Poruszająca opowieść o życiu urodzonej w Warszawie Żydówki napisana w zupełnie inny sposób, niż polskie reportaże.
Rodzina fanatycznych nazistów kochała ją jak własną córkę. Ona sama zakochała się w niemieckim inżynierze, który w klapie marynarki nosił przypinkę partii Hitlera.
Jako Anni Gmitruk, folksdojczka ze wschodniej Polski, nigdy nie zdradziła, kim była naprawdę: Malą Rywką Kizel, żydowską dziewczyną z ortodoksyjnej rodziny, której bliscy zginęli w warszawskim getcie. Dzięki hartowi ducha, znajomości języka, mieszance szczęścia i uroku Mali udało się uniknąć ich losu. Po wyzwoleniu przez amerykańską armię wróciła na krótko do Polski, by później przez Izrael trafić w końcu do niderlandzkiego Amstelveen.
Historia Mali opowiedziana została bez wielkich słów i zbędnego moralizowania. To trzymająca się faktów relacja ze świata, w którym człowiek człowiekowi był wilkiem.
„Już nie chcę być człowiekiem” to również opowieść o odkrywaniu tożsamości tej wyjątkowej kobiety. Pieter van Os odbył szereg podróży śladami bohaterki, mocno zagłębiając się w powikłane dzieje naszej części Europy. Obszaru z ciągle powracającymi obsesjami na punkcie pochodzenia i charakteru narodowego.
W tej historii Polska to nie malownicze pagórki i złote łany pszenicy. To przelęknione oczy, to tajemnica przetrwania. Tajemnica, którą autor delikatnie uchyla, by zrozumieć, jak nastoletniej Mali z chasydzkiej rodziny udało się przetrwać piekło i stać się rodowitą Niemką. A potem latami zmagać się z piekłem własnej pamięci.
Michał Wójcik
Historia Mali jest pretekstem do opowiedzenia o polskich Żydach, ich kulturze, historii, losie, który zgotowali im hitlerowcy i polscy «sąsiedzi». To książka o szukaniu własnego miejsca na ziemi, kobiecej sile i pamięci o tym, że przeszłość trzeba cały czas opowiadać, bo może ktoś czegoś się jednak nauczy.
Wojtek Szot
Poruszająca opowieść o życiu urodzonej w Warszawie Żydówki napisana w zupełnie inny sposób, niż polskie reportaże. W małych ludzkich losach van Os odnalazł wielką historię. Czytelnicy ją pokochali. Za «Już nie chcę być człowiekiem» autor dostał w Holandii dwie najważniejsze nagrody literackie roku: za reportaż i za książkę historyczną – nikomu przedtem się to nie udało.
Kamil Bałuk
Już nie chcę być człowiekiem
Przekład: Iwona Mączka
Seria „Seria Reporterska”
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 15 września 2021
Prolog
BUG
Zbierajcie jak najwięcej.
Po wojnie opracują zebrane materiały.
EMANUEL RINGELBLUM
Raz dziennie podczas karmienia świń gospodyni rozrzucała niezjedzone przez członków rodziny resztki obok koryta w chlewie. Przez niewielki otwór w podłodze trafiały one do pięciu wygłodniałych, przebywających w ukryciu osób. Mąż kobiety uważał, że Żydów nikt nie będzie szukał pod podłogą chlewu. Miał rację. Troje z nich przeżyło wojnę, choć w momencie wyzwolenia nie przypominali oni osób, które trzy lata wcześniej zapukały do jego drzwi.
Z otrzymywanych raz dziennie resztek ledwo można wyżyć, a siedzenie w kucki całymi dniami rujnuje kondycję. Dwie osoby – te, które nie przetrwały wojny – opuściły na chwilę kryjówkę w wiosce Godlewo Wielkie, żeby pójść po przedmioty ukryte wcześniej w pobliżu własnego domu. Miały prawdopodobnie nadzieję, że kupią za nie u chłopa lub za jego pośrednictwem więcej jedzenia albo że rzeczy te pomogą im uchronić się przed szczurami, mrozem, deszczem czy smrodem świńskich odchodów. Wyprawy tej nie przeżyły.
Fragment zabudowań jeszcze stoi. Służy obecnie za komórkę na narzędzia w ogrodzie otaczającym budynek z późniejszych czasów. Przez dziesięciolecia, pod wpływem słońca i deszczu, ściany nabrały odcienia mysiej szarości. Z nowego domu, oddalonego o jakieś piętnaście metrów, odpada tynk, spod którego wystają układane naprędce cegły. Komórka symbolizuje daleką przeszłość, dom – przyszłość, która też już minęła. To miniatura bloku, kwadratowa, o płaskim dachu, dwupiętrowa i z dwoma identycznymi balkonikami. Całość wieńczy antena satelitarna. Balkoniki są tak maleńkie, że nadają się jedynie do trzymania na nich worków z odpadkami. Te wiejskie domy, mniejsze wersje stawianych w czasach PRL-u w miastach komunistycznych bloków, to tak zwana kostka peerelowska.
