Obsypana nagrodami – w tym prestiżowymi Wingate Literary Prize, Agnon Prize oraz Ramat Gan Prize – pikarejska powieść o kobiecie, która uzbrojona w rzeźniczy nóż, wyrusza w niebezpieczną podróż, by przywrócić spokój swojej rodzinie.


Córka rzeźnikaFania Kajzman – oddana żona i matka pięciorga dzieci – szokuje mieszkańców Motolu i sąsiednich wsi, gdy w środku nocy opuszcza swój dom i rozpływa się w mroku. Wprawdzie mężczyźni znikają w tej okolicy od wielu lat, ale żeby żona i matka?

Czy ma to coś wspólnego z zaginionym szwagrem Fani, który zostawił jej siostrę już niemal rok temu i uciekł do Mińska? A może Fania dała się uwieść tajemniczemu Żiżkowi Breszowowi, który również zniknął tej samej nocy?

Z pewnością ta ucieczka nie ma związku z osobliwym morderstwem na skraju drogi prowadzącej do miasteczka Telechany. Bynajmniej nie może tutaj chodzić o Fanię Kajzman, choć przecież mieszkańcy Motolu od lat nazywają kobietę a wilde chaje, dziką bestią…

To by jednak było aż nazbyt niesamowite. Prawda?

***

Ekscytująca podróż po dziewiętnastowiecznej Rosji. Wciągająca i wielowątkowa opowieść, nieco baśniowa, nieco mroczna, ale też pełna humoru i czułości. Idealna na długie jesienno-zimowe wieczory.
Anna Halobersztat, tłumaczka

Nieskrępowana wyobraźnia i tętniący życiem styl głęboko zapadną wam w pamięć. Niesamowita, działająca na wyobraźnię lektura.
David Grossman

Jest to opowieść niezwykle piękna i zaskakująca.
Gary Shteyngart

Iczkovits ma ogromny talent i będzie o nim jeszcze bardzo głośno.
Dorit Rabinyan

Świetnie skonstruowana, napisana i nie mniej znakomicie przełożona „Córka rzeźnika” daje polskiemu czytelnikowi nowe spojrzenie na współczesną literaturę izraelską. Iczkovits umiejętnie bawi się formą i gatunkami, a jego proza wciąga od pierwszych zdań. Jest to wreszcie historia o kawałku świata, któremu przyglądali się i który współtworzyli nasi przodkowie. Być może dlatego tak często zdaje się nam bliska.
Michał Nogaś

„Córka rzeźnika” to jedna z tych książek, która całkowicie wciąga. Czyta się ją z wypiekami na twarzy i przestać czytać się nie chce. Mnogość złożonych postaci opisanych tak barwnie, że stają przed oczami jak żywe. Tło historyczne z wątkiem żydowskim przenosi w czasie, a otoczenie czuć nieomal na skórze. Nawet kiedy lektura leży już przeczytana, w pamięci i myślach pozostaje jej powiew. Myśli jak bumerang wracają do głównych bohaterów, którzy nie dają o sobie zapomnieć. Świetna!
Miriam Synger, autorka bloga “Jestem Żydówką”

W “Córce rzeźnika” usłyszymy echa klasyków opisujących XIX-wieczną Rosję. Zarówno żydowskich takich jak: Szolem Alejchem i Szmuel Agnon jak i rosyjskojęzycznych. Znajdziemy tam jednak także obrazy rodem z filmów Quentina Tarantino i zupełnie współczesnych filmów drogi. Ta mieszanka sprawa, że choć rozgrywająca się w przeszłości, opowieść Iczkovitsa zadaje ważne pytania o współczesność. Zarówno dawnych sztetli, jak i dzisiejszego Izraela.
Martyna Steckiewicz, Jewish.pl

Tak szalonej fabuły nie powstydziłby się Quentin Tarantino czy bracia Coen. Od samego niemal początku na każdej stronie powieści trafiamy na nieprawdopodobne wręcz zwroty akcji, okraszone humorem (niekiedy czarnym), który nakazuje z wypiekami przewracać karty powieści. Choć Córka rzeźnika jest powieścią izraelską to zdecydowanie czyta się ją jak fikcję europejską. Warto jednak sięgnąć po nią, bo zainteresuje zarówno miłośników sensacyjnych intryg jak i każdego, kto chciałby zajrzeć w przeszłość, do minionego świata Żydów ze wschodu Europy.
Stosunkowo Bliski Wschód

Yaniv Iczkovits
Córka rzeźnika
Przekład: Anna Halbersztat
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 13 października 2021
 
 

Córka rzeźnika


CZĘŚĆ PIERWSZA
RZEKA JASIOŁDA

1

Z gazety „Ha-Magid”, numer 6, czwartek, drugi dzień miesiąca adar 5654 roku (8 lutego 1894):

