Eleganckie porcelanowe figurki z Ćmielowa, zaprojektowane przez Lubomira Tomaszewskiego, zdobiły polskie mieszkania już w latach 50. i 60. „Portret w płomieniach” to historia życia „rzeźbiarza ruchu”, spisana przez Jerzego A. Wlazło i Katarzynę Rij.


Lubomir Tomaszewski. Portret w płomieniachLubomira Tomaszewskiego (1923–2018) znamy w Polsce przede wszystkim z porcelanowych figurek, które projektował dla fabryki w Ćmielowie. Eleganckie i lekkie, zdobiły polskie mieszkania już w latach 50. i 60., są produkowane do dzisiaj i wciąż nie wychodzą z mody. Podobny status mają unikalne w skali światowej serwisy do kawy Ina oraz Dorota.

Mniej znane są natomiast losy i twórczość Tomaszewskiego po emigracji do Stanów Zjednoczonych w 1966 roku. Praca wykładowcy na uczelni artystycznej w Bridgeport dała mu swobodę tworzenia. Za oceanem malował obrazy ogniem i dymem, ale największą sławę przyniosły mu rzeźby w kamieniu, drewnie i metalu. Zdobył w Stanach miano „rzeźbiarza ruchu”.

Na artystyczne wybory Tomaszewskiego cień położyła rodzinna tragedia – w tej książce linia życia i linia sztuki połączyły się w pasjonującą opowieść.

Czarna strona człowieczeństwa pozostanie we mnie na zawsze, stała się częścią mnie. I jest widoczna w mojej sztuce.
Lubomir Tomaszewski

Jerzy A. Wlazło – autor książek, które chętnie by przeczytał, gdyby sam ich nie napisał. Wieloletni dziennikarz, który jako pisarz zadebiutował w wieku mocno dojrzałym klasycznym kryminałem „Kot Syjonu” będącym swoistym hołdem dla Sherlocka Holmesa, Philipa Marlowe’a, Simona „Świętego” Templara oraz porucznika Columbo. Stworzył niezapomnianych bohaterów dla dzieci i młodzieży w powieści „Na wczoraj” i bajce „Głupi Funio”. Dał się też poznać jako reportażysta przejmującą opowieścią „Pęknięte miasto. Biesłan” (napisaną wspólnie ze Zbigniewem Pawlakiem) oraz biografią „Chłopak z Katynia”.
Jak twierdzi, pewnie nie zabrałby się za biografię Lubomira Tomaszewskiego, gdyby żona mu nie uświadomiła, że swego czasu ukończył studia na kierunku Zarządzanie integracją międzykulturową, więc ma papiery do pisania o kulturze i sztuce.

Katarzyna Rij – marszandka, kuratorka i organizatorka wystaw. Prowadzi galerię sztuki współczesnej van Rij. Przełomowym momentem w jej życiu zawodowym było przygotowanie międzynarodowej ekspozycji obrazów i rzeźb w genewskiem Pałacu Narodów w Szwajcarii w 2014 roku. Wykształcenie z ekonomii oraz historii sztuki pozwala jej łączyć świat biznesu i kreacji artystycznej.
Lubomira Tomaszewskiego poznała w 2004 roku, niewiele później powiedział o niej: „Jest kimś, kto rozumie moją sztukę”, co zachęciło ją do napisania biografii artysty. Pasją ułatwiającą znalezienie wspólnego języka z bohaterem jest projektowanie figurek. Najbardziej dumna jest z rzeźby porcelanowej Sayako.

Katarzyna Rij, Jerzy A. Wlazło
Lubomir Tomaszewski. Portret w płomieniach
Wydawnictwo Agora
Premiera: 25 sierpnia 2021
 
 


Najpierw narysował konia, potem wyrzeźbił krowę, a kiedy wynalazł czajnik, świat okrzyknął go geniuszem.

 
Ja kocham ruch – to prawda;
lubię przedstawiać ruch – to też prawda;
że to jest trudne – nie wierzę.

LUBOMIR TOMASZEWSKI

Ktoś kiedyś powiedział: wielkiej budowli z bliska się nie widzi. Dla mnie Lubomir jest mężem, który pracuje. Od czasu do czasu, jak zrobi coś dobrego czy coś sknoci, to przychodzi i pyta, co ja na ten temat myślę. Nie jak artysta, ale jak mąż. A potem, w czasie wystaw czy konferencji prasowych, trochę się czuję dziwnie, bo nagle ten człowiek, który chodzi w jakichś kapciach i umorusanym ubraniu, bo właśnie coś robi w pracowni, nagle staje się najważniejszą osobą. A przecież to jest ta sama osoba, z którą kilka dni temu byłam w pracowni.
KRYSTYNA TOMASZEWSKI