Przez cztery lata mieszkałem w mieście pełnym bloków – w Warszawie. W poszukiwaniu miejsc i osób będących bohaterami wstrząsającej historycznej relacji wielokrotnie podróżowałem na wschód, przede wszystkim wzdłuż rzeki Bug. Podczas moich wypraw próbowałem wymazać z głowy te miniaturowe bloki, bo jedną z niewielu wiadomych w historii, za którą podążałem, był czas jej akcji: okres przed 1946 rokiem, przed pojawieniem się tego typu budynków.
Z tego powodu skupiam się na tej drewnianej komórce w ogrodzie oddalonym sto kilometrów od Warszawy. Podczas wojny była przecież częścią zagrody. W pobliżu szukam chlewu, który musiał znajdować się obok niej lub na jej tyłach.
Ukrywający się u chłopa Żydzi kopali dół razem z gospodarzem i jego synkiem latem 1941 roku, wkrótce po tym, jak Niemcy zajęli tę część Polski. Wspólnie wydobyli prawie dwa metry ziemi. Zajęło im to dwa dni.
Nie mogę znaleźć miejsca, w którym stał chlew. Niestety, obecny właściciel raczej nie przykłada się do poszukiwań. Nie podoba mu się ta historia. Powtarza na okrągło, do znudzenia, że nie znał właścicieli gospodarstwa z lat czterdziestych. „Jestem nowy”. Przyjechał tu dopiero w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku.
Zabrałem ze sobą znajomą Polkę, żeby tłumaczyła rozmowy. W drodze powrotnej do Warszawy pyta, co ta historia ukrywania się u chłopa ma wspólnego z książką, którą piszę. Dukam jakieś odpowiedzi. Na przykład: „Polscy Żydzi ukrywający się u tego chłopa pochodzili z Czyżewa. Obecnie miasteczko nosi nazwę Czyżew-Osada, a kiedyś było sztetlem, skąd pochodziła matka głównej postaci mojej opowieści. Zagroda w Godlewie Wielkim leży sześć kilometrów na południe”. „Poza tym – mówię – chodzi tu o polskich Żydów, którzy usiłowali przetrwać wojnę na polskiej wsi, a tego samego próbowała przez kilka miesięcy moja główna bohaterka”.
Znajoma Polka się uśmiecha. „Jak ty się do tego w ten sposób zabierasz, to nigdy nie przestaniesz podróżować” – mówi i oblicza: „W Czyżewie osiemdziesiąt pięć procent mieszkańców było Żydami, co daje kilka tysięcy osób. Czy wszystkie ich próby przeżycia są istotne dla twojej książki?”. I liczy dalej: „W 1939 roku w Polsce mieszkało około trzech i pół miliona żydowskich obywateli, z których ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy usiłowało ukryć się na wsi. Czy zamierzasz poznać historie ich wszystkich, żeby się zorientować, ile warta jest opowieść twojej bohaterki?”.
Wspomniana przez nią główna postać to starsza pani z Amstelveen urodzona w ortodoksyjnej rodzinie żydowskiej w warszawskiej dzielnicy, która później utworzyła serce getta będącego czymś w rodzaju powszechnego więzienia zaprojektowanego przez Niemców. Jako jedyna z całej rodziny przeżyła wojnę, jednak nie dlatego, że ukrywała się pod podłogą chlewu, ale dzięki temu, że nieustannie udawała kogoś innego, przybierała różne nazwiska i opowiadała alternatywne historie o swoim pochodzeniu w czasie, gdy czyjaś tożsamość decydowała o życiu albo śmierci.
Znajoma i ja milczymy. Udaję, że bardzo zajmują mnie dziesiątki, jeśli nie setki bilbordów przy trasie, którą jedziemy. Często oddzielają one szosę i płytki rów od skoszonych łąk i niewielkich, świeżo zasadzonych sosnowych zagajników. Świat między Czyżewem a Warszawą wygląda dość monotonnie. Znajoma ostrożnie pyta: „Czy chcesz jeszcze pojechać do Wrocławia, porozmawiać z Czesławem Cholewickim?”.
Cholewicki jest synem gospodarzy, którzy w Godlewie Wielkim ukrywali Żydów pod podłogą chlewu. Po 1945 roku jako piętnastolatek przeniósł się na zachodnie tereny kraju, które wcześniej należały do Niemiec, a w następstwie wojny znalazły się w granicach Polski.
