Wybuchowa mieszanka fantastyki i przygody, doprawiona odrobiną weird i bizarre, podlana solidną dawką niewymuszonego humoru. W towarzystwie królewskiego golibrody nie można się nudzić!


Po udaremnionym zamachu na swoje życie król wpada na nietuzinkowy pomysł. Do jego realizacji potrzebuje człowieka do zadań specjalnych, najlepiej powszechnie szanowanego i niewzbudzającego żadnych podejrzeń. Kogoś z rzeszy poddanych.

W tak dziwnych okolicznościach Golimistrz Brzytew, miejski golibroda, zostaje wplątany w istny kalejdoskop intryg, przedziwnych zleceń i towarzyszących im niezliczonych przygód.

Czy bystry umysł, pomysłowość i odwaga wystarczą, by pokonać strzygi, wampiry i królewskich zdrajców?

I czy były żołdak będzie tak lojalnym poddanym, jak zakładają król i jego doradca?

***

Motywy ze słowiańskich legend i klasyczne elementy fantasy zamieniły się za sprawą Bohdana Waszkiewicza w iście wybuchową mieszankę. Jest wybornie!
Robert Wiśniewski, „Magazyn Dobre Książki”

Bohdan Waszkiewicz
Golimistrz
Wydawnictwo Initium
Premiera: 14 stycznia 2022
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Prolog

Brzytwa lśniła oślepiającym blaskiem. Mężczyzna obracał ją powoli w dłoniach, nie kryjąc satysfakcji. Spędził sporo czasu w wojskowym warsztacie, aby udoskonalić narzędzie, i efekt napawał go dumą. Nawet inicjały GB zostały wyryte z niebywałą wręcz starannością. Cmoknąwszy, pokiwał z zadowoleniem głową i po raz wtóry począł wolno oskrobywać scyzorykiem korę z drzewa.
– Doskonale – powiedział cicho. – Blokada i wzmocnienie ostrza robią swoje. No i do tego perfekcyjne wyważenie.
Fragment drzewa ogołoconego z kory pokrywały wąskie i ledwie widoczne nacięcia.
– Jest w stanie wbić się nawet w dąb… – mruknął, po czym zanurzył ostrze w naciętych rowkach.
Głębokość nacięć wyraźnie go zadowoliła. Uśmiechnięty rozejrzał się uważnie dookoła, a upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu, ukrył brzytwę na dnie kieszeni.
Ruszył przed siebie, przedzierając się przez gęstą knieję. Bez przerwy lustrował okolicę, lecz poza towarzystwem leśnej flory nikogo nie dostrzegł.
To dobrze. Nie chciał odpowiadać na niezręczne pytania.

