louise, już pora.
Jedną ręką Geneviève ściąga przykrycie, pod którym skulona młodociana śpi na wąskim materacu. Jej gęste ciemne włosy zasłaniają poduszkę i część twarzy. Z rozchylonymi ustami Louise pochrapuje cichutko. Nie słyszy w sali innych kobiet, które już wstały. Między rzędami żelaznych łóżek kobiece postacie się przeciągają, związują włosy w koczek na karku, zapinają hebanowoczarne suknie na przezroczystych koszulach nocnych, następnie miarowym krokiem kierują się do jadalni pod czujnym okiem pielęgniarek. Przez zaparowane szyby sączą się nieśmiałe promienie słońca.
Louise zawsze wstaje ostatnia. Co rano budzi ją ktoś z personelu albo któraś z pacjentek. Dziewczyna z ulgą wita każdy zmierzch i zapada w sen tak głęboki, że o niczym nie śni. W sen, dzięki któremu nie musi się martwić tym, co się stało, ani przejmować tym, co dopiero przyjdzie. W sen przynoszący jedyne chwile wytchnienia od wydarzeń sprzed trzech lat, które ją tutaj przywiodły.
– Wstawaj, Louise. Czekają na ciebie.
Geneviève potrząsa dziewczynę za ramię i w końcu Louise uchyla jedną powiekę. Najpierw się dziwi na widok tej, którą chore psychicznie przezywają Stara, czekającej przy jej łóżku, potem woła:
– Mam wykład!
– Przygotuj się, dość się naspałaś.
– Tak!
Dziewczyna obunóż zeskakuje z łóżka i porywa z krzesła suknię z czarnej wełny. Geneviève ją obserwuje, odstąpiwszy o krok. Przygląda się pospiesznym ruchom, niepewnemu potrząsaniu głową, słucha szybkiego oddechu. Wczoraj Louise znowu miała atak. Nie ma mowy, żeby dostała kolejnego przed dzisiejszym wykładem.
Dziewczyna czym prędzej zapina guziki pod szyją i odwraca się do siostry oddziałowej. Zawsze wyprostowana, w białej służbowej sukni, z jasnymi włosami spiętymi w kok, Geneviève ją onieśmiela. Z czasem Louise nauczyła się dopasowywać do sztywności pielęgniarki. Nie można jej zarzucić, że jest niesprawiedliwa albo nieżyczliwa. Po prostu nie wzbudza sympatii.
– Może tak być, pani Geneviève?
– Rozpuść włosy. Pan doktor tak woli.
Louise podnosi pulchne ręce do spiętego w pośpiechu koka i wykonuje polecenie. Jest ciągle młodziutka, choć wolałaby, aby było inaczej. W wieku szesnastu lat ma w sobie dziecięcy entuzjazm. Jej ciało zbyt szybko dorosło. Liczyła czternaście lat, gdy wykształciły się jej piersi i biodra, lecz nie była świadoma tej spadłej z nagła zmysłowości. Z jej oczu zniknęła już część niewinności, ale nie do końca. Dzięki temu można jeszcze liczyć, że czeka ją coś lepszego.
– Mam tremę.
– Pozwól sobą kierować i wszystko pójdzie dobrze.
– Tak.
Idą we dwie szpitalnym korytarzem. Światło marcowego poranka wpada przez okna i odbija się na posadzce – światło zapowiadające wiosnę i bal w śródpościu, światło, które pobudza do uśmiechu i pozwala mieć nadzieję, że szybko się stąd wyjdzie.
Geneviève wyczuwa, że Louise jest zdenerwowana. Dziewczyna idzie ze spuszczoną głową, z rękami zwieszonymi wzdłuż ciała, z przyspieszonym oddechem. Pacjentki zawsze się boją spotkania z samym Charcotem, zwłaszcza kiedy wyznaczono je do uczestnictwa w seansie. Taka odpowiedzialność je przerasta, wystawianie na pokaz przeraża, zainteresowanie innych jest tak obce tym kobietom, których życie nigdy nie stawiało w pierwszym rzędzie, że przez to aż tracą grunt pod nogami – znowu.