WSTĘP,
który jednak warto przeczytać

– Dzień dobry, nazywam się Daniel W., jestem malarzem – obcy głos w słuchawce brzmiał niepewnie. – Chyba znalazłem rysunki Lubomira Tomaszewskiego, a pani się przecież nim interesuje, prawda?
O Boże, czy prawda?! To mało, że się interesuję. Właśnie wróciłam ze Stanów, od Lubomira, którego przekonywałam, że jego obrazy, rzeźby, grafiki powinny być w Polsce. Zdążyłam założyć Fundację Art and Design Lubomir Tomaszewski, by przywrócić tego wspaniałego artystę ojczyźnie. Nawet we własnym domu nie chciałam rozmawiać na inny temat. Zdecydowanie interesuję się Tomaszewskim.
A teraz ten dziwny telefon. Daniel W., Daniel W.? Nazwisko nic mi nie mówi. Muszę w trybie pilnym uzupełnić bazę wiedzy o współczesnych polskich artystach. Marszand powinien być na bieżąco. Tym bardziej że ten facet to chyba nie tylko malarz, lecz także kolekcjoner, skoro ma Tomaszewskiego. Muszą to być rysunki chyba jeszcze sprzed 1966 roku, bo wtedy Lubomir wyjechał na stałe do USA.
– Gdzie pan je ma? – zapytałam.
– A tutaj, w Warszawie, na Jeziornej. Wie pani, maluję i remontuję taki stary dom i znalazłem kilka rysunków w rupieciarni w piwnicy. Dostałem je w prezencie.

Jestem Katarzyna. Katarzyna Rij. To dzięki mnie w dawnej ćmielowskiej fabryce porcelany jest dzisiaj największa w Europie galeria prac Lubomira Tomaszewskiego, artysty, który większość życia spędził w Ameryce. Aby opowiedzieć, jak do tego doszło, muszę zacząć od Adama Spały.
Adam Spała pochodzi z maleńkiej Wólki Wojnowskiej koło Ćmielowa w województwie świętokrzyskim. Żeby trafić do Ćmielowa, trzeba jechać wzdłuż torów kolejowych z Ostrowca Świętokrzyskiego, najkrótszą drogą na Ożarów. Chociaż dzisiaj Ćmielów ma może ze trzy tysiące mieszkańców, to funkcjonują w nim dwie, zupełnie różne, fabryki porcelany.
Krótka lekcja historii.
Porcelanę w Ćmielowie robi się od dawna. Pierwsza oficjalna fabryka została tu zarejestrowana w 1804 roku.
 
Złoża glinki ceramicznej dały podkład pod rozwój garncarstwa, słynnego jeszcze w Polsce przedrozbiorowej. W aktach obecnej fabryki znajduje się autograf Króla Augusta III, nadający garncarzom osady Ćmielów, Denków i Bałtów przywilej wolnego handlu. W roku 1790 zjednoczył garncarzy Wojtos i zaczął produkcję majoliki oraz fajansu, co poddało ówczesnemu właścicielowi Ćmielowa Wielkiemu Kanclerzowi Koronnemu Jackowi Małachowskiemu myśl założenia fabryki fajansu. (…) W roku 1842 zaczyna Ćmielów produkować porcelanę, udoskonalając ją w ciągu szeregu lat. (…) Właściciele fabryk zmieniają się, fabryka pozostaje jednak stale w rękach polskich. W roku 1914 zostaje ruch fabryki wstrzymany na skutek wojny, a uruchomienie i odbudowa zniszczonego przedsiębiorstwa zaczyna się dnia 11 maja 1920 roku, kiedy to Polski Bank Przemysłowy we Lwowie organizuje przedsiębiorstwo w Spółkę Akcyjną[1].
Dyrektorem był od 1831 do 1866 r. Gabrjel Weiss, który posiadał wybitne zdolności, a był rodem z Czech. (…) Porcelanę wyrabiano od 1842 r., z początku z gliny, wydobywanej w miejscowych lasach, z domieszką zagranicznego feldspatu, później także zagranicznej gliny. Od 1850–1869 r. wyrabiano dobre kamionkowe naczynia. Fabryka otrzymała w Paryżu i Filadelfji wielkie złote medale, w 1901 r. nagrodę w Petersburgu.
Obrót roczny wynosił za czasów Jacka Małachowskiego 3.000 rubli. W 1857 r. było zajętych we fabryce 60 robotników. 12 talerzy fajansowych kosztowało 90 kop., 12 talerzy porcelanowych – 2 ruble 25 kop. (…) Drukiem zaczęto pokrywać fajanse niedługo przed 1857 r. (…) Majolikę wyrabiano do 1880 roku. Fabrykacją dyrygował p. Stanisław Thiele, który pracował poprzednio w Nevers, dlatego też styl tej fabryki przeważa w wyrobach tak ćmielowskich, jak i Nieborowa, do którego się p. Thiele przeniósł[2].