Rozdział I
Na służbie

Tuż obok wsi przebiegała granica dwóch państw. Osadę kilka lat temu opuścili ostatni mieszkańcy, wygnani przez niezliczoną ilość potyczek toczących się dosłownie w przedsionkach ich chat. Granicę tworzyła linia gęsto rosnących drzew oddzielająca królestwo Mara Niepamiętnego od imperium rządzonego przez Rega. Od stuleci między tymi dwoma krainami regularnie dochodziło do bitew, a znaczenie słowa pokój dawno uległo zapomnieniu. Przy granicy stale gromadziły się oddziały wrogich sobie wojsk, jednak żadna ze stron nie potrafiła przechylić szali na tyle zdecydowanie, żeby pokonać przeciwnika raz na zawsze.
W drewnianej wieżyczce wartowniczej przebywali dwaj żołdacy. Mieli na sobie ciemnoszare płaszcze podkreślające przynależność do królewskiej armii. Jeden z nich, wojujący od wielu lat, nazywał się Kesper Gnot, zaś drugim był Golimistrz Brzytew. Swój przydomek zawdzięczał talentowi do posługiwania się wszelkimi narzędziami służącymi do golenia lub strzyżenia. Jego umiejętności przypadły do gustu wielu wojom, więc zazwyczaj miał pełne ręce roboty. Dowódca coraz rzadziej wysyłał go w teren, mając na uwadze fakt, że dzięki jego obecności poziom zawszenia oddziałów znacznie spadł, przez co niemal wprost proporcjonalnie wzrosło żołdackie morale. Jednak procedury nakazywały każdemu zbrojnemu spędzenie określonego czasu na czynnej służbie. Stąd obecność Golimistrza na warcie.
Zziębnięci żołdacy obserwowali tonącą w ulewie okolicę. Lato przegrywało właśnie odwieczną walkę z jesienią. Padał rzęsisty deszcz przemieszany z ostatnimi liśćmi opuszczającymi gałęzie drzew i napędzany porywistym jesiennym wiatrem. Natura zmieniała szatę z barwnej na szarą, wprawiając wszystkich w nastrój melancholii i zadumy. Niebo zasłoniły ciemne chmury, jakby ogłaszając zwycięstwo nad słońcem, a na ich tle przesuwał się klucz gęsi wyruszających w długą podróż.
Kesper miał doświadczenie w boju, gdyż brał udział w kilku mniejszych potyczkach i w jednej dużej bitwie, natomiast Brzytew zgłosił się do armii z braku lepszych perspektyw. Gnot był niższy o głowę od atletycznie zbudowanego kompana. Jego twarz zdobiły sumiaste rude wąsiska, spod hełmu wystawały siwe włosy, a przez policzek przebiegała blizna, kończąc bieg fikuśnym zakrętasem na podbródku. Szrama była pamiątką po spotkaniu z wrogą piką i zarazem jedynym łupem po bitwie, bo kiedy Kesper odzyskał przytomność, dokoła nie pozostało nic poza masą doszczętnie okradzionych trupów. Od czasu zranienia trochę seplenił. Brzytew z kolei wyróżniał się umięśnioną budową ciała i jasnymi kręconymi włosami, które nadawały mu cherubinowy wygląd.
– Ale leje! – Kesper lubił narzekać. Podczas słonecznej pogody nie podobał mu się upał, a zimą denerwował go ziąb oraz trzaskający pod butami śnieg. Deszcz również powodował niezadowolenie. Właściwie to cieszył się tylko na widok dzbana pełnego wina albo wygranej w kości przytrafiającej się od wielkiego dzwonu.
– Jest jesień, więc pada. – Brzytew próbował zbagatelizować sprawę. Zawsze starał się znaleźć jakiś pozytywny aspekt każdej sytuacji. Niełatwa to była sztuka w towarzystwie Kespera, ponieważ trudności rosły wraz z upływem czasu spędzonym wspólnie na służbie. Niekiedy krewkiego wojaka potrafiła przybić podana w kantynie niedoprawiona zupa, innym razem niezrozumiałe instrukcje dowódców. A przecież każdy żołnierz wiedział, że rolą oficerów jest wydawanie rozkazów. I to czasem dziwnych rozkazów. – Przecież o tej porze roku często pada – pocieszał.
– Ale nigdy as tak! – wrzasnął poirytowany kompan. Zatoczył ręką łuk, pokazując deszczową panoramę na poparcie swoich słów. Charknął głośno, po czym splunął niezadowolony i zamilkł na chwilę, zapatrzywszy się w dal.
Golimistrz dał za wygraną. Zdawał sobie sprawę, że kontynuacja rozmowy niczego nie zmieni. Gnot należał do ludzi bezkompromisowych. Pomimo różnic poglądowych, jak również mentalnych, obaj żołdacy darzyli się sympatią, spędzając ze sobą sporo czasu. O ile obowiązki na to pozwalały. A z tym bywało różnie, szczególnie w ostatnim czasie, kiedy to Brzytew często gdzieś przepadał na długie godziny.
– Ty, jak se wrócis ze słusby, to się do Siminem psytulis – odezwał się Kesper z lekką ironią w głosie. Kiwał przy tym głową niczym kura dziobiąca ziarno oraz nerwowo uderzał butem w ścianę wieżyczki. – A ja? Mogę się co najwyzej do konia w stajni psytulić – dodał z żalem.
Brzytew uśmiechnął się na myśl o jasnowłosej Siminem. Była uroczą i miłą niewiastą piastującą stanowisko żołnierskiej kucharki. Przełknął ślinę, przypomniawszy sobie o jej piersiach i zgrabnym tyłku oraz o tym, co wspólnie wyprawiali, gdy tylko znalazł dla niej czas. Spojrzał zadowolony w dół i powiódł czujnym wzrokiem po okolicy. Nagle spokojna do tej pory twarz zmieniła mu się diametralnie.
– Kesper, coś widzę – przerwał panujące milczenie i wskazał ruchem głowy podejrzaną część lasu. – Popatrz tam.
Niedaleko wieży poruszały się jakieś postaci, od czasu do czasu znikając za drzewem bądź próbując ukryć swoją obecność w gąszczu krzaków. Trudno było stwierdzić, ilu ich jest. Przeszkadzała w tym zarówno pogoda, jak i sposób przemieszczania się intruzów. Wartownicy byli przekonani, że oto nadchodzą żołnierze Imperium, skradając się niczym grupa łasic do chłopskiego kurnika.
Gnot chwycił oburącz duży róg tura i zadął głośno. Przypominał teraz olbrzymią ropuchę, kiedy stał rozkraczony z wybałuszonymi gałami oraz nabrzmiałymi od powietrza policzkami i wprowadzał w drganie instrument, a po jego twarzy spływały obficie strużki potu. W powietrzu rozległ się charakterystyczny dźwięk, docierając w dalej położone miejsca, w tym do wybudowanej opodal warowni strażniczej. Gdy róg ucichł, żołdak wysapał z trudem, łapiąc oddech:
– No, wystarcy. Musieli usłyseć. Teraz tseba nam cekać.