Kilka korytarzy i zamykających się samoczynnie drzwi dalej wchodzą do pokoiku przylegającego do auli. Czeka w niej garstka lekarzy i studentów medycyny. Z notatnikami i piórami w dłoni, z wąsami łaskoczącymi górną wargę, wyprostowani w czarnych tużurkach i białych kitlach, obracają się jak jeden mąż do dzisiejszego obiektu badań. Ich lekarskie oczy badawczo się wpatrują w Louise: zdają się widzieć ją przez suknię. Pod naporem wzroku podglądaczy dziewczyna w końcu opuszcza powieki.
Zna tutaj tylko jedną twarz: Babińskiego, asystenta doktora, który podchodzi do Geneviève.

– Sala zaraz się zapełni. Zaczniemy za dziesięć minut.
– Potrzebuje pan dla Louise czegoś szczególnego?
Babiński mierzy chorą wzrokiem z góry na dół.
– Tak będzie dobrze.
Geneviève kiwa głową i zbiera się do odejścia. Louise lękliwie cofa się o krok.
– Przyjdzie pani po mnie, prawda?
– Jak zawsze, Louise.
Ukryta za kulisami Geneviève obserwuje aulę. Z drewnianych ław podnoszą się poważne głosy, wypełniając pomieszczenie, które mniej przypomina szpitalną salę, a bardziej muzeum czy wręcz gabinet osobliwości. Ściany i sufit pokrywają malowidła i ryciny pokazujące budowę organizmu, ciała, sceny, w których widać anonimowe postacie, nagie lub odziane, niespokojne bądź zagubione. W sąsiedztwie ław ciężkie szafy trzeszczące ze starości prezentują za przeszklonymi drzwiami wszystko to, co w szpitalu można zostawić na pamiątkę: czaszki, kości piszczelowe, ramienne, miednicy, dziesiątki słoików, kamiennych popiersi i wymieszanych instrumentów. Już samym swoim wystrojem aula obiecuje widzowi przeżycie szczególnych chwil.
Geneviève przygląda się publiczności. Niektóre twarze zna, rozpoznaje lekarzy, pisarzy, dziennikarzy, studentów medycyny, polityków, artystów, każdy jest ciekawy, jedni już się przekonali, inni jeszcze są sceptyczni. Czuje dumę. Dumę, że jeden jedyny człowiek w Paryżu potrafi wzbudzać takie zainteresowanie, iż co tydzień zapełniają się wszystkie ławy w auli. A oto i on wkracza na scenę. Sala milknie. Charcot poważną, tęgą posturą wzbudza respekt publiczności patrzącej z fascynacją. Jego pociągły profil przywodzi na myśl elegancję pełnych godności greckich posągów. Ma przenikliwe, nieodgadnione spojrzenie lekarza, który od lat sięgając do najgłębszych warstw jestestwa, bada przypadki kobiet odrzuconych przez rodzinę i społeczeństwo. Wie, jakie rozpala nadzieje w chorych umysłowo. Wie, że cały Paryż zna jego nazwisko. Dano mu władzę, którą sprawuje teraz z całym przekonaniem, że otrzymał ją z jednego powodu: jego talent przyczyni się do postępu w medycynie.
– Witam szanownych panów. Dziękuję za przybycie. Na dzisiejszym wykładzie zademonstruję hipnozę na pacjentce będącej ciężkim przypadkiem histerii. Pacjentka ma szesnaście lat. Od trzech lat przebywa w Salpêtrière i w tym czasie odnotowaliśmy u niej ponad dwieście napadów histerii. Wprowadzenie jej w stan hipnozy pozwoli nam odtworzyć te napady i zbadać ich objawy. Za pośrednictwem zaś objawów dowiemy się więcej o fizjologii histerii. Dzięki pacjentkom takim jak Louise dokonuje się postęp w medycynie i nauce.