Ciekawość wygrywa z rozsądkiem. Kilka dni później, po kolejnych godzinach spędzonych w samochodzie, siedzimy na kanapie w murowanym domu w niewielkiej miejscowości koło Wrocławia. Tam osiemdziesięcioośmioletni Cholewicki opowiada, co pamięta. Że wykopał z ojcem dziurę w podłodze chlewu, którą przykryli dwoma pniami, masą gałęzi i warstwą błota, żeby zrobić nową podłogę. Że dzięki dobudowanej do chlewu psiej budzie ukrywający się mieli czym oddychać i że przez tę budę wychodzili nocą, by choć na chwilę rozprostować nogi. Że ojciec nauczył psa, żeby nie szczekał na ukrywających się, i że gospodarstwo na szczęście leżało na uboczu, na skraju lasu, dzięki czemu psy sąsiadów nie reagowały na byle odgłos czy ruch w ich obejściu. O ostatecznym losie ukrywających się nie chce się rozwodzić. Tych dwoje, którzy poszli po swoje rzeczy, ojciec znalazł zabitych w lesie. Jest raczej mało prawdopodobne, by zrobili to Niemcy. W okolicy nie było ich wielu, poza tym nie użyto kul: „Niemcy znani byli z tego, że mordowali ludzi przy użyciu kul, a nie pałek albo wideł”.
Pozostałe trzy osoby ukrywały się u nich jeszcze przez dwa dni po wyzwoleniu wiosną 1944 roku. Potem wróciły do swoich splądrowanych domów w Czyżewie, które – w przeciwieństwie do domów wokół rynku – nie zostały zajęte przez katolickich mieszkańców. Wiadomość o ich powrocie rozeszła się z prędkością błyskawicy. Odwiedziła ich grupa uzbrojonych Polaków w poszukiwaniu złota i innych wartościowych przedmiotów. Według Cholewickiego byli oni przekonani, że jeśli Żydzi przeżyli, to muszą być bogaci: „A ci ludzie nie mieli nic”.
Uzbrojeni Polacy zabili ojca, matkę i córkę, którzy przez dwa lata żyli w dziurze pod podłogą chlewu. Potem poszli do gospodarstwa w Godlewie Wielkim. Ich nadejście zapowiedział pies Cholewickich. Młody Czesław uciekł tylnymi drzwiami i ukrył się w krzakach. Stamtąd słyszał, jak wrzeszczeli na ojca: „Gdzie jest żydowskie złoto? Gdzie je ukryłeś?”. Mężczyźni niczego nie znaleźli. „Tak mocno pobili ojca, że już się nie podniósł”. Kilka dni później zmarł z powodu obrażeń.
Znajoma ma rację: to wątek poboczny, jeden z wielu. Mimo to wyprawa ta była moim zdaniem potrzebna. Nie tylko dlatego, że pesymistycznie nastrajające okrucieństwo opisanych wydarzeń jest charakterystyczne dla wszystkich pobocznych ścieżek historii, na które napotyka każdy, kto wyruszając w podróż w czasie, udaje się na wschód od Berlina, ale również z tego względu, że przez rozmowę z Cholewickim po raz pierwszy uzmysłowiłem sobie, iż goniłem za iluzją. Przez długi czas próbowałem usunąć z myśli przeróżne rzeczy: miniaturowe wiejskie bloki, przydrożne bilbordy, restauracje przypominające pałacyki, te wszystkie ronda nazwane imieniem Jana Pawła II, jasnozieloną farbę, którą mieszkańcy polskiej wsi tak chętnie malują swoje tynkowane domy. Miałem nadzieję, że dzięki temu wymazywaniu uda mi się powrócić do czasów sprzed 1946 roku i lepiej opisać świat, w którym żyła moja główna bohaterka. Jednak po wysłuchaniu kolejnej tragicznej historii zrozumiałem, że szukałem scenografii, która prawdopodobnie nigdy nie istniała, że chyba nadmiernie skupiłem się na stworzonej przez siebie iluzji fantastycznego, bajkowego świata kolorowych wiosek rozrzuconych w pięknym, pagórkowatym krajobrazie, zacienionych, zielonych, które przecina leniwie strumyk, gdzie słychać śpiew ptaków, a łany zbóż delikatnie falują na wietrze. W których życie było proste, a jednocześnie wypełnione wzbogacającym poczuciem wspólnoty.
Historia ta była ostatnim bodźcem do działania, bo wbrew własnym wyobrażeniom już dawno urosło we mnie poczucie, że nawet gdyby nie było tych bilbordów, miniaturowych wiejskich bloków i deszczowych rond, ów wyidealizowany świat wcale by się nie pojawił. Zrozumiałem, że i osiemdziesiąt lat temu było tutaj mokro i płasko, nieprzyjemnie i zimno, że ludzie, tak jak wszędzie, byli zdolni do straszliwego okrucieństwa, a bieda była głęboka i bezlitosna. Nie bez powodu w miasteczku Czyżów działało przed wojną dwóch przemytników: mężczyzn, którzy za opłatą pomagali wyemigrować do Ameryki, Kanady albo Argentyny, a w najgorszym wypadku po prostu do Niemiec lub Czechosłowacji.
Szmuglerzy ludzi mieszkali w Czyżewie obok trzech handlarzy jaj, kilku dekarzy, murarzy, domokrążców, rzeźników i piekarzy, zegarmistrza, dwóch stolarzy, modysty, kowala i kilkudziesięciu „luftmenczen” – niebieskich ptaków – zdanych na łaskę i niełaskę innych. Według raportu z 1939 roku jeden na pięciu polskich Żydów utrzymywał się jedynie dzięki zorganizowanej formie pomocy.