W 1936 roku grupa projektantów i majstrów odłączyła się od starej fabryki i założyła własną wytwórnię, spółdzielnię Świt. Kierował nią Bronisław Kryński[3]. Po wojnie oba zakłady połączono i znacjonalizowano.

Zakład w latach 1946–1951 pozostaje pod przymusowym zarządem państwowym jako Fabryka Porcelany i Wyrobów Ceramicznych. Od 1 stycznia 1951 r. fabryka stała się przedsiębiorstwem pod nazwą – Zakłady Porcelany „Ćmielów”, które podporządkowane zostały Centralnemu Zarządowi Przemysłu Ceramicznego, Zjednoczeniu Przemysłu Ceramiki Technicznej i Szlachetnej w Radomiu, Zjednoczeniu Przemysłu Ceramicznego. W latach 1973–1982 zakład wchodził w skład Zjednoczonych Zakładów Ceramiki Stołowej „Cerpol” w Wałbrzychu[4].

– Mieszkańcy Ćmielowa zawsze dorabiali sobie, zdobiąc białą porcelanę kupowaną w miejscowej fabryce, na przykład podczas kiermaszów, a potem odsprzedając dużo drożej – wspomina Adam Spała. – Wystarczyło domalować złoty pasek, dodać kropkę, zawieźć do Krakowa, a przebicie było dziesięciokrotne.
Kiedyś Adam Spała, człowiek z wykształceniem metalurgicznym, był zwykłym urzędnikiem na państwowej posadzie w tutejszej spółdzielni pracy Drewmet. Gdy pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku Polska wkroczyła w okres przemian, założył własną niewielką firmę remontową. Jednak ciągnęło go w nieco innym kierunku.
– W wielu domach w Ćmielowie funkcjonowały proste elektryczne piece samoróbki – mówił Spała. – Do wypalania tych przyozdabianych skorup nawet się nadawały, ale ja chciałem robić to lepiej.
Zaczął od zdobienia szkła. Wydzierżawił w Chełmie hutę i produkował kufle ze znakami firmowymi browarów. Potem matowił butelki do wódki, żeby sprawiały wrażenie oszronionych. Kiedy jeszcze dodał złocenia, a na szyjki zaczął nakładać ręcznie szyte czerwone muszki, z dnia na dzień stały się przebojem wieczorów kawalerskich.
W 1991 roku dowiedział się, że pod młotek licytatora idzie część Zakładów Porcelany „Ćmielów”. Konkretnie dawna wytwórnia Świt. Kupił ją w 1996 roku i został prezesem Fabryki Porcelany AS Ćmielów (od inicjałów Adam Spała).
– Wiedziałem, że najcenniejsze, co teraz mam, to oryginalne formy do produkcji figurek, z których kiedyś słynął Ćmielów. Wznowiliśmy więc ich produkcję – opowiadał.
Były to formy tych samych figurek, które w latach pięćdziesiątych zaprojektowali najlepsi artyści zrzeszeni w stołecznym Instytucie Wzornictwa Przemysłowego (IWP). Wtedy zdobiły niemal każde polskie mieszkanie. Teraz, na fali nostalgii, znów się podobają. Wracają na półki wyciągane z zakurzonych pudeł poniewierających się na strychach i w piwnicach. W trzeciej dekadzie XXI wieku w domach aukcyjnych osiągają zawrotne ceny kilkunastu tysięcy złotych. Zyskały rangę dzieł sztuki.
– Dostałem zaproszenie do Pałacu Prezydenckiego – kontynuuje Spała – żeby je zaprezentować podczas jakiejś uroczystości. Spodobały się Jolancie Kwaśniewskiej, a do mnie powoli docierało, jaki drzemie w nich potencjał, jak ważne są dla całych pokoleń Polaków.
Jednym z ówczesnych projektantów tych figurek w IWP był Lubomir Tomaszewski.

31 lipca 2004 roku Adam Spała zapakował w eleganckie pudełko ulubioną porcelanową figurkę Relaks i pojechał na otwarcie Muzeum Powstania Warszawskiego. Zbliżała się sześćdziesiąta rocznica wybuchu powstania. Przeczekał część oficjalną i już dobrze po zmierzchu odważył się zagadnąć jednego z powstańców, który chyba tylko z przekory, ponieważ miał blisko 2 metry wzrostu, nosił w czasie wojny pseudonim „Mały”.
„Mały” nie lubił wojennych wspomnień. O swoim udziale w powstaniu opowiadał niewiele. Kiedyś tylko w wywiadzie dla jednego z tygodników wspomniał, że należał do Zgrupowania „Kuba”, że był na Starówce, ale nawet nie dostał broni. Po kapitulacji powstania trafił do obozu w Ożarowie.
Spała wyciągnął pudełeczko i wręczył je „Małemu”. Ten rozpakował i uśmiechnął się nieznacznie.
– Proszę pana – powiedział do Spały. – Niech pan teraz nie traci czasu na mnie. Tu ma pan Lubomira Tomaszewskiego. To z nim niech pan porozmawia, bo on za chwilę wróci do Stanów i już może nie być okazji.
 