Geneviève uśmiecha się lekko. Ilekroć widzi wystąpienie Charcota przed słuchaczami spragnionymi demonstracji, wspomina jego początki na oddziale. Patrzyła na niego, gdy badał, notował, leczył, szukał, odkrywał to, czego nikt nie odkrył przed nim, gdy myślał tak, jak dotąd nikt jeszcze nie myślał. Charcot jest istnym uosobieniem medyny w całej rozciągłości, prawdzie, użyteczności. Po cóż wielbić bogów, skoro istnieją ludzie tacy jak Charcot? Nie, to niewłaściwe sformułowanie: nie ma drugiego takiego jak Charcot. Geneviève jest dumna, tak, dumna, i czuje się uprzywilejowana, że od blisko dwudziestu lat ona również ma swój wkład w pracę i postępy najsłynniejszego neurologa w Paryżu.
Babiński wprowadza Louise na scenę. Jeszcze dziesięć minut wcześniej ogarnięta tremą, teraz dziewczyna jest wyraźnie odmieniona: z ramionami odciągniętymi do tyłu, wypiętą piersią i podbródkiem w górze podchodzi bliżej publiczności, która czeka tylko na nią. Już się nie boi: to jej chwila sławy i uznania. Dla niej i dla mistrza.
Geneviève zna każdy etap rytuału. Najpierw kołysanie wahadełkiem przed twarzą Louise, jej nieruchome błękitne oczy, rozbrzmiewający raz kamerton – i dziewczyna, już w letargu, leci do tyłu, ale zręcznie łapią ją dwaj stażyści. Później Louise z zamkniętymi oczami poddaje się każdemu poleceniu, na początek wykonując proste gesty: podnosi ręce, obraca się wokół własnej osi, zgina nogę jak posłuszny żołnierzyk. Dalej przybiera różne pozy, zależnie od żądań: składa dłonie jak do modlitwy, podnosi głowę, błagalnie wpatrując się w niebo, naśladuje ukrzyżowanie. Stopniowo to, co na pozór miało być zwykłym pokazem hipnozy, przeradza się w wielki spektakl – Charcot zapowiada „fazę zamaszystych ruchów”. Teraz Louise leży na ziemi, nikt już nie wydaje jej poleceń. Sama się porusza, zgina ręce, nogi, rzuca się z lewa na prawo, przewraca na plecy, na brzuch, kończyny jej sztywnieją, aż nie może nawet drgnąć, wykrzywia się w rozmaitych grymasach, od bólu po rozkosz, chrapliwy oddech podkreśla wygibasy. Ktoś trochę przesądny mógłby sądzić, że ma do czynienia z opętaniem przez diabła, zresztą wśród publiczności ten i ów czyni ukradkiem znak krzyża… W ostatniej konwulsji Louise obraca się na plecy, bose stopy i głowa opierają się na ziemi, a reszta ciała od kolan po szyję wygina się w łuk. Ciemne włosy zamiatają kurz na scenie, plecy w kształcie odwróconego U trzeszczą z wysiłku. I wreszcie na zakończenie wymuszonego napadu histerii dziewczyna osuwa się z głuchym łoskotem na oczach oniemiałych widzów.
Dzięki pacjentkom takim jak Louise dokonuje się postęp w medycynie i nauce.
Poza murami Salpêtrière, w salonach i kawiarniach, ludzie snują przypuszczenia, jak może wyglądać oddział Charcota zwany „oddziałem histeryczek”. Wyobrażają sobie nagie kobiety biegające po korytarzach, tłukące głową o posadzkę, rozkładające nogi przed wyimaginowanym kochankiem, wrzeszczące na całe gardło od świtu do nocy. Opisywane są obłąkane dostające konwulsji w białej pościeli, rozczochrane włosy i wykrzywione twarze, twarze kobiet starych, kobiet otyłych, kobiet brzydkich, kobiet słusznie trzymanych w odosobnieniu, nawet jeśli nikt nie potrafi wskazać powodu, skoro nikomu nie uchybiły ani nie popełniły żadnej zbrodni. W ludziach, w których wzbudza strach każde dziwaczne zachowanie – czy są zamożnymi mieszczanami, czy proletariuszami – myślenie o obłąkanych z Salpêtrière roznieca pożądanie i karmi lęki. Wariatki ich fascynują i przerażają. Niechybnie mocno by się rozczarowali, gdyby się przeszli po oddziale tego dnia późnym rankiem.