Dziennikarz Rafael F. Scharf, który przeżył wojnę jako korespondent w Londynie, w starszym wieku całkowicie zaangażował się w szerzenie wiedzy o żydowskim świecie z czasów swojej młodości. Ważne było przy tym – jak podkreślał w niezliczonych odczytach – żeby „ostrożnie żeglować między mgiełką nostalgii a trzeźwym odtwarzaniem realiów”[1]. Pisał, że te ponad trzy miliony Żydów w przedwojennej Polsce stanowiły „najbardziej energiczną, prężną, i produktywną […] część żydowskiej diaspory”[2]. Były one „źródłem, z którego czerpało literackie, muzyczne i naukowe dziedzictwo ludzkości, w dyscyplinach tak różnych jak studia talmudyczne czy nowoczesna fizyka”[3]. Jednocześnie zbrodnia Niemców była tak wielka, że nie trzeba idealizować przeszłości, by pokazać ogrom ich przewiny. Ponadto przystrajanie przeszłości „w złote malowidła”[4] stoi na drodze prawdzie o historycznych realiach.
Zrozumienie tego pozytywnie wpłynęło na moje rozmowy prowadzone z główną bohaterką tej książki, Malą Rywką Kizel, której opowieść o przetrwaniu wiodła mnie przez historię środkowej Europy XX wieku. Obecnie Mala nazywa się Marilka Shlafer. Miejsce zamieszkania: Amstelveen. Urodzona w lutym 1926 roku w Warszawie, jako szóste z ośmiorga dzieci.
Mala to dla mnie pani Shlafer. Wielokrotnie odwiedzam ją w jej przytulnym domu z żółtych cegieł, z oknami na przestrzał, w dzielnicy szeregowców gdzieś pomiędzy ulicą Bosbaan a rzeką Amstel. Przyjmuje mnie przy okrągłym stole kawą i ciastkami. Na ścianie wiszą oprawione fotografie jej dzieci i wnuków oraz jej samej z przyjaciółmi z miejscowego klubu brydżowego Nieuwer Amstel. Otaczają oni radosną panią Shlafer, która trzyma w rękach srebrny puchar.
Mala jest córką Ester Doby Saper i Sendera Icchaka Kizela. Maluje swoją młodość w innych barwach i konturach niż te na poetyckich obrazach Marca Chagalla, gdzie żydowscy mieszkańcy sztetli, niektórzy ze skrzypcami pod pachą, unoszą się nad barwnymi drewnianymi domkami w otoczeniu mitycznych, czasem nawet uśmiechniętych zwierząt. Mala kochała swoich rodziców. Opłakiwała ich i wciąż ich opłakuje, niemal osiemdziesiąt lat po tragicznej śmierci. Jednocześnie nie boi się wyznać, że jej – dziewczynce – nie poświęcali zbyt wiele uwagi: „Lepiej było urodzić się chłopcem”. Poza tym jej matka cierpiała na zakaźną chorobę, prawdopodobnie gruźlicę, dlatego Mala nie mogła się do niej za bardzo zbliżać. Kiedy matka czuła się lepiej, była zajęta pracą w prowadzonym przez siebie sklepie z zabawkami. „Rzadko ją widywałam. Chyba tylko raz mnie pocałowała, w nogę, kiedy zawiązywała mi sznurówki”.
Ojciec poświęcał życie studiom Tory i kształceniu młodych badaczy Talmudu. Jedynie chłopców, to oczywiste. „Mój ojciec uważał, że chłopcu nie wolno spojrzeć na dziewczynę, nawet jeśli jest jego siostrą. Tak mówił moim braciom, którzy oczywiście musieli stosować się do zasad wiary”. Narodziny chłopca obchodzono uroczyście: prezentami i słodyczami. Narodziny dziewczynki przechodziły w milczeniu. „Ojciec nigdy mnie nie przytulił ani nie pogłaskał po głowie”.
Mala jest niskiego wzrostu, ani zbyt szczupła, ani krępa, raczej krzepka. Starannie ułożona fryzura zwieńcza jej żywą, bystrą twarz. Z zadziwiającą beztroską opowiada o wydarzeniach, które pokazują najgorsze strony ludzkiej natury. Z czymś podobnym jeszcze nigdy się nie spotkałem ani w opracowaniach, ani podczas spotkań na temat Zagłady. Mala śmieje się chętnie i robi to rzadko z poczucia niezręczności. Jednocześnie niczego nie bagatelizuje: jej opowieść o przetrwaniu dotyka najgłębiej skrywanych pokładów ludzkiego zła. Teksty prasowe o tym, co obecnie oznacza polityka tożsamości, bledną, tracą swoją siłę wymowy wobec jej historii, której głównym tematem jest właśnie owa obsesja związana z nacją, państwem, rasą i tożsamością.