Tego się Spała nie spodziewał. Przecież to właśnie Tomaszewski w 1965 roku stworzył Relaks, ukochaną przez niego figurkę damy w pasiastej sukience, odpoczywającej w pozie niedbałej. To ją ściskał teraz Spała pod pachą w drewnianym pudełeczku. W 1966 roku Tomaszewski wyjechał na stałe z Polski. Wtedy miał czterdzieści trzy lata. W dniu otwarcia Muzeum Powstania Warszawskiego – osiemdziesiąt jeden.
Spała zobaczył niziutkiego, szczupłego, zupełnie łysego człowieka, z lekka zagubionego, a jednak z błyskiem w oku, którego nie przygasiły ani wiek, ani wojna, ani życie na obczyźnie. Kiedy zaczęli rozmawiać o sztuce, artysta się rozpromienił. I wtedy Adam zapytał:
– Panie Lubomirze, a może chciałby pan wrócić do tworzenia figurek dla Ćmielowa?
Są takie pytania, które można zadać tylko raz.
– No nie wiem, czy polską fabrykę będzie stać na zamówienie u mnie takich projektów – starszy pan uśmiechnął się figlarnie. Zbyt dobrze wiedział, że w Polsce jest po prostu projektantem porcelanowych figurek, których nie robił już od blisko czterdziestu lat. Zbyt dobrze wiedział, kim jest dzisiaj. I wiedział, że jego sentyment do ćmielowskich bibelotów, tęsknota za młodością i zwykła ludzka nostalgia zwyciężą.
No i w 2011 roku ja, Katarzyna Rij, pojechałam do USA sfinalizować umowę między Fabryką Porcelany AS Ćmielów a Lubomirem Tomaszewskim, emerytowanym profesorem Uniwersytetu w Bridgeport.
A „Mały” w cywilu nazywał się Bohdan Tomaszewski.

Rozdział 1. Zaszkicowanie

I


Profesor Lubomir Tomaszewski przyjechał po mnie samochodem na lotnisko Kennedy’ego. Mimo swoich osiemdziesięciu ośmiu lat prowadził z ułańską fantazją, ścinając zakręty i zbyt często przekraczając dozwoloną prędkość. Wielopasmowa trasa prowadząca na wschód od Nowego Jorku powoli się zwężała, aż do rozmiarów wąskiej, wiejskiej drogi.
Po niespełna dwóch godzinach wjechaliśmy w ślepą Rocky Ridge Road. Wkoło rósł las. Mieszany, jakich pełno w Connecticut, gdzie różne gatunki sosen i jodeł tłoczą się wśród dębów, klonów, pekanowców, wiązów i jesionów. Byliśmy w Easton. Dla ścisłości: Easton, Connecticut. Kiedyś „New York Times” nazwał to miejsce czarną perłą hrabstwa Fairfield. Ciche, spokojne miasteczko, gdzie prywatne posiadłości są oddzielone od głównej drogi niskimi kamiennymi murkami, gdzie wciąż nie ma sygnalizacji świetlnej ani nawet sklepu spożywczego, a ścisłe centrum wyznacza przedwojenna stacja benzynowa. Nieopodal funkcjonuje jedyny sklep Easton General Store, taki amerykański „gees” oferujący – z braku konkurencji – „najlepsze kanapki w okolicy”. Zakupy spożywcze robi się u sąsiadów. Sport Hill Farm sprzedaje jajka, nabiał i mięso, Silverman’s Farm – jabłka i dynie, które zresztą jesienią można samemu zbierać. Obok wesołego miasteczka w remizie strażackiej jest to jedną z lokalnych rozrywek przyciągających turystów z Nowego Jorku, New Jersey i Connecticut. Na ponadstuletniej Snow Farm handluje się roślinami ogrodowymi.
Jeszcze na początku XIX wieku Easton funkcjonowało jako dzika osada. Jako legalna miejscowość zostało zarejestrowane w 1845 roku. W roku 2009 z tutejszych lasów przywieziono na Piątą Aleję liczącą 76 stóp (czyli 23 metry i 17 centymetrów) choinkę, która stanęła w Rockefeller Center. To jedno z najbardziej znanych miejsc Nowego Jorku. Na lodowisku przed Rockefeller Center kończy się większość świąteczno-familijnych filmów bożonarodzeniowych, których akcja toczy się w Nowym Jorku – od Kevina samego w Nowym Jorku po Zakochać się. I chociaż samo lodowisko powstało w 1936 roku jako jednorazowa atrakcja, to funkcjonowało każdej zimy nieprzerwanie od osiemdziesięciu czterech lat, aż do czasów pierwszej przerwy związanej z pandemią koronawirusa w 2020 roku.
W kolekcji sztuki rodziny Rockefellerów znajdują się prace Lubomira Tomaszewskiego. W domowych szpargałach artysty jest list datowany na 27 czerwca 1990 roku z pokoju 5600 w Rockefeller Plaza (New York City, N.Y. 10112) adresowany do marszanda Roberta Marstona z podziękowaniami za „dramatyczną rzeźbę wyjącego kojota wykonaną przez Lubomira Tomaszewskiego”.
Jakże niewiele wiedziałam o profesorze, jadąc wtedy jego samochodem! Tyle, że pochodził z Warszawy, a na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku pracował w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego, gdzie zaprojektował nowatorskie porcelanowe figurki oraz serwisy do kawy wypalane i zdobione później w Fabryce Porcelany i Wyrobów Ceramicznych w Ćmielowie. A chociaż fabryka wprowadzała do produkcji także inne wzory, to właśnie projekty Lubomira Tomaszewskiego na wiele lat stały się jej wizytówką.
Wysiadłam z samochodu tam, gdzie kończyła się Rocky Ridge Road, i wspięłam się na niewysoki bazaltowy pagórek.
– O Matko… – wyszeptałam tylko.
Pierwszy raz w życiu widziałam żyjący las.
Niczym pogańskie duchy zrównania dnia z nocą wyłaniały się zza drzew tańczące postacie. Szalony skrzypek rozcapierzonymi palcami Paganiniego szarpał niewidoczne struny wiatru, Wojski dął w róg, wygrywając tę jedyną melodię, której nuty zapisane są w słowach: „róg jak wicher, wirowatym dechem / Niesie w puszczę muzykę i podwaja echem. / Umilkli strzelcy, stali szczwacze zadziwieni / Mocą, czystością, dziwną harmoniją pieni”[5]. Czytając później różne artykuły, zrozumiałam, że ten las wciągał każdego, kto widział go po raz pierwszy:
 