W wielkiej sypialni pacjentki w spokoju oddają się zwykłym czynnościom. Niektóre wycierają szmatą podłogę między metalowymi łóżkami i pod nimi; inne myją się rękawicą kąpielową w miednicy z zimną wodą; kilka nieludzko zmęczonych leży w łóżku, nie życząc sobie rozmawiać z nikim; część kobiet szczotkuje włosy, mówi do siebie po cichu, wygląda przez okno na zalany światłem park, w którym ostały się jeszcze łachy śniegu. Są w najróżniejszym wieku, od trzynastu do sześćdziesięciu pięciu lat, brunetki, blondynki i rude, szczupłe i tęgie, ubrane i uczesane jak w mieście, wstydliwe w obejściu. Sypialnia, w której daleko do zepsutej atmosfery, jaką wyobrażają sobie ludzie za murami, przypomina bardziej zakład leczniczy u wód niż skrzydło szpitala przeznaczone dla histeryczek. Dopiero przy bliższym przyjrzeniu się kobietom pojawia się niepokój: widać a to zaciśniętą wykrzywioną dłoń, a to skurczone ramię przyciągnięte do piersi, a to powieki otwierające się i opadające w rytmie motylich skrzydeł albo znów jedną zamkniętą, tak że tylko jedno oko spogląda na widza. Zabronione tu jest używanie kamertonu i instrumentów dętych, których dźwięk w jednej chwili wprawia niektóre pacjentki w głęboką katalepsję. Jedna bez ustanku ziewa, druga wykonuje niekontrolowane ruchy; można tu ujrzeć wzrok przybity, nieobecny lub świadczący o najgłębszej melancholii. Od czasu do czasu również osławiony napad histeryczny wstrząsa sypialnią, w której chwilowo panował spokój: kobiece ciało na łóżku lub na podłodze zaczyna się wyginać, kulić, walczyć z niewidzialną siłą, szamotać się, napinać, wić, bezskutecznie próbując uniknąć swojego losu. Wtedy robi się wokół zbiegowisko, stażysta przyciska dwa palce do ciała na wysokości jajników, co w końcu uspokaja wariatkę. W najcięższych przypadkach przykłada się chorej szmatkę nasączoną eterem: wtedy powieki opadają i napad mija.
Nie ma tu histeryczek tańczących boso na zimnych korytarzach, dominuje natomiast niemal codzienna walka o normalność.
Przy jednym z łóżek kobiety skupiły się wokół Thérèse i przyglądają się, jak robi na drutach szal. Młoda kobieta z włosami upiętymi w koronę podchodzi do tej, którą przezywają Dziewiarką.
– Ten będzie dla mnie, nie?
– Obiecałam dać go Camille.
– Od tygodni nie mogę się doczekać.
– Valentine, dwa tygodnie nazad żeś dostała szal, ale ci się nie podobał. To teraz se czekaj.
– Ty niedobra!
Młoda kobieta z obrażoną miną odchodzi od grupki. Nie zwraca uwagi na swoją wyginającą się nerwowo prawą dłoń ani na nogę, którą szarpią miarowe konwulsje.
Tymczasem Geneviève wraz ze stażystką pomaga Louise położyć się do łóżka. Dziewczyna, choć osłabiona, znajduje siłę, aby się uśmiechnąć.
– Dobrze wypadłam?
– Jak zwykle, Louise.
– Doktor Charcot jest ze mnie zadowolony?
– Będzie zadowolony, kiedy cię wyleczymy.
– Widziałam, jak wszyscy się na mnie patrzyli… Będę tak znana jak Augustine, prawda?
– Odpocznij teraz.
– Będę drugą Augustine… Cały Paryż będzie o mnie mówił.
Geneviève przykrywa utrudzone ciało dziewczyny, która zasypia z uśmiechem na bladej twarzy.