ROZPACZ NIESZCZĘSNEJ KOBIETY

Błagam szanownych czytelników o współczucie dla mnie, kobiety samotnej i nieszczęśliwej, którą mąż zostawił z trójką zdrowych dzieci w święto Pesach, zaledwie pięć lat po ślubie. Gdy szedł do Pińska, żeby zarobić na chleb dla naszej rodziny, posłał po mnie i podążałam za nim aż do święta Sukot. A teraz zniknął bez śladu. Powiedziano mi, że widziano go w hotelu w Mińsku, a następnie w wagonie kolejowym jadącym do Kijowa, podczas gdy ja zostałam sama, rozgoryczona i nękana kłopotami, w wielkiej biedzie, i nie ma nikogo, kto mógłby mnie ocalić. Dlatego też, Szanowni Czytelnicy, może ktoś z Państwa wie, gdzie znajduje się mój mąż? Zmiłujcie się nade mną i przynajmniej uzyskajcie od niego prawidłowo podpisany list rozwodowy. Jestem gotowa przekazać do stu pięćdziesięciu rubli temu, kto uwolni mnie od jarzma mojego męża. Oto jego opis: nazywa się Meir-Jankiel Hirsz, z miasta Drohiczyn, ma teraz dwadzieścia cztery lata, jest średniego wzrostu, włosy ma brązowe i kręcone, jasną brodę i zielone oczy, jego matka i brat mieszkają w Uzlanach. Ja nazywam się Ester Hirsz, córka Szloma Wajzelfisza, błogosławionej pamięci.

2

Biedna kobieta z tej Ester Hirsz, myśli leżąca na plecach Minda Szpajzman i chowa pod materac pognieciony wycinek ze starego wydania „Ha-Magid”. Ma trójkę zdrowych piskląt? Sama tak powiedziała. Sto i pięćdziesiąt rubli w kieszeni? Co najmniej! Więc po co się tak spieszyć i publikować ogłoszenie w gazecie? Po co podawać publicznie nazwisko swoje i swojej rodziny? Za takie pieniądze można zatrudnić spośród gojów jakiegoś detektywa, nieustraszonego brutala, który będzie ścigał jej Meira-Jankiela i nie da mu chwili spokoju, nawet we śnie, wybije mu wszystkie zęby poza jednym, żeby nie zapomniał, jakiego bólu mogą przysporzyć.
Minda ponownie wyciąga wycinek, ostrożnie, żeby nie poruszyć ramieniem, na którym śpi jej syn Jankele, i delikatnie kręci głową, żeby rozluźnić szyję, w którą jej córka Mirl dźga łokciem. Z pokoju obok dobiegają ciężkie oddechy jej teściów, niech żyją jak najdłużej. Minda wie, że wkrótce będzie musiała wstać, napalić w piecu, ubrać na wpół śpiące dzieci i podać im w blaszanej misce trochę mleka z orkiszowymi płatkami. Zapewne będą narzekać na zleżały smak, więc poprosi Ruchlę, teściową, o łyżeczkę cukru, jedną dla nich obojga. A Ruchla podniesie na nią swoją pomarszczoną twarz i powie z przyganą: „Żadnego cukru! Nit! Koniec świętowania!”, lecz po kilku chwilach westchnie z rezygnacją. Każdego ranka ta jedna łyżeczka cukru podawana jest z taką samą niechęcią.
Ale co takiego jest w tej informacji o stracie, która dotknęła biedną Ester Hirsz, że Minda już od dwóch tygodni ciągle ją sprawdza i w kółko czyta?
Mimo że trudno jej to przyznać, to ogłoszenie sprawia jej przyjemność, tak jak i dwa poprzednie, w innym numerze „Ha-Magid” – pierwsze nosiło tytuł „Wołanie o pomoc!”, a drugie „Wielka prośba!!!” – a także kilkanaście podobnych zawiadomień pojawiających się codziennie z każdego zakątka strefy osiedlenia. Porzucone kobiety, kobiety pozostające w małżeństwie bez mężów – aguny, nieszczęsne kobiety, pechowe kobiety; kobiety zwodzone przez mężów fałszywymi obietnicami i iluzjami: jeden pojechał do Ameryki, di goldene medine, obiecując sprowadzić rodzinę do Nowego Jorku, inny popłynął do Palestyny, żeby spalić się na słońcu; mąż obiecuje żonie, że jedzie do miasta, żeby nauczyć się zawodu, a zakochuje się w intelektualnych kręgach Odessy; ojciec przysięga córkom, że wróci z pokaźnym posagiem, a nagle okazuje się, że całuje mezuzy kijowskich burdeli. Minda wie, że tylko głupcy znajdują pocieszenie w świadomości, że inni też cierpią z takich samych powodów jak oni, a jednak ogarnia ją zadowolenie, przezwyciężające wszelkie poczucie kobiecej solidarności. Nie jest taka jak one i nigdy nie będzie. Nie chce zamieścić ogłoszenia, ani skarżyć się przywódcom społeczności, ani też rozpowszechniać opisu Cwiego-Meira Szpajzmana, człowieka, który zniszczył jej świat. Nie i nie.
 