Alarm spowodował spore zamieszanie w obozie wojsk królestwa. Żołnierze szybko pobierali broń i ustawiali się w szeregu przed drewnianymi budynkami, gdzie już czekał na nich dowódca strażnicy. Mron Gauła był doświadczonym wojskowym, miał za sobą kilka lat służby w strefie przygranicznej, a wcześniej brał także udział w najeździe na zamek zbuntowanego szlachcica.
– Szybciej, szybciej! – nawoływał Szot, szczupły mężczyzna o końskim wyrazie twarzy i nerwowo rozbieganym wzroku, pomocnik i zarazem prawa ręka Gauły. Miał posłuch wśród żołnierzy, choć w warowni uchodził za człowieka, który najpierw bije, a dopiero potem zadaje pytania. – Najchętniej przespalibyście bitwę, co?! Ruszać się, lenie śmierdzące!
Momentalnie w dwuszeregu stanęła piechota jako główna siła obronna stacjonująca w obozie. Teren dookoła okalały leśne ostępy, więc jazda konna nie mogła uczestniczyć w potyczkach z wrogimi wojskami. W wyniku kilkudniowych opadów deszczu dodatkowym utrudnieniem był teraz podmokły teren. Jary czy wąwozy oraz wszelkie doły i dziury w ziemi wypełniła woda, tworząc niejako sieć naturalnych pułapek. Na zalanych terenach potworzyły się niewielkie, lecz głębokie stawy.
Żołnierze byli w różnym wieku, od kilkunastoletnich młokosów po zbliżających się do pięćdziesiątki wiarusów. W królestwie każdy mógł wstąpić do armii, wystarczyło mieć siłę, by posługiwać się orężem. Żołd nie rzucał na kolana, często nie był płacony w terminie, a i tak chętnych do wojaczki nie brakowało i zabity żołnierz dość szybko zostawał zastąpiony następnym. Niemal wszyscy pochodzili z miast, choć zdarzali się również chłopi. Ci ostatni najczęściej nie trafiali do królewskiej armii z własnej woli, lecz z powodu niepłaconych podatków lub rosnących długów.
– Posłuchajcie mnie, żołnierze. – Mron Gauła odchrząknął i popatrzył groźnym wzrokiem po zebranych. – Odprawa będzie krótka, bo wróg jest u bram, że tak się wyrażę. Pewnie wielu z was nie ma pojęcia, co to znaczy, ale to nieważne. Chodzi o to, że gdy pojawicie się tam – wskazał kciukiem kierunek za swoimi plecami – to macie zatłuc każdego, kto gada dziwnym językiem i źle mu z oczu patrzy. A przede wszystkim tych, którzy mają na sobie zielone uniformy z czerwoną wstęgą. – Zrobił krótką pauzę i rozejrzał się po zebranych. – Zrozumiano?! – wrzasnął.
– Tak jest! – odpowiedział chór niskich głosów, hałasem dziesiątek gardeł podrywając do lotu ptaki siedzące na pobliskich drzewach. Pierzasta chmura wzniosła się wysoko w powietrze i zatoczyła koło, wyglądając z daleka jak ogromny rój pszczół.
– No, to rozumiem. To jest prawdziwy duch walki – podsumował komendant z nutą zadowolenia w głosie. – A o swoje rodziny się nie martwcie. Jeśli zginiecie, to Jego Wysokość Mar Niepamiętny nie zapomni wypłacić im odszkodowań. Poza tym…
– Dowódco – wtrącił cicho Szot z miną wyrażającą obawę przed reakcją przełożonego na nieśmiałą dygresję.
– Co?! – warknął niezadowolony Gauła, jakby nie bardzo wiedząc, gdzie się znajduje i po co przemawia do zgromadzonych na placu żołdaków.
– Chyba już czas… ruszać – wydukał kapral i dodał nieco odważniej: – Wróg jest coraz bliżej.
– Aa… no tak. Khmm – odkaszlnął zmieszany dowódca, a na jego bladym obliczu pojawiły się dwa rumieńce. Postanowił kłopotliwą dlań sytuację rozładować żartem: – Pewnie, że jest coraz bliżej, dziwne by było, gdyby się oddalał, hłehłe.
Dowcip okazał się raczej mało zabawny, nikt nawet nie skrzywił ust w uśmiechu. Przez chwilę Gauła zadawał sobie w myślach pytanie, czy publiczność jest tak wymagająca, czy po prostu tępa. Wybrawszy drugą odpowiedź, przybrał kamienny wyraz twarzy i dumnie wypiął pierś przyozdobioną kolorowymi orderami.
– Ruszamy więc! – rozkazał. – Oddziały trzeci i czwarty pod moim dowództwem wyruszą trochę później. Teraz do boju pójdą oddziały pierwszy i drugi, którymi będzie dowodził kapral Szot. Powodzenia!
Osiemdziesięciu żołdaków, lepiej lub gorzej przeszkolonych, w zależności od stażu, wyruszyło ze strażnicy. Szli cicho, nie wznosili bojowych okrzyków ani nie śpiewali wojennych pieśni. Mniej więcej w środku grupy znajdował się Szot. Rozglądał się na boki i uważnie obserwował, czy aby któryś ze zbrojnych nie próbuje uniknąć konfrontacji z wrogiem. Za dezercję lub symulowanie niezdolności do boju przewidziany był tylko jeden wyrok, najwyższa z możliwych kar, czasem poprzedzona dawką wymyślnych tortur. Z tego powodu nikt już nie pamiętał, kiedy po raz ostatni ktoś próbował opuścić szeregi armii w sposób niezgodny z obowiązującym prawem. Pomimo tego dowódcy oddziałów wciąż wypełniali należne im obowiązki z żarliwą wręcz gorliwością.