Noc zapadła nad rue Soufflot. Panteon, miejsce spoczynku wybitnych ludzi, których nazwiska wyryto w grubym kamiennym murze, czuwa z wysokości nad Ogrodem Luksemburskim uśpionym w dole ulicy.
Na szóstym piętrze jednej z kamienic okno jest otwarte. Geneviève wygląda na spokojną ulicę, którą z jej lewej strony ogranicza pomnik poświęcony zmarłym, z prawej zaś usiany posągami park, po którego zielonych alejkach i kwietnych klombach od rana przechadzają się spacerowicze, zakochani i dzieci.
Wróciwszy pod wieczór z dyżuru, odprawiła swój codzienny rytuał. Najpierw rozpięła biały kitel i machinalnie sprawdziła, czy nie jest gdzieś poplamiony, najczęściej krwią, po czym odwiesiła go do szafki. Następnie załatwiła kwestię toalety we wspólnej łazience, gdzie spotyka czasem inne mieszkanki piętra: matkę i jej piętnastoletnią córkę, obydwie praczki, samotne, od kiedy mąż i ojciec umarł podczas Komuny Paryskiej. Kiedy znalazła się z powrotem w skromnym mieszkanku, odgrzała zupę, którą cichutko zjadła, siedząc na skraju pojedynczego łóżka przy świetle lampki olejnej. Następnie jak co wieczór podeszła do okna, by powyglądać z dziesięć minut.
Teraz nieruchoma i wyprostowana, jakby nadal miała na sobie obcisły strój służbowy, obserwuje z góry ulicę, niewzruszona niczym obserwator na szczycie latarni morskiej. Robi to nie ze względu na światła uliczne ani nie z powodu marzeń – romantyzmu w sobie nie ma – wykorzystuje po prostu tę chwilę spokoju, aby pogrzebać głęboko dzień spędzony w szpitalnych murach. Otwiera okno i pozwala, by z wiatrem odfrunęło wszystko to, co towarzyszy jej od rana do wieczora: miny smutne i ironiczne, zapach eteru i chloroformu, stukanie obcasów na posadzce, niosące się echo skarg i jęków, skrzypienie łóżek pod ciężarem rzucających się ciał. Dystansuje się jedynie od miejsca; nie myśli o obłąkanych. One jej nie obchodzą. Nie wzrusza jej niczyj los, żadna historia nie przyprawia o szybsze bicie serca. Od incydentu w początkach swojej pracy na posadzie pielęgniarki postanowiła w pacjentkach nie widzieć kobiet. Często wspomina tamto zdarzenie. Widzi rodzący się atak u chorej, która przypominała jej siostrę, widzi jej zmienioną twarz, ręce chwytające Geneviève za szyję i ściskające ją z zapamiętaniem potępieńca. Geneviève była wtedy młoda; sądziła, że aby pomóc, należy się przywiązać. Dwie pielęgniarki musiały interweniować, żeby ją uwolnić z rąk tej, którą obdarzyła zaufaniem i empatią. Tamten wstrząs był nauczką. Następne dwadzieścia lat spędzonych na pracy z obłąkanymi tylko ją utwierdziło w nabytym przekonaniu. Choroba zawsze odczłowiecza. Czyni z tych kobiet marionetki zdane na łaskę groteskowych objawów, kukiełki w rękach lekarzy, którzy nimi manipulują i badają je pod każdym kątem, dziwolągi, które budzą jedynie zainteresowanie kliniczne. To już nie są żony, matki czy dziewczęta, już nie na kobiety się patrzy albo je ocenia – one nigdy nie będą kobietami, których się pragnie lub które się kocha. To po prostu chore. Wariatki. Nieudacznice. A jej praca polega w najlepszym razie na pielęgnowaniu ich, w najgorszym na utrzymywaniu w zamknięciu w przyzwoitych warunkach.