Kończyny bolą ją, nawet gdy odpoczywa, jakby sen wymagał zbyt wiele wysiłku. Kwaśny zapach potu wydobywa się z pokoju teściów, niech żyją w zdrowiu. Nawet smród rodziców męża jest powodem, by dziękować Błogosławionemu i Świętemu. To prawda, że ich dom jest biedny: stara, rozklekotana, czarna buda, zbudowana z próchniejącego drewna, z dwoma małymi pokojami i kuchnią. Ale ma uszczelnione ściany i glinianą podłogę, dach pokryty gontami i okna o grubych szybach. Czasami niewielka przestrzeń do życia jest zaletą, zwłaszcza gdy kuchenny piec ma ogrzewać cały dom. To prawda, że nigdy nie podaje się tu kurczaka, a szabatowe kotlety rybne zawierają niewielką ilość ryby, za to dużo cebuli. Ale na obiad zawsze jest barszcz z żytnim chlebem, a sobotni czulent bez kawałka mięsa też nie jest najgorszy.
Szpajzmanowie z łatwością mogliby odwrócić się od Mindy, w końcu swojego syna, Cwiego-Meira, też nie znosili. Gdy był młody, wysłali go do sławnej jesziwy w Wołożynie z nadzieją, że zostanie jednym z najlepszych uczniów i przysporzy im dumy. Ale po roku usłyszeli, że ich syn publicznie oświadczył, iż wszyscy tamtejsi rabini są hipokrytami i sam Gaon z Wilna by się za nich wstydził. „Banda próżniaków – mówił o nich – nieuczciwi intryganci udający mędrców”. Dlatego też Cwi-Meir opuścił Wołożyn, oznajmiwszy, że woli prowadzić obnośną sprzedaż niż zostać uczonym w Torze, jeśli bycie uczonym wiąże się z intryganctwem, chciwością i zaślepieniem.
I tak, z własnego wyboru, Cwi-Meir został handlarzem, ale nawet wtedy znajdował powody, by obwiniać wszystkich poza sobą samym i narzekać. Miał osobliwy zwyczaj: stawał ze swoim wozem na targu, lecz nie namawiał przechodniów do kupna swoich towarów. Ktoś mógłby sobie pomyśleć: „Jeśli on nie zachowuje się jak sprzedawca, czemu ja miałbym zachowywać się jak klient?”, i pójść dalej. Cwi-Meir stał na targu niczym rabin i myślał, że ludzie będą tłumnie przychodzić do jego wozu, tak jak przychodzą w szabat do synagogi. Jednakże „wyznawcy” myśleli inaczej, więc Szpajzmanowie byli jedną z najbiedniejszych rodzin w Motolu. Zanim odszedł, sięgnęli dna. Zamiast świec palili olej i jedli żytni chleb z nieobranymi kartoflami. Za każdym razem, kiedy Minda próbowała przemówić mężowi do rozsądku i poradzić mu w kwestiach związanych z jego pracą, mówił jej: „Kiedy kura zaczyna piać jak kogut, należy zaprowadzić ją do rzeźni”. Co oznaczało: Nie wtrącaj się, Pan nas ochroni, nie ma o czym więcej mówić.
 

Dzieci przywierają do Mindy na pojedynczym łóżku i utrudniają jej oddychanie. Leży nieruchomo jak kamień, żeby ich nie obudzić, a jej dusza krzyczy: „A co ze mną i z tymi dziećmi?”. I natychmiast ma wyrzuty sumienia – Niech Bóg strzeże! Jej pisklęta! Niech złe oko ich nie dosięgnie! – modli się do Władcy całego świata, żeby pozostawił jej tylko ciało, by mogła utrzymać swoje dzieci i zapewnić im miejsce do złożenia głowy, i żeby zabrał od niej te heretyckie myśli, wypełniające ją i wzbierające niczym rzeka Jasiołda, która co roku, na wiosnę, podnosi się i zalewa ziemie Polesia, zmieniając je w czarne mokradła.
U bram nowego dnia czai się na nią i jej dzieci kolejny nieszczęsny poranek. Jankele pójdzie do chederu, a Mirl pomoże jej w sprzątaniu domu rodziny Goldszmitów przy ulicy Targowej, gdzie mieszkają bogacze Motolu. Razem będą szorować kafelki na podłodze wspaniałego, murowanego domu i kolejny raz zachwycać się perłowym naszyjnikiem pani Goldszmit, wartym trzy tysiące rubli, tyle co całe życie tych, którzy ledwo wiążą koniec z końcem. Stamtąd pójdą „prowadzić” dom rodziny Tabaksmanów, a potem przejdą do gospody, może tam też potrzebują kogoś do pomocy, a może Israel Tajt, właściciel, podaruje jej stare wydanie „Ha-Magid”, którego nikt już nie chce czytać.
Ścierki i szmaty, druciaki i wiadra, podłogi i piece, cynowe misy i umywalki. I tak ich paznokcie zdzierają czas, jeden dom za drugim, a zapach środków do czyszczenia przywiera do skóry i duszy. Dzień się kończy z zachodem słońca, aby mogła zebrać siły przed kolejnym. Cykl zamyka się, nim jeszcze się otworzył, a wody Jasiołdy występują z brzegów.