Dwaj wartownicy patrzyli na zbliżających się nieprzyjaciół. Wrogowie pokonywali bór w żwawszym niż wcześniej tempie, znikając co jakiś czas za szeregiem drzew. Nagłe przyspieszenie ich działań niewątpliwie było spowodowane dźwiękiem rogu alarmowego. Wiedząc o nadchodzących posiłkach, zdecydowali prędzej zbliżyć się do królewskich wojsk i udaremnić przygotowanie się do obrony.
Jeden niewielki oddział odłączył się od głównych sił i podążał teraz do drewnianej wieżyczki. Odległość dzieląca ich od dwóch wartowników topniała z każdym mrugnięciem oka.
– Sykuj oręz – rzekł Kesper, podnosząc łuk oparty o jedną ze ścian. Spojrzał na kamrata dzikim wzrokiem i wyłuszczył: – Za chwilę będą psy wiezy. Sans duzych nie ma, ale tanio skóry nie spsedamy.
– Może nie będzie tak źle? – zapytał spokojnie Golimistrz. Bez większych problemów rozumiał seplenienie kamrata, co stanowiło dodatkowy powód wysyłania ich razem w teren. – Myślę, że nasze szanse nie wyglądają aż tak słabo.
Gnot nic nie odpowiedział, skarcił tylko towarzysza spojrzeniem pełnym oburzenia, uznając swoją minę za wystarczający komentarz. Sprawdził naprężenie cięciwy łuku i szybko przeliczył strzały w kołczanie.
– Miałeś w końcu cwicenia ze stselania z łuku?
– Wiesz przecież, że nie – odpowiedział Brzytew beznamiętnie. – Zagrożenie atakiem było tak duże, że ćwiczyłem tylko walkę mieczem. Dowódca uznał to za lepsze rozwiązanie, choć tak do końca nie rozumiem dlaczego.
– Dlacego?! Nie wies dlacego?! Bo oni cęsto wymyślają jakieś głupoty! Z nudów chyba – wrzasnął poirytowany. Upust jego emocji trwałby dłużej, gdyby okoliczności bardziej sprzyjały, a że było wprost przeciwnie, to natychmiast uciął temat i oznajmił: – Dobla. Ja będę siał do nich z łuku, ile stsał wystarcy, a potem pójdziemy w bój.
Plan Kespera wydawał się bardzo prosty, jego umysł nie potrafił wymyślić czegoś bardziej skomplikowanego. Choć serca oraz odwagi do walki mu nie brakowało, i to pomimo przecież niezbyt imponujących gabarytów.
– Zgoda. – Brzytew uśmiechnął się tajemniczo. Jego wyraz twarzy nie zdradzał zdenerwowania czy też niepokoju. Usiadł w kącie wieży i czekał, obserwując spokojnie towarzysza. W międzyczasie Kesper przygotował stanowisko strzelnicze, po czym ustawił się łukiem w stronę wrogich wojsk. Stękając cicho, naciągnął cięciwę. Patrzył, koncentrując wzrok raz na grocie, raz na przemykających żołnierzach Imperium. Ciągle znajdowali się poza zasięgiem strzał, ale to już nie miało trwać długo. Najeźdźcy się zbliżali.
– Jesce trochę, jesce chwila – wyszeptał.
Nagle rozległy się krzyki i przekleństwa miotane w obcym języku. Kesper nie mógł wypuścić strzały, ponieważ rząd dębów całkowicie zasłaniał widok. Teraz patrzył zaskoczony w stronę zarośli, nic nie rozumiejąc.
– Chodź! – wrzasnął Golimistrz i ruszył do drabiny.
– Co, do diabła?! – Kesper spojrzał pytająco na druha, nie pojmując, co się dzieje. – Co robis?!
– Schodź! Zaraz zobaczysz! – odpowiedział głos z dołu.
Skonsternowany Gnot posłuchał rady i poszedł za kompanem. Szybko pokonawszy drewniane szczeble, stanął butami na mokrej trawie.
– Teraz wyciągaj miecz i zabijaj wszystkich, którzy jeszcze stoją! – rzucił Golimistrz i zniknął między drzewami, skąd dobiegały wrzaski oraz potworne zawodzenia.
– Ale…! – Kesper po raz kolejny nie dokończył pytania. Nie miał komu go zadać, bo Brzytew pozostawił za sobą tylko lekko kołyszącą się gałąź. Rozzłoszczony zaklął pod nosem, kopnął wielkiego muchomora, by szybko wyciągnąć oręż z pochwy i pobiec za przyjacielem.