Historię Mali znałem już w skróconej wersji. Opowiedział mi ją jej wnuk, Amir Swab, znajomy, którego na pewien czas straciłem z oczu, aż niespodziewanie ujrzałem go w Warszawie, za fortepianem. Jest z zawodu pianistą i towarzyszył holenderskiej komiczce, która w polskiej stolicy wykonywała dla Holendrów piosenki o życiu sławnych i bogatych mieszkańców regionu Het Gooi. Amir to mężczyzna z nieokiełznanymi lokami i o delikatnych rysach; na jego twarzy regularnie rozkwita szelmowski uśmiech sugerujący beztroskę, co z trudem da się pogodzić z jego refleksyjnym charakterem. Po recitalu Amir przyznał, że jest w Warszawie nie po raz pierwszy. Jego prababka leży na żydowskim cmentarzu i już wcześniej szukał jej grobu. Postanowiliśmy udać się tam następnego dnia razem.
Choć cmentarz będący jedną z nielicznych namacalnych pozostałości żydowskiej społeczności w Warszawie jest wielki, udało nam się znaleźć nagrobek babki. Amir, który przez jakiś czas mieszkał w Izraelu, przeczytał po hebrajsku, że jego prababka zmarła w 1934 roku. Jej córka, czyli babka Amira – Mala – była wówczas jeszcze małym dzieckiem. Tego słonecznego dnia Amir opowiedział mi, w jaki sposób ta dziewczynka przeżyła wojnę. Od tej chwili jej historia nie dawała mi spokoju.
W miesiącach i latach, które po tym nastąpiły, rzadko udawało mi się streścić ją w dwóch słowach. Rozwodzę się nad szczegółami, bo uważam, że dodają one mocy tej opowieści, która jest równie nieprawdopodobna, jak prawdziwa. Właśnie te szczegóły dowodzą, że przetrwanie to jednocześnie intensywny proces rozwoju, do którego niezbędna jest umiejętność przepoczwarzania się – odporne nastolatki nabywają ją stopniowo, a jest ona nieodzowna do przeżycia poza własną grupą. Bo Mala żyła w świecie zdominowanym przez ludzi, którzy – niezależnie od tego, jak bardzo się od siebie różnili – wierzyli we wrodzone zło całych społeczności, w cechy nabyte przez samą przynależność do grupy etnicznej, stojącej w odpowiedniej hierarchii opartej na kategoriach pochodzenia, narodowości i rasy.
Po tym dniu spędzonym z Amirem w Warszawie Mala opowiedziała mi swoją historię w ciągu kilku sesji u niej w domu. Zdążyła ją już spisać we wspomnieniach zatytułowanych Zo heb ik de oorlog overleeft (Tak przeżyłam wojnę). Spisałem nagrania naszych rozmów, by następnie – trzymając w ręku zarówno jej wspomnienia, jak i swoje notatki – rozpocząć podróż w czasie w poszukiwaniu miast, wiosek, osób i budynków, które pojawiają się w jej historii, oraz dopełniających opowieść dokumentów, książek i świadectw. Podróż ta przynosiła kolejne pytania. Zadawałem je w mejlach, a dziewięćdziesięcioletnia Mala natychmiast odpowiadała. Jej reakcje były najczęściej powtórzeniami wspomnień, które już wcześniej mi powierzyła.
Powoli uświadamiałem sobie, że z jej głowy nie wyczaruje się ot tak dodatkowych informacji. Zrozumiałem, że nie powinienem jej tak często niepokoić. Musiałem radzić sobie sam na podstawie tego, co mi opowiedziała i co zapisała, oraz tego, co sam odkryłem w archiwach, książkach i podczas rozmów.
W Polsce nauczyłem się czegoś jeszcze. Ludzie rzeczywiście mogą zniknąć z historii. W Polsce, na Białorusi i Ukrainie, częściej niż gdzie indziej, całe rodziny, wioski i społeczności porywał ze sobą prąd czasu. Nieprzypadkowo historyk Timothy Snyder w 2010 roku zatytułował swoją książkę o drugiej wojnie światowej w Europie Środkowej i Wschodniej Bloodlands – Skrwawione ziemie[5]. Zginęły tutaj miliony żołnierzy i cywilów, byli oni mordowani, umierali z głodu, od chorób i z wyczerpania. Jedna szósta polskich obywateli z 1939 roku nie przeżyła przemocy, do jakiej doszło w ciągu kolejnych ośmiu lat. To procentowo najwyższe straty w ludziach, jakie poniósł jakikolwiek kraj w czasie drugiej wojny światowej. Dodatkowo setki tysięcy, miliony uciekły albo zostały deportowane. Nastąpiło etniczne przetasowanie na nieznaną jeszcze wówczas skalę. Ruiny i zbiorowe groby na obszarze między Berlinem, Mińskiem i Kijowem były niczym tabula rasa, na której totalitarni przywódcy próbowali budować nowy, „oczyszczony” świat. Próby znalezienia starego mają nikłe szanse powodzenia.