Rzeźby stoją wśród drzew w lesie otaczającym dom: Balerina, Paganini, Primadonna, Dziewczyna z kwiatem, Wolność i wiele, wiele innych (…) nawet jeśli wydaje się, że dotykają ziemi, to tylko przez krótki moment narodzony w wyobraźni człowieka, który je stworzył.

Beethoven upozowany na tle zwykłej białej ściany, czyż jego twarz nie zmienia się wraz z fluktuacją falujących chmur za oknem?

(…) Świat, w którym istnieje sztuka Lubomira Tomaszewskiego, jest realny, ale artysta ma umiejętność dostrzegania cudów natury, tworzących miejsce, w którym żyje na granicy rzeczywistości i ulotnego świata marzeń[6].

Niziutki, łysy człowieczek uśmiechnął się figlarnie.
– To mój park rzeźby. Żywa galeria sztuki pod gołym niebem. Albo teatr natury, jak o nim mówię. Zapraszam – pociągnął moją walizkę tak dużą, że mógłby się w niej schować cały i jeszcze starczyłoby miejsca dla psa z kotem.
Ten jego park miał ze 2 hektary.
– Wciąż powtarzam, że za utrzymanie ogrodu w takim stanie moja żona żywcem pójdzie do nieba – wymamrotał.
Zeszliśmy z pagórka ku domowi ukrytemu za drzewami wśród rzeźb postaci zrodzonych z mitologii i fantazji. Jedne były drewniane, jakby spalone, osmalone ogniem, czarne od dymu. Inne metalowe, mosiężne. Jeszcze inne kamienne. Niektóre dorównywały mi wzrostem, inne potężne, monumentalne, a jednocześnie pełne gracji i lekkości, jak ta baletnica stojąca jedną puentą na dłoni partnera. Razem musieli mieć ze 3 metry! Ale pojawiały się też mniejsze, ot, niczym dwie zwinięte pięści dorosłego mężczyzny. A wszystkie, chociaż nieruchome, emanowały energią tańca, zwiewności, jakąś wewnętrzną energią. Nawet ten orzeł tak siedział nad skarpą, że aż siedział. Całym orłem.
To dlatego o Lubomirze mówiło się rzeźbiarz ruchu. Właśnie zaczynałam go poznawać.
– Przyszedłem na świat w Warszawie 9 czerwca 1923 roku… Piękny miesiąc na urodzenie się – wspominał. Był drugim dzieckiem Lubomira Euchariusza i Lucyny Wiktorii, z domu Bartłomiejczyk. Jego starsza siostra Jadwiga Wanda miała wtedy już cztery lata. Cztery lata później urodził się najmłodszy z rodzeństwa – Jureczek.
Rodzonym bratem matki Lubomira był znakomity artysta plastyk Edmund Bartłomiejczyk. W oficjalnej biografii można przeczytać:
 
Edmund Ludwik Bartłomiejczyk był dzieckiem Warszawy. Tu urodził się 5 listopada 1885 roku. Rodzicami jego byli Józef i Rozalia z domu Renike. Pochodził z niezamożnej sfery rzemieślniczej (ojciec z zawodu był cukiernikiem). Rodzice, skazani na ustawiczną troskę o kawałek chleba, nie mogli zapewnić synowi możności zdobycia odpowiedniego wykształcenia. Dzięki tym niepomyślnym okolicznościom przyszły grafik kończy zaledwie cztery klasy szkoły ogólnokształcącej, prowadzonej przez warszawską gminę ewangelicko-augsburską (uczęszczał do tej szkoły w latach 1897–1901)[7].
 