3

Raz w tygodniu młodsza siostra Mindy, Fania Kajzman, przyjeżdża ze wsi Upirów, położonej siedem wiorst od Motolu, i zastępuje Mirl w pracach porządkowych, żeby siostrzenica mogła wziąć udział w lekcjach hebrajskiego i rachunków z jej córkami. Praca sprzątaczki jest upokarzająca, tym bardziej dla żony i matki, i Mindę przepełnia poczucie winy za wciąganie siostry od lat w to uwłaczające zajęcie, którym sama musi się zajmować, by uniknąć głodu. A ponieważ nie wie, jak podziękować Fani, zachowuje się wobec niej niegodziwie. Wszystko, co Fania robi lub mówi, spotyka się z naganą Mindy: tak się nie sprząta, dlaczego zapomniałaś wypolerować okiennej ramy, nie można zużywać tyle mydła, żeby nie zmarnować na nie całej pensji.
Minda wie, że jej siostra nie potrzebuje tych marnych groszy, które dostaje za sprzątanie. Kiedyś widziała, jak Fania wkłada zarobione przez siebie pieniądze do kieszeni Mirl. Minda udała, że tego nie widzi, ale narosła w niej złość. Jak śmiała? Przyjeżdża taka jiszuwnice, wiejska Żydówka, zadziera nosa, oddaje przysługi tylko po to, żeby pokazać, że jest od nich lepsza? A co powiedzą o niej, o Mindzie, że pożycza pieniądze od młodszej siostry? Boże broń!
Już i tak Fania posunęła się za daleko, gdy niecałe dwa miesiące po odejściu Cwiego-Meira zaproponowała starszej siostrze, aby ta zamieszkała z nią na wsi: „Dzieci ucieszą się z bycia razem, siostro, a i nam będzie miło”. Urażona Minda odpowiedziała, że życie na wsi absolutnie nie jest dla niej, nie mówiąc już o Jankelem i Mirl, i wymruczała pod nosem słowo wajt, oznaczające coś odległego, dalekiego, a wręcz oddzielonego.
Fania milczała, ale Minda miała poczucie, że siostra dobrze wie, o co jej chodziło. Jacy Żydzi mieszkają teraz na wsiach? Tylko szaleńcy lub samotnicy. Odkąd to, co dobre dla większości Żydów, im nie wystarcza? Co złego jest w takim miejscu jak Motol, w porządnym mieście z synagogą i cmentarzem, łaźnią oraz mykwą? Czego chcą między gojami, pośrodku pól i bagien? Kto obroni ich dom przed atakami antysemickich zbirów?
– Wajt – powiedziała znowu Minda, a Fania udawała, że nie słyszy, więc Minda dodała: – Czasami nie rozumiem Natana Berla. Czemu naciska na mieszkanie na wsi?
Wspomnienie Natana Berla w rozmowie było poważnym błędem, niepotrzebnym szarpnięciem już i tak przeciążonej liny. Fania popatrzyła na nią zimnym, pozbawionym wyrazu spojrzeniem kobiety zdolnej do ścięcia siostrze głowy bez mrugnięcia okiem. Przez chwilę Minda była tak wystraszona, że musiała sprawdzić, czy ręce Fani są na swoim miejscu, a nie zaciskają się na nożu. Minda wiedziała, że pod sukienką siostra ukrywa nóż, otrzymany w dzieciństwie od ojca, który sam je wychowywał po tym, jak ich matka została pilnie wezwana do Najwyższego.
– Natan Berl wie, co robi – stwierdziła Fania i umilkła.
Minda nigdy nie mogła zrozumieć sziduchu[1] swojej siostry, nie mówiąc już o jego powodzeniu. Natan Berl Kajzman był zwalistym mężczyzną, bliższym Goliatowi niż Dawidowi, którego milczenie uznawane było za oznakę mądrości przez jego bliskich, a za słabość umysłu przez mu dalekich. Był opalony niczym goj, a ciało miał napuchnięte jak pijak; czarne, kędzierzawe włosy rozchodziły się od karku, gęstniały na ramionach i skręcały się na palcach. Natan Berl wstawał codziennie o świcie, żeby zająć się kozami i owcami, a z ich mleka robił sery sławne w całym regionie. Gdy Minda i Cwi-Meir odwiedzali ich na wsi, nie mogli się doczekać chwili, gdy Natan Berl wyniesie trójkątną drewnianą tacę z kawałkami serów, rozpływających się w ustach i osłabiających umysł. Żółte, zielone i niebieskie, gorzkie i pikantne, tłuste i fermentowane, zbyt smakowite, by pochodziły z tego świata, za dobre dla żydowskiego podniebienia.
Minda nie ma odwagi powiedzieć Fani o plotkach, jakie można o nich usłyszeć. W szabaty i święta Kajzmanowie przyjeżdżają do synagogi w Motolu, bez względu na śnieg i mróz, i mimo że są chłodno przyjmowani przez społeczność, zawsze pytają o zdrowie znajomych i rozdają uśmiechy. Lecz plotki wciąż krążą. O tym, że przyjaźnią się z gojami, i to nie tylko ze względów handlowych, ale że przychodzą do nich z dziećmi, cieszą się swoim towarzystwem przy winie i serach, rozmawiają w mieszaninie jidysz, polskiego i rosyjskiego. Mówi się, że ich dom zbudowano z cegieł i pokryto deskami tylko po to, żeby nie wywoływać zazdrości. Mówi się, że Kajzmanom pieniądze wychodzą z uszu. Mówi się, że na podwórzu urządzili pomieszczenie do załatwiania potrzeb, z pięcioma otworami wentylacyjnymi i beczką wpuszczoną w ziemię, którą wyciągają raz w roku, a jej zawartością nawożą ogródek warzywny. Mówi się, że Fania już nauczyła się miejscowego języka i mówi płynnie po polsku oraz rosyjsku, a jej mąż, powiadają, nie zna ani słowa po hebrajsku: w bożnicy kołysze się jak łodyga pszenicy na wietrze, prawdziwy golem. Mówi się, że…
Minda stawia czoła tym nikczemnym opowieściom, niczym mur odgradza od nich młodszą siostrę: jak żydowska dusza miałaby się łączyć z duszą goja? Ale tak właśnie mówią ludzie w społeczności: Kajzmanowie mają podwójną lojalność, są prawdziwymi kameleonami. A gdyby mieszkali w Berlinie lub Mińsku, już dawno podążaliby za potomkami Mendelssohna i przeszli na chrześcijaństwo.
Minda wie, że czasami to, co mówią, jest ważniejsze od tego, co dzieje się naprawdę, więc grzecznie odrzuciła zaproszenie Fani do zamieszkania z nią na wsi.
– Cwi-Meir – powiedziała młodszej siostrze z pełnym przekonaniem – wróci do domu. Znasz go dobrze. Zadowoli go tylko to, co najlepsze. Nawet jeśli jest skazany na bycie kupcem, a nie uczonym, to naturalne, że chce rozszerzyć swoją działalność. Co by powiedział, gdyby usłyszał, że jego dzieci wyprowadziły się na wieś i zostały jiszuwnikes?
Dziwnie przyjemne uczucie rozchodziło się po ciele Mindy, gdy wyrażała swoje zaufanie do męża. I nawet teraz dziesięć miesięcy nieobecności Cwiego-Meira nie wydaje się tak długim czasem, czytała już w „Ha-Magid” o agunach, które czekały ponad pięć lat i straciły już wszelką nadzieję, gdy w końcu, bez żadnego ostrzeżenia, ich mężowie wrócili do domu.
 