Za przykład może posłużyć szkoła, do której uczęszczała Mala. Moja rozmówczyni twierdziła, że była „najpiękniejsza w całej Polsce”, i zapamiętała też nazwę ulicy, przy której się znajdowała. Trafienie tam nie wydawało się czymś trudnym, a jednak zajęło mi tygodnie, podczas których musiałem się radzić znawców tematu, zanim w końcu mi się udało. To znaczy: zanim w końcu ujrzałem na własne oczy pierwszy dowód na jej istnienie, bo z budynku, który stał tam siedemdziesiąt pięć lat wcześniej, nie pozostała ani jedna cegła.
Inny przykład: tam, gdzie obecnie jest Ukraina, a przed 1939 rokiem była Polska, szukałem kościółka, w którym ksiądz wydał Mali świadectwo chrztu. „Ty nie chcesz się ochrzcić. Ty chcesz żyć” – powiedział i dał jej akt chrztu dziewczynki ze wsi, której imię Mala wciąż pamięta.
Ale i to na niewiele się zdało. Archiwa kościelne w tamtej okolicy nie przetrwały politycznych przewrotów. Słałem listy do biskupa we Lwowie, odwiedziłem klasztor w pobliżu kościółka, umówiłem się w kościelnym archiwum w Warszawie, żaden z tych kroków nie przybliżył mnie do osoby księdza, który pomógł Mali.
To, że się nie poddałem, ma prawdopodobnie związek z moim doświadczeniem w pracy dziennikarza, w której dominuje zasada, że pojedyncze źródło się nie liczy. Nie zaprzestałem podróży, żebrząc o potwierdzenie tu i teraz szczegółów historii z przeszłości.
Na szczęście mogłem się też udać bliżej domu – do Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie, które stało się epicentrum moich badań nad życiem Mali. To dość zadziwiająca instytucja, założona po znalezieniu kilka metrów pod ziemią w ruinach byłego getta dwóch baniek po mleku i kilku blaszanych skrzynek. Historyk Emanuel Ringelblum ukrył je tam wiosną 1943 roku, w piwnicy budynku. Wiedział, że zbliża się fizyczna destrukcja getta, bo znał plan jego ostatnich mieszkańców, którzy, dysponując niewielką ilością broni, zamierzali rozpocząć powodowane desperacją powstanie: powstanie w warszawskim getcie.
Papiery znajdujące się w bańkach po mleku i skrzynkach zawierały dokumenty i dane, które spisali i zgromadzili Ringelblum i jego pracownicy. Ich celem było utrwalenie jak najliczniejszych informacji o ostatnich dniach życia żydowskiej społeczności w Polsce, a w szczególności w Warszawie. Grupa skupiona przy Ringelblumie składała się z około pięćdziesięciu, sześćdziesięciu historyków, pisarzy, dziennikarzy i wolontariuszy. Zbierali oni niemieckie plakaty propagandowe, dziecięce rysunki, kartki na żywność, oficjalne rozporządzenia, zapowiedzi koncertów, fragmenty dzienników, a nawet opakowania po słodyczach i bilety tramwajowe. Zlecili lekarzom pisanie raportów o skutkach głodu w getcie, sami spisywali relacje z Zagłady we wszystkich jej aspektach, udało im się odkryć, jak działają obozy śmierci w Treblince i Chełmnie; to wszystko po to, by historycy w przyszłości nie musieli się opierać jedynie na świadectwach sprawców, kolaborantów i pobocznych świadków. Niezwykła intensywność włożonej pracy i różnorodność materiału wzięła się ze zrozumienia historii przez Ringelbluma, który jako historyk pełnił także funkcję działacza społecznego oraz dziennikarza i był w pełni świadomy subiektywności i przekłamań w zapiskach każdego kronikarza: „Oneg Szabat usiłował odtworzyć wszechstronny obraz świata Żydów podczas wojny. Chodziło o wierne oddanie tego, co żydowskie masy ludowe przeżyły, o czym myślały i co przecierpiały”. „Staraliśmy się – pisał Ringelblum – aby to samo wydarzenie, na przykład dzieje danego skupiska żydowskiego, zostało opisane przez dorosłego i przez młodzieńca, przez pobożnego […] i przez laickiego Żyda […]. Wszechstronność była główną zasadą naszej działalności. Obiektywizm był drugą zasadą, która nam przyświecała”[6].