Mron Gauła, siedząc na przewróconym pniu, oczekiwał wieści o walkach prowadzonych przez dwa pierwsze oddziały. Palił tytoń nabity w drewnianą fajkę, miętoląc przy tym rude wąsiska, a spod jego stalowego szyszaka wystawały siwiejące i mocno przerzedzone włosy. Dwa kroki dalej stał oparty o pień drzewa miecz, przez dowódcę pieszczotliwie nazywany żoneczką. Mron pozwolił żołnierzom spocząć, mając na uwadze, że jeszcze zdążą zmęczyć się podczas walki. Niektórzy z nich zmęczą się śmiertelnie. Żołdacy siedzieli w milczeniu gdzie popadło i patrzyli w stronę ostępów leśnych, skąd od dłuższego czasu ich uszu dobiegały odgłosy bitewne. Krążące nad lasem czarne kruki powoli szykowały się do uczty, będąc niejako posłańcami śmierci.
Z gąszczu wyłonił się mężczyzna odziany w uniform piechoty królewskiej. Mundur wojaka znaczyły plamy krwi, a po jego brodatej twarzy płynęły strumienie potu. Głośno i ciężko oddychając, zasalutował przed obliczem dowódcy.
– Wody mu dać! – krzyknął Gauła. – Ale biegiem!
Błyskawicznie pojawił się zbrojny z dzbanem w rękach. Posłaniec wyrwał mu naczynie. Pił łapczywie, zalewając przy tym część munduru i parskając od czasu do czasu niczym spragniony koń na widok rzeki.
– Starczy już – powiedział zniecierpliwionym głosem Mron. – Mów, jakie wieści?
– Dowódco – odparł zmęczony posłaniec – potrzebujemy trzydziestu ludzi, żeby rozbić do końca wojska Rega.
– Trzydziestu? To dobrze. Jest lepiej, niż myślałem. – Gauła się rozpromienił. Odwróciwszy głowę, zakrzyknął do siedzącego nieopodal woja:
– Barnek, bierz swoich ludzi i zasuwaj z tym tu posłańcem! – Wskazał ruchem głowy przybysza ponownie przyssanego do dzbana.
Część zbrojnych natychmiast się poderwała i po szybkim uformowaniu dwóch niewielkich grup ruszyła w kierunku kniei. Przemieszczali się truchtem, równym krokiem, prowadzeni przez niedawno przybyłego posłańca oraz dowódcę oddziału. Barnek, podobnie jak wcześniej Szot, spoglądał uważnie na żołdaków, choć w przeciwieństwie do niego uchodził za opanowanego człowieka. I właśnie z tego powodu cieszył się szacunkiem pozostałych żołnierzy.
– A, jeszcze jedno! – Przypomniał sobie dowódca i krzyknął za oddalającymi się oddziałami: – Śpiewajcie! Jak najgłośniej! Niech ze strachu srają pod siebie, psiejuchy.
Rozległy się słowa ulubionej pieśni wojennej Przepiłuję ci brzuch, a w trakcie drugiej zwrotki, traktującej o kastrowaniu, oddział zniknął pośród gęstych krzaków. Ryk wojskowych gardeł stopniowo cichł, ustępując miejsca szumowi liści i cichym rozmowom żołdaków pozostałych w warowni.
Mron wydmuchał resztki tytoniu z fajki i powstał z pnia. Rozejrzał się dokoła. Jego twarz spoważniała jeszcze bardziej, choć powagi trudno mu było odmówić. Podkręciwszy palcami wąsa, odchrząknął, lecz nie jakoś szczególnie głośno. Ot tak. Zwyczajnie.
– Baczność! – wrzasnął nagle, wypluwając kilka kropel śliny. Część zaległa mu na brodzie, ale nic sobie z tego nie robił. Miał ważniejsze rzeczy na głowie niż zapluty zarost.
Wszyscy prędko uformowali dwuszereg, stając naprzeciwko dowódcy. Trwali teraz w milczeniu i oczekiwaniu na dalsze instrukcje. Zdawali sobie sprawę, że nie wszyscy powrócą żywi, wiedząc, jaki bywa los woja.
– Potrzebuję dwudziestu ludzi – oznajmił dowódca. – Trzeba pomóc Golimistrzowi i Kesperowi. Jeśli bogowie pozwolili, to jeszcze dychają. Kto na ochotnika?
Wszyscy podnieśli ręce. Nikt nie chciał znów cierpieć z powodu wszy, wcześniej bezkarnie biesiadujących we włosach i tworzących okazałe kolonie. Poza tym każdy chciał pomóc będącym w opałach, ponieważ cieszyli się oni ogólną sympatią oraz szacunkiem reszty żołnierzy.
– Dobrze. Wy idziecie ze mną. – Miron wskazał palcem kilkanaście osób w pierwszym szeregu. – A reszta pilnuje strażnicy.
Zauważywszy nieśmiałe uśmiechy na obliczach niektórych wojaków, krzyknął głośno:
– Pilnuje! A nie siedzi na dupach i gra w kości! Zrozumiano?!
Wrzask męskich głosów odpowiedział twierdząco.
– No, to rozumiem – podsumował dowódca, kiwając z zadowoleniem głową. – Spocznij.
Oddział prowadzony przez Gaułę opuścił wartownię. Tym razem nie śpiewali. Komendant uznał, że dwadzieścia gardeł to za mało, żeby przestraszyć wroga. Drugim i dużo ważniejszym powodem miał być element zaskoczenia. Mron chciał sparaliżować w ten sposób oddziały Rega przed zadaniem ostatecznego ciosu.