A dzisiaj – co za doskonałe wyczucie czasu – Mindę czeka niespodzianka. Pochłonięta zgiełkiem dnia codziennego zapomniała, że jest piętnasty dzień miesiąca siwan roku 5654. Tego ranka skończy dwudziestą szóstą wiosnę, a za jej plecami siostra i córka naradziły się, jak świętować ten dzień. Dzisiaj Fania zastępuje nie Mirl, ale Mindę, tak by starsza siostra miała wolny dzień i mogła robić to, na co ma ochotę. Pomyślały już o wszystkim, te dwie intrygantki, a Opatrzność też współpracowała i zapewniła piękną pogodę. Po pracy jej siostra i córka pójdą na targ i kupią smakołyki, a wieczorem przygotują królewską ucztę. Uzyskały nawet obietnicę rabina Mojszego-Lejzera Halperina, że udzieli błogosławieństwa. W międzyczasie Minda może odpoczywać w domu, a nawet, jeśli zechce, zostawić gwar i zgiełk miasta i przejść się do lasu za rzeką. Rabin Mojsze-Lejzer Halperin kazał jej przekazać, że urodziny są okazją do ponownych narodzin.
Minda jest nieco wystraszona kwestią ponownych narodzin. Wątpliwości zalęgły się w jej głowie: jak można odpoczywać, gdy one pracują tak ciężko? I dlaczego Błogosławiony stworzył niebo i ziemię w sześć dni, a nie w siedem? Przecież ma już jeden dzień na odpoczynek w tygodniu. Ale Fania i Mirl są przygotowane i odpierają każdy argument: „Szabat jest królową, świętym dniem, a urodziny są uroczystością świecką”.
– Po co mam świętować urodziny, jakby to było jakieś osiągnięcie? A co, jeśli zgubię się w lesie? – oponuje Minda.
– Cudowne powietrze! Jagody! Jeżyny! Czarne porzeczki! Wyjdź i naciesz się trochę tym światem.
– Tym światem? Ten świat jest… – Minda chce powiedzieć „okropny”, „przeklęty”, lecz zaczyna się jąkać przed córką. – A poza tym – dodaje – nawet nie wiem, jak przejść przez rzekę.
Fania i Mirl chichoczą.
– Wiedziałyśmy, że będziesz wymyślać przeszkody. Przemyślałyśmy wszystko i rozmawiałyśmy już z Żiżkiem.
Minda jest zaskoczona.
– W jednej łodzi z tym łajdakiem gojem?
– Żiżek nie jest gojem.
Ale Minda się upiera.
– Biedny Żiżek sam nie wie, kim jest, niech Pan ma go w swojej opiece.
Fania i Mirl naśmiewają się z niej.
– W oczach Mindy wszyscy są biedni i nieszczęśni.
Minda patrzy na siostrę krzywo i odwraca się, żeby zbesztać córkę.
– A co z lekcjami?
Oczy Mirl wypełniają się łzami, a Fania szepcze Mindzie do ucha: „Pozwól jej, siostro, to był jej pomysł. Skończymy lekcje później, dopilnuję tego”. A Minda irytuje się, że gdy Fania zwraca się do niej, nazywa ją „siostrą”, jakby to nie było oczywiste i za każdym razem wymagało podkreślenia. Tak czy owak, zdaje sobie sprawę, że obie przyparły ją do muru i że powinna świętować już nie dla siebie, lecz dla nich. Sprawa jest załatwiona.
 