Zaledwie troje współpracowników Ringelbluma przeżyło wojnę. Jeden z nich pomagał w poszukiwaniach archiwum w ruinach getta. We wrześniu 1946 roku spod ziemi wydobyto pierwsze bańki po mleku, kilka lat później odkryto drugą partię materiałów. Trzeciej dotąd nie odnaleziono. Z biegiem czasu instytut, który otrzymał imię Ringelbluma, uzupełnił trzydzieści pięć tysięcy stron ze znalezionych baniek po mleku i skrzynek o przedwojenne dokumenty, które przetrwały apokalipsę: akty ślubów i urodzeń, gazety w jidysz, administracje organizacji pomocowych. Gromadzono też rosnącą liczbę dzienników osób, które przeżyły, oraz zapewniono dostęp do dziesiątek zdigitalizowanych baz danych przeróżnych organizacji z całego świata zawierających tysiące nagranych i spisanych wspomnień ocalałych. Dzięki instytutowi udawało mi się dotrzeć do informacji, kiedy Mala twierdziła, że czegoś nie wie lub nie pamięta. A mówiła tak często. Rzadko była skłonna do przeplatania wspomnień zasłyszanymi lub przeczytanymi później historiami. Robiła to właściwie jedynie wówczas, gdy ją o to nagabywałem, a to nigdy nie przynosi żadnych wartościowych informacji. Opowiadała o tym, co zapamiętała. Gdy chciałem dowiedzieć się więcej, sam musiałem tego poszukać. Kiedy próbowałem umieścić jej życie w historycznym kontekście, dawała mi wolną rękę, ale miałem nie zawracać jej tym głowy. „Powiedziałam ci wszystko, co wiem” – powtarzała.
A więc coraz częściej udawałem się do jej świata z osobami, które nigdy jej nie znały i nie mogły znać. Zgłębiałem okoliczności, które popychały Malę naprzód w jej odysei prowadzącej z Warszawy i zachodniej Ukrainy przez miasta takie jak Brema i Magdeburg do Łodzi, Wałbrzycha i izraelskiego Lod. W moich podróżach po tych miejscach zdobywałem wiedzę o czasie, w którym Mala w nich przebywała, i znajdowałem punkty zaczepienia do dalszych poszukiwań w Instytucie imienia Emanuela Ringelbluma po powrocie do Warszawy.
W samochodzie jadącym w kierunku Bugu, wzdłuż rzeki Brok, próbuję wytłumaczyć się przed moją znajomą, dlaczego zboczyłem z głównego nurtu opowieści do Godlewa Wielkiego i poszukiwałem zaginionego chlewu w ogrodzie. Sypię z rękawa przekonującymi przykładami innych dopływów historii, którymi przemieszczałem się w poszukiwaniu świata Mali, jakbym chciał przekonać znajomą o tym, że gospodarstwo, które przed chwilą opuściliśmy, wcale nie stanowi zbyt dalekiego rozwidlenia szerokiego nurtu europejskiej historii, który porwał ze sobą moją główną bohaterkę. Zapewniam, że pisana przeze mnie książka zawiera nie tylko historię przetrwania Mali, ale także relację z moich badań, w której można przeczytać, w jaki sposób szukam wraków barek z opowieści Mali, i w której systematycznie opisuję brzegi, na których mam nadzieję znaleźć ich resztki.
Zanim jeszcze pojąłem, że nie powinienem zbyt często niepokoić Mali w Amstelveen rezultatami moich poszukiwań, dziwił mnie w jej domu brak książek, chociażby ilustrowanych albumów o przedwojennym życiu Żydów w Warszawie. Wyglądało na to, że Mala nie posiada niczego, co by jej przypominało o czasach, w których dorastała, a przecież tak żywo potrafi o nich opowiadać. Postanowiłem więc przywieźć jej w prezencie album ze zdjęciami z lat trzydziestych. W Warszawie podobne książki cieszą się olbrzymią popularnością i wypełniają półki księgarni.
Fotografie pokazują ulice otaczające rodzinny dom Mali, w dzielnicy zamieszkiwanej przed wojną głównie przez ludność żydowską. Widać na nich brodatych mężczyzn w czarnych chałatach i szerokich kapeluszach czy futrzanych czapkach. Kiedy się lepiej przyjrzeć, można dojrzeć pejsy – charakterystyczne długie pasma włosów zwisające przed uszami i opadające na brodę. Mala i ja zaczęliśmy szukać zdjęć ulicy Nowolipki, przy której mieszkała jej ciotka Surele i gdzie – zaledwie dwa domy dalej – Ringelblum ukrył później dwie bańki po mleku z materiałem archiwalnym. Szukaliśmy zdjęć ulicy Miłej, przy której dorastała sama Mala. Szukaliśmy domu przy ulicy Dzikiej, gdzie znajdował się otwór, przez który opuszczała getto, a później do niego wracała; to ta sama ulica, przy której urodził się jej ojciec.
Upłynęło sporo czasu, zanim sobie uświadomiłem, że nie podchodziła do tego ze zbyt wielkim entuzjazmem. Odnajdywanie zdjęć świata, który przeminął, to zajęcie dla nostalgików albo historyków, nie dla niej. Robiła to jedynie po to, żeby sprawić mi przyjemność. Nie dzieliła ze mną tej iluzji o idyllicznym świecie z dawnej przeszłości, którą ja targałem ze sobą podczas pierwszych podróży na wschód. Dwukrotnie zapytała mnie wprost: „Czego właściwie szukasz w tym świecie, którego już nie ma? A w tym instytucie w Warszawie, co się tam robi?”. Jakie on ma znaczenie, jeśli nie dowiemy się w nim, gdzie i jak dokładnie zginęli jej bracia i siostry? Bo to właściwie jedyna rzecz, którą chciałaby wiedzieć. Tej informacji jednak nigdzie nie można znaleźć.