Kesper wybiegł zza wielkiego dębu. I stanął jak wryty. Na niewielkiej polanie rozgrywała się scena walki. Golimistrz właśnie ciął mieczem głowę jednego z napastników, a w drugiego rzucił otwartą brzytwą. Celnie, o czym świadczyły nieskoordynowane ruchy śmiertelnie rannego i krew buchająca z przeciętej tętnicy. Gnot spostrzegł następnego z wrogów próbującego uwolnić woja wiszącego w sidłach kilka stóp nad ziemią. Czym prędzej podbiegł i wbił mu w brzuch ostrze miecza. Wojownik powoli osunął się na ziemię z wybałuszonymi ze zdziwienia oczami. Kesper rozejrzał się dookoła. Dotarło do niego, że nie pozostał nikt do ukatrupienia w otwartej walce. Mógł dokładniej przyjrzeć się niecodziennej sytuacji.
W sidłach podobnych do łapania saren dyndało trzech żołnierzy Imperium. Każdy z nich został schwytany za jedną z nóg, wisząc głową do dołu. Wierzgali, pluli, machali jak opętani rękami i krzyczeli wniebogłosy, nie mogąc dosięgnąć ziemi.
Oprócz tego w dwóch wielkich dołach leżeli bądź stali zbrojni ponabijani na zaostrzone drewniane paliki. Większość z nich, choć okrutnie okaleczona, wciąż żyła. Słychać było tylko wrzaski oraz miotane przekleństwa, gdy rozpaczliwie próbowali zmienić swe makabryczne położenie.
– Skąd to się wzięło? – zapytał zaskoczony Kesper. – To twój pomysł?
Wbił wzrok w Golimistrza. Odpowiedział mu szeroki uśmiech spoconej twarzy obryzganej krwią. Krwią Imperium.
– Pomyślałem, że warto jakoś zabezpieczyć wartownię – odrzekł spokojnie. – Jak widać – skierował wzrok na konających w dołach ludzi – nie wyszło najgorzej.
– Teras rozumiem, gdzie pses ostatnie tygodnie znikałeś bes śladu! – wrzasnął poirytowany Gnot, ani myśląc o pochwałach. – Powinieneś usgodnić to z dowódcą! Moze się nie uciesyć z twoich pomysłów.
Jakby wywołani krzykami Kespera pojawili się żołdacy. Wszyscy rozdziawili gęby ze zdziwienia i stanęli jak wryci, spoglądając na wrogów wiszących na gałęziach. Inni z ciekawością zaglądali do wilczego dołu, a jeden żółtodziób wymiotował pod drzewem. I był to jedyny wydawany w tej chwili dźwięk. Reszta przybyłych milczała jak zaklęta.
Gauła podszedł do wartowników i zmierzył ich groźnym wzrokiem. Zapytał, wsuwając starannie szablę do pochwy:
– To wasz pomysł?
– Mój. To był mój pomysł.