Rodzina Bartłomiejczyków nie była jednak w stolicy całkiem anonimowa. W rodzinnych wspomnieniach funkcjonują opowieści, jak to przed świętami tłum warszawiaków walił na plac Teatralny, żeby na wystawie tamtejszej cukierni oglądać słodkie rzeźby wyczarowywane przez Józefa. A w wydanym w 1895 roku almanachu Cukiernie warszawskie znajduje się taki oto akapit:
 
Jeżeli w książce tej wspominamy poszczególnie o każdej z wybitniejszych firm cukierniczych, to pominąć nam niepodobna dwóch zaszczytnie wyróżnionych na niwie cukiernictwa pracowników: Juljana Brzezińskiego i Józefa Bartłomiejczyka. (…) Józef Bartłomiejczyk jest mistrzem w dziedzinie galanteryi cukierniczej i nie posiada sobie w tym kierunku równego. Z wspaniałych jego prac wymienić należy: tort dla Kraszewskiego, podczas pobytu tegoż w Krakowie oraz wiele pięknie wykonanych okazów, wysłanych na expozycje do Paryża i. t. d. Bartłomiejczyk kształcił się za granicą (Rumunja, Wiedeń), w Warszawie przez jakiś czas był właścicielem fabryki cukrów przy ulicy Trębackiej; od r. 1863-go jest jednym z głównych filarów – pracowników u Semadeniego. J. Bartłomiejczyk również, jak kolega jego Brzeziński, otrzymał list pochwalny na wystawie spożywczej[8].
 
O tym, jak szanowany był Józef Bartłomiejczyk w środowisku, świadczy również fakt, że Zgromadzenie Cukierników Warszawskich już na pierwszym zebraniu pryncypałów na Starszego wybrało Antoniego Bliklego, a „po ukonstytuowaniu się kasy pryncypałów, niebawem przystąpiono do zorganizowania przedstawicielstwa kasy subiektów. Na pierwszym zebraniu subiektów liczono już 200 członków. Przy wyborach na Starszego subiekta powołano Juljana Brzezińskiego, znanego i szanowanego pracownika firmy «B. Semadeniego»; na Podstarszego – Józefa Bartłomiejczyka, również szanowanego i bardzo utalentowanego cukiernika (…)”[9].
Józef Bartłomiejczyk brał czynny udział w powstaniu styczniowym. Gen patriotyzmu będzie w jego rodzinie przekazywany z pokolenia na pokolenie, ze wszystkimi chwalebnymi i tragicznymi skutkami.
W czasie gdy Józef sięgał po laury cukiernicze, jego plastycznie uzdolniony syn Edmund, nieco na własną rękę, kontynuował naukę. Miał szesnaście lat, gdy poszedł na praktykę do Warszawskiej Fabryki Blachy Białej i Wyrobów Blaszanych „Brauman, Ćwirko i S-ka” przy ulicy Przemysłowej 19, w potocznych rozmowach warszawiaków funkcjonującej jako „Blaszanka”. Podczas powstania warszawskiego zostanie tutaj zorganizowany powstańczy szpital polowy nr 1. We wrześniu 1944 roku jego pacjentami będą powstańcy, ludność cywilna oraz żołnierze niemieccy. Dokumenty szpitalne z tego okresu ocali komendant szpitala, doktor Piotr Załęski[10]. Jeszcze w latach siedemdziesiątych XX wieku przy Przemysłowej będzie stała kapliczka upamiętniająca pięćdziesięciolecie istnienia „Blaszanki”. Dzisiaj ani po kapliczce, ani po fabryce nie ma już śladu.
Wybór „Blaszanki” na praktykę nie był przypadkowy. Edmund pracował w fabrycznym oddziale litograficznym, więc 18 października 1906 roku opuścił ją jako wykwalifikowany chromolitograf.
Niebawem został jednym z najbardziej cenionych przedwojennych ilustratorów książek i czasopism, twórców plakatu, a przede wszystkim autorem niedoścignionych drzeworytów. Jeden z nich, z wizerunkiem konia, Lubomir zabierze ze sobą do Ameryki jako cenną pamiątkę. Powiesi go w pokoju, gdzie stanie też biurko z mnóstwem szuflad skrywających szkice i rysunki.
Jeszcze jako praktykant w „Blaszance” Bartłomiejczyk uczęszczał wieczorami do Szkoły Rysunkowej przy Muzeum Rzemiosł na tajne wykłady z historii i literatury polskiej. W 1906 roku zdobył stypendium, które pozwoliło mu odejść z fabryki, żeby studiować na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, najpierw pod okiem Jana Stanisławskiego, a później Józefa Unierzyskiego.
Po powrocie do Warszawy studiował w Szkole Sztuk Pięknych na kursie architektury i w dziale sztuki stosowanej. Zanim w 1917 roku został wykładowcą na Politechnice Warszawskiej, pracował jako architekt w biurze architektonicznym. Na politechnice wykładał projektowanie wiejskie oraz rysunek perspektywiczny. W tym samym czasie, od 1923 roku aż do wybuchu drugiej wojny światowej, był kierownikiem artystycznym Fabryki Żyrandoli Antoniego Marciniaka w Warszawie, znanej chociażby ze świeczników i żyrandoli zamontowanych w gmachu sejmu i senatu. W roku 1926 Szkoła Sztuk Pięknych w Warszawie powierzyła Bartłomiejczykowi „na jednomyślny wniosek Rady Głównej szkoły, oparty o opinię Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie i Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Wileńskiego, stanowisko wykładowcy z zakresu grafiki użytkowej”[11].
W tym samym roku Bartłomiejczyk otrzymał złoty medal na Wystawie Sztuki Dekoracyjnej w Paryżu w dziale książki i plakatu. Sukces ten powtórzył w 1937 roku na Międzynarodowej Wystawie Sztuki w Paryżu, zdobywając też Grand Prix w dziale grafiki niezależnej, srebrny medal w dziale plakatu, złoty medal w dziale pięknej książki oraz Diplom d’honneur w dziale sztuki stosowanej na również paryskiej wystawie Sztuka i Technika. W 1929 roku tygodnik „Świat” w obszernym artykule-relacji Dwie polskie manifestacje artystyczne w Paryżu pisał o międzynarodowej wystawie drzeworytu w Luwrze:
 