4

Fania i Mirl żegnają się z nią przy wyjściu z targu, przy stoisku Joszkego-Mendla. Minda patrzy, jak odchodzą i chichoczą, zerkają na nią i znowu wybuchają śmiechem. Co ma być, to będzie; nie pójdzie zbierać jagód. Nie jest żądną przygód kobietą. Dokąd pójdzie Minda w swoje święto? Co najwyżej od stoiska z kabaczkami do stoiska z rzodkiewkami.
Targ buzuje od zgiełku ludzi i zwierząt. Drewniane domy rozpadają się przy spalonej słońcem ulicy. Krowy są nerwowe, a gęsi wyciągają szyje, gotowe uszczypnąć każdego, kto się do nich zbliży. Wschodni wiatr przynosi ze sobą paskudny smród. Ludzie podnoszą głos i mocno gestykulują. Zawierane są transakcje: jedni zarabiają, inni tracą, a zazdrość i niechęć rozkwitają w tętniącym napięciu. Tak wygląda świat.
Joszke-Mendel obserwuje przechodniów, stojąc przy swoim „sklepie” – drewnianej taczce z masą najróżniejszych przedmiotów: ćwiartkami ołówków i gwoździami, i wykałaczkami, i chusteczkami, i przyborami do szycia. Każdy to wie: w taczce Joszkego-Mendla można znaleźć wszystko, czego się nie potrzebuje. Teraz uśmiecha się do Mindy połamanymi zębami, wystającymi z wyskubanej brody, opatulony znoszonym żebraczym kaftanem i z pomarszczoną jarmułką na głowie.
– Czy dobrze słyszałem, pani Szpajzman, że ma pani dziś urodziny? Jeśli tak, to mazel tow! Może skusi się pani na spinkę do włosów od Joszkego-Mendla? Tylko dwie kopiejki, za pół ceny, bardzo dziękuję.
Wokół niej ludzie sprzedają płócienne sukienki i skórzane buty, koguty i mięso, a Joszke-Mendel uśmiecha się do niej zgniłymi zębami.
Ciągnie swój do swego. Minda rzeczywiście chciałaby sobie dogodzić w urodziny i zbliża się do taczki Joszkego-Mendla, a on obsypuje ją podziękowaniami, zanim Minda jeszcze coś kupi. Krzywi się, gdy woła za nią:
– Bardzo dziękuję, wróć później, będę tu.
Przechodzi obok luftmenczn, mężczyzn bez konkretnego fachu, którzy siedzą w grupkach, ale wyglądają, jakby każdy z nich był sam. Gromadzą się na targu, aby zarobić na tymczasowe utrzymanie swoich domów, ziewają, siedząc przy drodze, śmierdzą sznapsem i wiśniówką. Na traczy i tragarzy zawsze jest zapotrzebowanie. Kiedy czasy były wyjątkowo ciężkie, dołączał do nich i Cwi-Meir, nazywał ich mużykami[2], cyganami. Przez cały dzień rozmawiali o pieniądzach i luksusach – mówił – a w ich kieszeniach nie ma ani kopiejki. Ponad wszystko podziwiają bogaczy, jak mało kto odpowiedzialnych za biedę. Zapytaj luftmenczn, czy woleliby żyć godnie, ale bez możliwości wzbogacenia się, czy w biedzie, ale z choćby najmniejszą szansą na bogactwo, i zobacz, jaka będzie ich odpowiedź.
Teraz Minda wyczuwa, że przyjaciele Cwiego-Meira opuszczają oczy, gdy przechodzi obok nich, niczym wspólnicy w zbrodni jej męża. Który z nich wkrótce do niego dołączy? Kto wstanie i wyjdzie ze swojego domu o wschodzie słońca, porzuci żonę i dzieci? Ten świat zmienia się na gorsze, myśli Minda, nagle wszyscy chcą cieszyć się światem i zapominają o aniołach zniszczenia czekających na nich w Szeolu.
Na drugim końcu targu, niedaleko wznoszącej się wysoko wieży kościelnej, znajduje się sklep rzeźnika Symchy-Zisela Reznika, który tak naprawdę jest kuchnią jego domu. W witrynie sklepu, czyli w oknie domu, wiszą całe kury, a obok kawałki mięsa, żeberka i kiełbasy. Na ogół Minda przyspiesza przy tym sklepie; zapach przypomina jej dzieciństwo w Grodnie, gdy jeszcze nie wiedziała, co oznacza brak czegoś.
Choć jej ojciec, rzezak Meir-Anszel Szechter, nie traktował swoich córek ciepło, wyprawiał im przyjęcia godne królów. W ostatnich latach Minda ledwo co tknęła mięsa, co najwyżej wysysała szpik z kości kurczaka, które jej dzieci zostawiały na świątecznych talerzach. Ale teraz właśnie obudziła się w niej ogromna tęsknota za mięsem, niekontrolowane pragnienie smaku wołowiny. W jej brzuchu otwiera się wielka pustka, w głowie zaczyna się kręcić. Ślinianki w ustach szaleją, a ona czuje się tak słabo, że musi oprzeć się o ścianę synagogi. To będzie jej prezent urodzinowy, decyzja jasna jak słońce. A mechaje, co za przyjemność.
Ale czy to nie marnotrawstwo? Gdzie tu logika? Kto słyszał o Żydówce łaknącej wołowiny o takiej porze? A co ludzie powiedzą o łakomstwie Mindy Szpajzman, która dla chwilowej przyjemności byłaby gotowa pozbawić własne dzieci jedzenia? Lecz wszystkie te zastrzeżenia tylko wzmagają jej głód i sprawiają, że w szaleńczym pośpiechu wraca do domu teściów po więcej pieniędzy.