Geneviève zamyka okno, bierze lampkę olejną i siada przy konsolce, na której stawia lampkę. W tym pokoju, w którym mieszka od przyjazdu do Paryża, jedynym luksusem jest piecyk ogrzewający lekko pomieszczenie. Od dwudziestu lat nic tu się nie zmieniło. W pokoju stoi to samo pojedyncze łóżko, ta sama szafa z dwiema sukniami wyjściowymi i jednym szlafrokiem, ta sama kuchenka węglowa i ta sama konsolka z krzesłem pełniąca funkcję sekretarzyka. Różowa tapeta, która przyżółkła z czasem i pod wpływem wilgoci wypuczyła się miejscami, to jedyny kolorowy akcent w pomieszczeniu umeblowanym ciemnymi drewnianymi sprzętami. Pod ukośnym sufitem Geneviève odruchowo schyla głowę, chodząc po pokoju.
Bierze teraz kartkę, macza pióro w kałamarzu i zaczyna pisać:

Paryż, 3 marca 1885 r.
Kochana Siostro,
kilka dni do Ciebie nie pisałam, mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe. Obłąkane były w tym tygodniu wyjątkowo niespokojne. Wystarczy, że jedna dostanie ataku, a zaraz mają go kolejne. Koniec zimy często tak na nie wpływa: miesiącami ołowiane niebo nad głową, lodowata sypialnia, której piecyki nie są w stanie wystarczająco ogrzać, nie mówiąc o zimowych dolegliwościach. To wszystko mocno wpływa na stan umysłu, jak się domyślasz. Na szczęście dzisiaj po raz pierwszy wychynęło wiosenne słońce. I wraz z balem w śródpościu, które wypadnie za dwa tygodnie – tak, tak, to już – powinno je to uspokoić. Niedługo zresztą powyciągamy zeszłoroczne kostiumy. To im nieco poprawi nastrój, a przy okazji również stażystom.
Doktor Charcot znowu dzisiaj wygłosił wykład publiczny. Ponownie z tą małą Louise. Biedna wariatka już sobie wyobraża, że odniesie taki sukces jak Augustine. Powinnam jej przypomnieć, że Augustine tak się cieszyła ze swojego sukcesu, że w końcu uciekła ze szpitala – co więcej, w męskim przebraniu! Doprawdy okazała niewdzięczność. Po tylu wysiłkach, jakie wszyscy – a doktor Charcot zwłaszcza – włożyliśmy w jej leczenie. Wariatką jest się do końca życia, zawsze Ci to powtarzam.
Seans jednak przebiegł pomyślnie. Charcotowi i Babińskiemu udało się wywołać piękny atak, publiczność była usatysfakcjonowana. Sala pękała w szwach, jak w każdy piątek. Doktor Charcot zasłużył na ten sukces. Nie śmiem nawet sobie wyobrażać, jakich odkryć jeszcze dokona. Za każdym razem tak sobie myślę, że oto ja, skromna Owernijka, córka prostego wiejskiego lekarza, dziś współpracuję z najsłynniejszym w Paryżu neurologiem. Wyznam Ci, że ta myśl napawa mnie dumą i pokorą.
Zbliżają się Twoje urodziny. Staram się o nich nie myśleć, bo smutek mnie ogarnia. Nadal. Tak, tak. Pomyślisz, że głupia jestem, ale upływ czasu nie ma tu nic do rzeczy. Do końca życia będzie mi Cię brakowało.
Moja słodka Blandine… Muszę już położyć się spać. Ściskam Cię mocno i całuję serdecznie.
Twoja siostra,
która myśli o Tobie, gdziekolwiek jesteś

Geneviève czyta list, po czym składa kartkę. Wsuwa ją do koperty, na której u góry po prawej wpisuje datę: 3 marca 1885. Wstaje i otwiera drzwi szafy. Na dole, pod wiszącymi sukniami, stoi stos kilku prostokątnych pudełek. Geneviève bierze pierwsze z góry. W środku znajduje się ze sto kopert, każda opatrzona datą u góry po prawej jak ta, którą trzyma w dłoni. Palcem dotyka zapisku na kopercie na wierzchu – 20 lutego 1885 r. – i kładzie na niej nową.
Zamyka pokrywkę pudełka, odstawia je na miejsce i zatrzaskuje drzwi szafy.

 
Wesprzyj nas