Sekcja (polska) wypadła doskonale; zdaniem szeregu pism francuskich („Comoedia”, „Journal” etc.) jest nawet najlepszą wśród 17 krajów reprezentowanych (…) P. Bartłomiejczyk zdradza dar niepospolitego ilustratora. Oddanie ruchu, nastrój i śmiałe zestrojenie plam barwnych i linij w jego głowach Janosika i jego Frajerki, w jego Pastuszce, wywołały najszczersze pochwały w gronie artystów francuskich[12].
 
Bartłomiejczyk został profesorem Szkoły Sztuk Pięknych (od 1932 Akademii Sztuk Pięknych) w Warszawie, gdzie od 1930 prowadził Katedrę Grafiki Użytkowej. Po drugiej wojnie światowej organizował Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie, był jej profesorem do 1950 roku, a prorektorem w latach 1945–1946. Jeszcze przed wojną uznał reklamę za formę sztuki i w 1934 roku powołał do życia Koło Artystów Grafików Reklamowych. W czasie okupacji uczestniczył w pracach konspiracyjnego Koła Miłośników Exlibrisu i Grafiki w Warszawie[13].
Zmarł w Warszawie w 1950 roku.
 
Edmund miał trzy siostry. Najstarsza była Józefa, po mężu Krzaczyńska, matka Mariana. Kolejna Zosia, mama Niusi i Krysi. Potem bezdzietny Edmund i najmłodsza Lucyna, matka Lubomira Tomaszewskiego.
Lucyna Bartłomiejczyk swoje zdolności artystyczne wykorzystywała w krawiectwie. Doskonale szyła i haftowała, uczestniczyła w pracach Związku Zawodowego Pracownic Igły od początku jego istnienia i już podczas pierwszego zgromadzenia ogólnego członkiń w 1906 roku została wybrana do zarządu związku.
 
W lokalu przy ul. Nowogrodzkiej przystąpiono do zorganizowania bibliotek, kompletów szkolnych i wyszukiwania pracy. Na kompletach, na które uczęszczała połowa członkiń, wykładano język polski, geografia, historya i przyroda. Z bibliotek korzystała również połowa członkiń. Z otrzymania posad korzystało 218 członkiń, na wieś 16; pomoc lekarską miało 16 członkiń; otrzymywano lekarstwa z ustępstwem 30%. Od stycznia przybyło 152 członkiń, razem 384[14].
 
Lucyna angażowała się też w działalność narodowo-wyzwoleńczą. Swojego przyszłego męża Lubomira Euchariusza Tomaszewskiego poznała właśnie w konspiracji. Zachowało się ich wspólne zdjęcie zrobione w zakładzie fotograficznym Venus przy ulicy Elektoralnej, z adnotacją: „Narzeczeni 1908 r.”, a także fotografia, którą Lucyna otrzymała na pamiątkę „prawdziwej sympatii” w 1909 roku. Inne wspólne zdjęcie zostało zrobione podczas spaceru w lesie w Kaczym Dole i nosi datę 1911 rok.
 