Deszcz przestał padać, choć ciemne chmury ciągle zasłaniały niebo. Na dziedzińcu strażnicy zebrał się niewielki tłum skupiony wokół dużego pnia, na którym siedział Gauła, spoglądając na postać zakutą w kajdany.
– Nie wiem, co z tobą zrobić, Brzytew. – Wypowiadając te słowa, patrzył z nieukrywanym smutkiem na oskarżonego. – Po raz pierwszy spotykam się z takim zdarzeniem. Niby nie zrobiłeś nic wbrew rozkazom, ale nie powiadomiłeś mnie o swoich działaniach. Niby dzięki tobie schwytaliśmy kilku jeńców, ale z drugiej strony… sam nie wiem.
Przerwał. Skinięciem głowy nakazał rozkuć więźnia. Wstał z pnia i podszedł do tlącego się ogniska, by wyciągnąć kawałek żarzącego się drewna. Odpaliwszy fajkę, powrócił na wcześniej zajmowane miejsce. Wypuścił z płuc gęsty kłąb dymu i nie odrywając oczu od białego obłoku, rzekł:
– Twój plan był ryzykowny. Przecież moi żołnierze też mogli wpaść w te wnyki.
– Za pozwoleniem, dowódco – wtrącił. – Wnyki i wilczy dół ukryłem pomiędzy gęstymi dębami. Obserwowałem to miejsce od dłuższego czasu i zauważyłem, że nikt z naszych tam nie chodzi. Z drugiej strony była to najlepsza droga, żeby wróg mógł nas skutecznie zaatakować, świetnie chroniona przed strzałami łuków.
– Niby racja… – Gauła zamyślił się na moment. Wzruszył ramionami i mówił dalej: – Za dwa dni przyjedzie do nas z wizytą król Mar. Odparliśmy atak, co bardzo go ucieszyło. Przybędą z nim nowi rekruci, żeby zastąpić zabitych. Lecz nie o tym chciałem… – Zrobił krótką pauzę i westchnął. Nie miał ochoty na rozgadywanie, co raczej nie leżało w jego naturze. – Uznałem, że twoją sprawą powinien zająć się król. Ja nie mogę i nie chcę ukrywać szczegółów potyczki, a to, co zrobiłeś, jest dość istotne. Tak czy inaczej, najbliższe dwa dni spędzisz w areszcie. Zrozumiałeś?
– Tak jest – odpowiedział więzień, masując nadgarstki, obolałe i otarte od ciężkich, stalowych kajdan.

Brzytew został osadzony w niewielkim drewnianym baraku. W oknach nie było nawet krat, bo nikt nie posądzał więźnia o chęć ucieczki. Posiłki regularnie przynosiła mu Siminem, dodatkowo częstując swoim ponętnym ciałem. Aresztant nie miał zbyt wielu powodów do narzekań, choć naturalnie tęsknił za otwartą przestrzenią i uwielbianymi przez niego spacerami po lesie.
– Oby król cię uniewinnił – rzekła kobieta, patrząc na kochanka dużymi zielonymi oczami. Nawet w stroju kucharki wyglądała pociągająco.
Nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się szeroko i przytulił o dwie głowy niższą dziewczynę. Po raz pierwszy w życiu serce wypełniało mu nieznane dotąd uczucie, a motyle w brzuchu latały, przyjemnie łaskocząc. Chciał, aby to, co teraz grało mu w duszy, nigdy się nie skończyło. Wierzył, że radosne chwile spędzane z ukochaną będą trwały wiecznie.