Ruchla wita ją gniewnie: czy synowej, Mindzie Szpajzman, nie obchodzi, że jej teściowa szorowała dom na przyjście gości z okazji jej urodzin? W końcu dla kogo cały ten wysiłek? Niech wejdzie i zobaczy, niech przynajmniej zauważy wypolerowane lampy, napełnione specjalnie zaoszczędzoną naftą.
– Cały dzień harowałyśmy i dla kogo? – skarży się Ruchla w typowej dla siebie tyradzie. A teraz mówi, że jeśli Minda byłaby tak miła, to niech wyjdzie ponownie, bo potrzebują drewna na opał. Minda przeprasza, całuje narzekającą teściową w czoło i wymyka się do pokoju, aby zabrać uciułane oszczędności, ukrywane pod materacem.
Jeden rubel powinien wystarczyć na porządny kawałek mięsa. Wyciąga dwa ruble z drewnianej skrzynki, a następnie odkłada jednego z powrotem i szybko zamyka wieczko, po chwili znowu otwiera i postanawia przeliczyć monety: trzydzieści dwa ruble i siedemdziesiąt jeden kopiejek, jej cały majątek. Dwa ruble z trzydziestu dwóch to niemała część. Ale jeśli wyda dwa ruble, nadal będzie miała w skrzynce ponad trzydzieści. Nagle, w przypływie jakiegoś zamroczenia i mdłości z głodu, opróżnia zawartość skrzynki do kieszeni sukienki i wychodzi z domu, a za jej plecami rozbrzmiewa głos Ruchli: „Wszystkie kości mnie bolą, i po co?”.
Spojrzenia mieszkańców przeszywają Mindę ze wszystkich stron. Nieszczęśni żebracy gapią się na nią. Przechodzi przez targ błotnistą alejką między drewnianymi domami i wychodzi na główną ulicę przy ogrodzeniu kościoła, a potem zakrada się do sklepu Symchy-Zisela Reznika i zaskakuje właściciela podczas drzemki, lecz nie robi to na nim wrażenia. Zazwyczaj Minda przychodzi kupić ćwiartkę kurczaka na święta, a taka klientela to nic nadzwyczajnego. Rzeźnik poprawia czapkę na głowie, zwilża usta językiem i bierze do ręki nóż do skubania piór.
– Co dla pani, pani Szpajzman? Kurczak?
Ale Minda prosi o kawałek wołowiny, a Symcha-Zisel międli cycesy swojej koszuli, chcąc zasięgnąć opinii Wszechmogącego. Cztery srebrne monety dają mu szybką odpowiedź, a Symcha-Zisel znika w magazynie mieszczącym się na podwórku i wraca, trzymając w ręku kawałek mięsa zawinięty w papier. Minda nie może się powstrzymać i otwiera pakunek. Nie mogła poprosić o bardziej soczysty kawałek, najprawdopodobniej z wołowej polędwicy. Mięso jest czerwone, ale nie błyszczące, tak jak uczył ją ojciec, suche na zewnątrz i lekko przerośnięte, pokryte cienką warstwą tłuszczu. Symcha-Zisel poklepuje się po brzuchu i uśmiecha szelmowsko.
– Tylko to, co najlepsze, dla córki Meira-Anszela Szechtera.
Minda uśmiecha się do niego, żeby ukryć urazę: cztery ruble zmieniły ją z biedaczki w córkę tego a tego.
Wraca na alejkę okrążającą hałaśliwy targ. Jej głód rośnie, a mięśnie drżą. Trzyma zimne mięso przy brzuchu i czuje, jak jej serce bije coraz szybciej. Ale nagle zatrzymuje się przerażona: jak przygotuje mięso do zjedzenia? Przecież nie może pojawić się w domu teściów z kawałkiem wartym cztery srebrne monety, a nawet jeśli ktoś z przyjaciół wpuściłby ją do domu, jak wytłumaczyłaby to nagłe bogactwo, nie wzbudzając zawiści? Jak można cieszyć się pieczeniem mięsa przed chorobliwie bladymi twarzami i wygłodniałymi oczami, nie oferując żadnego wyjaśnienia, nie dzieląc się?
Bezwiednie Minda opiera się o kościelne ogrodzenie. Jej ciało ześlizguje się na błotnistą, czarną ziemię, a słońce świeci jej prosto w twarz. Miasteczko Motol skąpane jest w jasnym świetle, maskującym przezroczystą bladość ludzi na targu. Brody, kapelusze i chusty na głowach zlewają się z okiennicami i markizami. Głosy i rozmowy mieszają się z brzęczeniem much. Minda podnosi pakunek i rozpakowuje go z papieru, bez chwili zastanowienia wgryza się w surowe mięso. Zęby szczękają jej z zimna, ślina powleka dziąsła, a oczy otwierają się coraz szerzej, gdy próbuje odgryźć niedający się oderwać kęs. Smak krwi przesłania jej zmysły, usta ją pieką, język mrowi.
Na szczęście Symcha-Zisel Reznik, który przeczuwając, że coś jest nie w porządku, obserwował ją przez okno, zostawia żonę, by pilnowała lady, i śpieszy Mindzie na ratunek. Powoli podnosi ją, ponownie pakuje mięso i prowadzi Mindę do drugiego magazynu na podwórzu – prowizorycznej kuchni, gdzie przechowuje drewno, worki z ziarnem i stary piec. Sadza ją naprzeciwko siebie na taborecie, rozpala w piecu ogień i kroi wołowinę na grube plastry, które smaruje olejem i oprósza przyprawami. Na koniec układa plastry na patelni i zwiększa ogień miechem, a po kilku minutach podaje jej pierwszy kawałek.