Pobrali się 7 sierpnia 1914 roku. Dwa tygodnie wcześniej wybuchła wojna. Rozdzieliła ich na kilka lat. Lucyna została w Warszawie, gdzie pracowała jako sanitariuszka. Lubomir senior trafił na front i dostał się do niewoli.

II

Ojciec Lubomira Euchariusza walczył w powstaniu styczniowym. Tak historię swojego dziadka zapamiętała Jadwiga Wanda Tomaszewska, po mężu Podrygałło:
 
Dziadek, uciekając przed Kozakami w powstaniu styczniowym, ukrył się w majątku niemieckiej rodziny w okolicach Wolborza pod Łodzią. O miejscu swojego kilkudniowego schronienia nie mógł długo zapomnieć z uwagi na obecność w nim ślicznej dziewczyny. Podczas drugiego spotkania oświadczył się pannie Emilii, która zgodziła się wyjść za niego. Niestety, niemiecka rodzina nie chciała zaakceptować zięcia Polaka i katolika, dlatego postanowiła zerwać kontakty z nieposłuszną córką. Problemów było wiele. Moja babka była ewangeliczką, a dziadek katolikiem, dlatego jeszcze przed ślubem uzgodnili metodę wychowania dzieci – wszyscy synowie będą wychowywani w wierze katolickiej, a córki przyjmą wiarę matki. Urodziło się 12 chłopców… Moja babka ewangeliczka razem z chłopcami chodziła do kościoła katolickiego. To był dopiero ekumenizm – uśmiechała się pani Jadwiga[15].
 
Wielka wojna rzuciła Lubomira Euchariusza Tomaszewskiego, urodzonego 10 lutego 1888 roku, pod francuską granicę, gdzie dostał się do niewoli niemieckiej. Narzeczona słała do niego listy, a do jednego włożyła swoje zdjęcie w stroju sanitariuszki. Lubomir nigdy go nie dostał. Zobaczył tylko kiedyś przyklejone do ściany u Niemca, który cenzurował listy do więźniów. W kolejnym liście do Lucyny napisał: „jakże ładnie Ci było w tym czepeczku”.
Potem z grupą jeńców polskiego pochodzenia trafił do obozu we Francji. Ówczesne uwarunkowania geopolityczne spowodowały, że początkowo Francuzi traktowali Polaków na równi z Niemcami, zamykali ich we wspólnych obozach, co polskich patriotów doprowadzało do szału, tym bardziej że najliczniejszą ich grupę stanowili dezerterzy z armii niemieckiej liczący na możliwość wcielenia w szeregi wojsk francuskich.
Na szczęście dość szybko silne środowiska polonijne we Francji, wspierane przez paryski Czerwony Krzyż oraz jego centralę w Genewie, zaczęły lobbować w sprawie polskiej. Już w 1915 roku we Francji zaczęły powstawać oddzielne obozy dla żołnierzy Polaków. Z czasem przestali być traktowani jak jeńcy wojenni, a bardziej jako kolejna fala emigracji. Tworzyli amatorskie teatry, a na premiery zapraszali okolicznych mieszkańców. Pojawiło się w języku polskim regularne pismo „Jeniec Polak”, nad którym pieczę sprawował syn Adama Mickiewicza, Władysław. Z czasem Polacy bez problemu mogli opuszczać teren obozu i wracali tam jedynie na noc.
Któregoś dnia Lubomir Tomaszewski senior wyszedł z obozu, wsiadł w pociąg do Paryża i na noc nie wrócił.
Dzisiaj już nikt nie pamięta, ile czasu spędził we francuskiej stolicy. Utrzymywał się tam, rzeźbiąc i sprzedając niewielkie figurki z drewna. Jak opowiadał wiele lat później jego syn, Lubomir Tomaszewski junior, „były to raczej takie na pół ludowe wycinanki z drewna, ale dość przyjemne, w wyniku czego mojego ojca, chociaż z wykształcenia i natury technika, uznawano za artystę”.
– Zabawne to było, jak już mieszkałem w Ameryce, otrzymałem telefon od pewnej pani, zupełnie zapomniałem już jej nazwisko, ale wtedy była jedną z najbardziej znanych postaci w świecie – wspominał ze śmiechem Tomaszewski junior, gdy był gościem Grzegorza Miecugowa w telewizyjnym programie Inny punkt widzenia. – I ona pyta: „Czy pan jest Lubomir Tomaszewski?”; „No tak”; „Czy pan pracował w Paryżu, robił pan takie figurki?”; Ja mówię: „Nie, to mój ojciec”[16].
Przy pierwszej nadarzającej się okazji, gdy tylko skończyła się wojna, Lubomir senior zwiał do Polski. Do wolnej ojczyzny.

 
Wesprzyj nas