Czas aresztu przeminął jak z bicza strzelił. Po dwóch dniach, wieczorem, zabrano go przed oblicze przybyłego wcześniej monarchy. Brzytew szedł pełen obaw, nie wiedząc, jakiej kary się spodziewać, choć po cichu wierzył w uniewinnienie.
W dużej komnacie znajdującej się w centralnej części strażnicy, przy prostokątnym sosnowym stole siedzieli dowódcy wojsk. Ściany pokoju skromnie przyozdobiono skórami i czaszkami upolowanych w lesie dzikich zwierząt. Na podłodze leżało sporo piachu, będącego pozostałością po błocie wniesionym przez biesiadników na podeszwach butów. Wraz z nimi ucztował król Mar Niepamiętny oraz jego najbardziej zaufany doradca, Winfrid Goezze. Wszyscy zdążyli się już podchmielić winem dostarczonym na wozach wraz z orszakiem. Lepszy gatunkowo trunek spożywali zgromadzeni przy boku monarchy, gorszy zaś rozdano żołdakom. A było co celebrować, przecież po raz kolejny odparto atak Imperium.
Golimistrz stał w niewielkiej odległości od głowy państwa. Pilnowany przez dwóch strażników oraz zakuty w kajdany czekał na wyrok. Oczy biesiadników wpatrywały się z ciekawością w więźnia. Gauła zmarkotniał na jego widok, zaś reszta wyglądała na rozbawionych, oprócz Goezzego, którego twarz wyrażała zupełną obojętność.
Król, wypiwszy kielich wina, odstawił naczynie z hukiem na stół. I zabrał głos:
– To jest ten słynny Brzytew? – Spojrzał na Gaułę.
– Tak, Najjaśniejszy Panie – odrzekł zapytany. – To on. Jego pułapki załatwi…
– Dobrze. Wiem – przerwał mu władca, krzywiąc usta w złośliwym grymasie. – Opowiadałeś mi o tym ze cztery razy.
Zebrani wybuchnęli gromkim śmiechem. Zażenowany królewską uwagą dowódca poczerwieniał na twarzy. Wychyliwszy duszkiem kielich, rozdrażniony głośno parsknął po przełknięciu ostatniego łyka.
– Co z tobą zrobić? – Mar zwrócił się do Golimistrza, by zaraz dodać: – Z jednej strony jesteś bohaterem, zaś z drugiej… twoje pomysły mogą być niebezpieczne. Zagrażają dyscyplinie wojskowej. – Przerwał na moment i zamyślił się, bębniąc przy tym palcami o blat. Krótką pauzę zakończył propozycją: – Mów, udzielam ci głosu.
Brzytew ukłonił się nisko. Brzdęk łańcuchów nie pozwolił mu zapomnieć, że jest w tej chwili królewskim więźniem.
– Stokrotne dzięki, Miłościwy Panie. Jednak nie będę się bronił, gdyż, jak mówią filozofowie, tylko winny się tłumaczy. Zdam się na mądrość i miłosierdzie Najjaśniejszego Pana.
Zapadła cisza. Niektórzy z siedzących zamarli w oczekiwaniu na odpowiedź Mara, a i on sam zastygł w bezruchu, dumając nad tym, co usłyszał. Przemyślawszy słowa Golimistrza, powiedział z uśmiechem na ustach:
– Słyszeliście? Nie dość, że sprytny wojak, to jeszcze dobrze wychowany!
Po komnacie przebiegł szmer uznania dla królewskiej opinii. Wszyscy kiwali potakująco głowami, zgadzając się z jego zdaniem. Słowa władcy najbardziej ucieszyły Gaułę, który głośno odetchnął z ulgą.
– Jednakże – król uciszył rozmowy gestem ręki – chciałbym poznać opinię mojego doradcy. Winfridzie, co ty o tym sądzisz?
– Myślę, Najjaśniejszy Panie – odpowiedział gruby niewysoki mnich – iż nie można tolerować samowolki w armii. Więc wyrok uniewinniający nie jest wskazany. Jednakowoż ten tu żołdak bronił na swój sposób granic królestwa. I w dodatku skutecznie. Nie naraził też przy tym życia innych żołnierzy… kto wie, może nawet uratował niejedno? – Doradca przeniósł wzrok na skutego mężczyznę. – Proponuję wyrok w zawieszeniu. Jeśli sytuacja się powtórzy, czekać na niego będzie loch lub szubienica.
Król się zamyślił. Wziął do ręki kielich i wlał w siebie zawartość. Jeszcze przez chwilę milczał, podobnie jak inni zgromadzeni. Wreszcie, kiedy wino mocniej uderzyło mu do głowy i poczuł się znudzony grobową ciszą, strząchnąwszy kciukiem z wąsów kropelki wina, ogłosił werdykt:
– Zgadzam się z opinią Goezzego, choć nie do końca. Poza dwuletnim wyrokiem w zawieszeniu dodatkowo pozbawiam cię żołdu na dwa miesiące. Co ty na to? – zapytał, nawet nie patrząc na więźnia. Wiedział, jakiej odpowiedzi należało się spodziewać.
Golimistrzowi nie uśmiechało się wojować za darmo, ale z drugiej strony wiedział, że jakiekolwiek targi z Marem nie miały sensu. Rozzłoszczenie monarchy mogło spowodować znacznie surowszą karę.
– Stokrotne dzięki, Wasza Mądrość. – Ukłonił się nisko, przez co znowu w pomieszczeniu rozległ się metaliczny brzdęk łańcuchów.
– Wyprowadzić, a potem rozkuć! – rozkazał król. – Ten cholerny łoskot łańcuchów tylko rozbudził moje pragnienie. – Zajrzał do pustego kielicha. – Wina! Wina, do stu diabłów!
Eskortowany Brzytew obrócił się i ruszył ku wyjściu. Po chwili drzwi z hałasem trzasnęły, jakby jednocześnie zamykając sprawę dotyczącą wydarzeń sprzed dwóch dni. A biesiadnicy powrócili do ucztowania, by wkrótce pośród krzyków i toastów oraz głośnych rozmów zapomnieć o sądzonym żołdaku.

 
Wesprzyj nas