Pracownicy instytutu potwierdzają, że Mala nie jest jedyną osobą, która ma takie życzenie. Pytanie o ostatnie minuty bliskich osób to najczęściej zadawane im pytanie. „Ma to zapewne związek z przypisywaną Niemcom skrupulatnością i gorliwością w prowadzeniu administracji” – tłumaczy Noam Silberberg z instytutu. „Wyobrażenia te są jednak bardzo przesadzone. Większość ofiar nazistów w Polsce i dalej na wschodzie została zamordowana, nie pozostawiwszy po sobie żadnego śladu na papierze”.
Na szczęście Silberberg zgadza się ze mną, że jest wiele powodów, dla których należy podjąć próbę przywrócenia do życia utraconego świata za pomocą czegoś więcej niż tylko wspomnień. Nie bez powodu pracuje w instytucie imienia Ringelbluma.
Pozostaje pytanie: „W jaki sposób?”. Zacznijmy może od Czyżewa – sztetla nad Brokiem, gdzie mieszkała matka Mali, zanim na początku XX wieku wydano ją za mąż za Sendera Icchaka Kizela, wysokiego, ryżawego mężczyznę z długą rudą brodą. Ze względu na wzrost nazywano go „hojcher Sender”, czyli „wysoki Sender”. Po pewnym czasie spędzonym w Czyżewie zabrał Ester do Warszawy. Wybrali się może na ośle, a może koleją, która już kilkadziesiąt lat wcześniej dotarła do Czyżewa, ale z pewnością nie barką, bo rzeka Brok łącząca sztetl przez Bug i Wisłę z Warszawą i Gdańskiem nie była żeglowna. I wciąż nie jest.
Zamiast przypisów
Motto prologu: „Zbierajcie jak najwięcej. Po wojnie opracują zebrane materiały” to polecenie wydane przez Emanuela Ringelbluma w 1941 roku. Zapamiętał je Hersz Wasser, jeden z trzech członków Oneg Szabat. „Oneg szabat” po hebrajsku oznacza tyle, co „radość soboty”. To tradycyjne określenie sposobu, w jaki pobożni Żydzi obchodzą ten dzień świąteczny, a jednocześnie nazwa podziemnej organizacji prowadzonej przez Ringelbluma, który po zakopaniu materiałów archiwalnych ukrył się wraz z żoną i synem nieopodal getta w ogrodzie aryjskiej rodziny. Z kilkoma innymi rodzinami przebywali oni w szklarni, która okazała się mniej bezpieczna od kryjówki w chlewie: 7 marca 1944 roku zostali wydani, prawdopodobnie przez ogrodnika albo przez zazdrosną byłą narzeczoną właściciela domu. Niemcy dokonali egzekucji Ringelbluma i jego rodziny oraz dwóch Aryjczyków – Polaków, którzy pomogli mu się ukryć.
Cytowane przeze mnie wypowiedzi Rafaela F. Scharfa pochodzą z późnego okresu po wojnie, podobnie jak ta, że opłakując przeszłość, „[nie] wolno nam idealizować […] [jej] obrazu ani patrzeć przez mgiełkę nostalgii”[7]. Słowa te padły 14 lipca 1991 roku w Krakowie podczas odczytu będącego częścią letniego programu Tracing the Jewish Heritage in Poland, zorganizowanego przez Research Center of Jewish History and Culture in Poland. W niderlandzkim przekładzie odczyt ukazał się w publikacji Wat zullen we Miriam vertellen? (1994)[8]. Celem Scharfa było rozpowszechnianie jak najwierniejszego obrazu świata jego młodości. Podczas odczytu korzystał z „jedynego autentycznego świadectwa”[9] – literatury lat trzydziestych w języku jidysz i hebrajskim. Literatura ta, jak uważał, „jest surowo i bezlitośnie krytyczna”[10]. Autorzy „opisują opłakane warunki życia, ubóstwo, niemoc, obskurantyzm – i buntują się przeciw temu”[11], gdyż bieda była wówczas „wielka i wszechobecna”[12].
Bernard Wasserstein przeprowadził badania, które wspierają zasadniczy postulat Scharfa o nieidealizowaniu przeszłości. W On the Eve. The Jews of Europe Before the Second World War (2012) Wasserstein pisze, że w wigilię masowego mordu świat żydowski zmagał się z ogromnym kryzysem. Przyszedł on zarówno z zewnątrz – spowodowały go narastający antysemityzm i wykluczający mniejszości nacjonalizm, jak i z wewnątrz – miały na niego wpływ sekularyzacja, asymilacja, demograficzna katastrofa i pogłębiająca się bieda. W tej samej imponującej publikacji Wasserstein wspaniale opisuje „luftmenczen”, członków żydowskiej społeczności w Polsce, którzy nie posiadali nic.
Wszystko, co powiedziała w tym prologu Mala lub co powie w kolejnych rozdziałach, pochodzi albo z jej wspomnień, albo z naszych rozmów w jej domu w Amstelveen.