Minda pożera mięso, którego wystarczyłoby dla czterech osób, sześciu nędznych biedaków lub dziesięciorga sierot. Symcha-Zisel patrzy na nią z niepokojem i prosi, by zwolniła: przeżuwała spokojnie i delektowała się smakiem. Ale ona czerpie przyjemność z tego pożądania, co chwilę spogląda na drzwi jak zwierzę pilnujące swojej ofiary. Nawet kiedy jedzenie staje się coraz cięższe dla jej żołądka i cofa się do gardła, Minda zmusza się do przełknięcia przeżutych kawałków, aż do przesytu. Symcha-Zisel patrzy na nią z przerażeniem zmieszanym z ledwo tłumionym pragnieniem. Żona woła go ze sklepu, więc wstaje i ze spuszczoną głową niechętnie wychodzi.
W międzyczasie Minda opiera się o worek pszenicy. Jedzenie uciska jej brzuch, a jego smak wypełnia ją szczęściem. Wybucha śmiechem i śmieje się tak długo, aż z trudem oddycha. Nigdy się tak nie śmiała, porządna kobieta nie powinna oddawać się takiemu szaleństwu, a co dopiero żona i matka. Na chwilę niepokój znów wkrada się do jej serca. Cóż ona narobiła? Co się stanie, gdy dowiedzą się o tym teściowie? A co z drewnem, które miała przynieść? A co z pieniędzmi?
Wyczuwa palcami banknoty i monety w kieszeni, ale jeszcze nie chce wracać do bycia Mindą. Przecież Minda ciągle warczy, Minda się złości, Minda cierpi, Minda się martwi, Minda obwinia: gdzie jest Mirl, gdzie jest Jankele, dlaczego Fania, jak ona, jak długo, dlaczego tutaj, dlaczego poszedł, kiedy wróci… Wystarczy! Dość! Nie teraz! Otrząsa się, wstaje i wychodzi na targ; stoisko za stoiskiem, wózek za wózkiem, sklep za sklepem, przy każdym się zatrzymuje. I oto kupuje nową chustkę u Grosmana i przysiada przy stoisku Lidermana, żeby kupić porządne, skórzane buty, i rozmienia banknot dwudziestopięciorublowy, żeby u Sznajdera przymierzyć perkalową suknię w turkusowym kolorze – tak odważnie! – i poprosić o zapakowanie kawałka ciasta ze śliwkami u Blumenkranca, cukiernika. A wszyscy biorą od niej pieniądze i wydają resztę, nie codziennie błogosławi ich nowy klient w tak doskonałym nastroju. Mówią jej: dziesięć rubli, ona proponuje osiem, zgadzają się na dziewięć i nie słyszą zwyczajowego „nie wzięłabym tego nawet za darmo” czy „nie muszę dokładać się do posagu twojej córki”. Minda przemierza targowisko niczym panna młoda w dzień ślubu, rozdając uśmiechy i obsypując komplementami. A Mordechaj Szac, właściciel wózka z książkami, nie może się powstrzymać i pyta: „Cóż to za święto, pani Szpajzman, czyżby Cwi-Meir dziś wrócił?”. A Minda wybucha śmiechem i wyciąga z jego wózka nowy numer „Ha-Magid”, wydrukowany zaledwie dwanaście dni wcześniej, prawdziwa uczta i za odpowiednio zawyżoną cenę. Ale jej to nie obchodzi, dziś kupuje!
Po raz kolejny trafia na wołanie nieszczęsnych agun, tym razem pod mniejszym nagłówkiem: „Pomocy”. Chichocząc pod nosem, czyta wiadomość Mordechajowi Szacowi głosem pełnym krokodylich łez: „Błagam szanownych czytelników »Ha-Magid«, może słyszeli o moim mężu, rabinie Josefie Zylbersztajnie, który opuścił mnie dziewięć lat temu, gdy wyruszył do Mińska, i od tamtej pory nie usłyszeliśmy od niego ani słowa. Może zachorował na serce albo suchoty, a może, broń Boże, został porwany przez bandytów. Z pewnością nie odmówiłby swojej łaski mnie i swoim dwóm głodującym synom. Bez niego nasze łzy są naszym pożywieniem. Oto jego znaki szczególne…”. Mordechaj Szac patrzy na nią zdumiony, nie wie, czy płakać, czy się śmiać, a Minda uśmiecha się przebiegle: dziewięć lat, reb Mordechaj, co myślisz? Chory? Nie żyje? Porwany? Mordechaj Szac spuszcza swoje pozbawione brwi oczy. A Minda klepie go po ramieniu: „Porwany przez kurwy w burdelu!”.
I nagle w jej głowie pojawia się pomysł, prosi Mordechaja Szaca o czystą kartkę papieru. Idzie do „sklepu” Joszkego-Mendla i za kopiejkę kupuje ćwiartkę ołówka. Wszystko wydarza się tak szybko, że Joszke-Mendel nie zdążył nawet powiedzieć „bardzo dziękuję”. Minda wymyka się z targu i znajduje ocienione miejsce między rozpadającymi się chatami, siada i z wielkim podekscytowaniem pisze swój pierwszy list do „Ha-Magid”, zatytułowany „Głos szczęśliwej i zadowolonej kobiety”:
 

Chciałam podziękować Świętemu i Błogosławionemu za to, że obdarzył mnie hojnością i łaską, dając mi dach nad głową i dwójkę drogich dzieci. Ja, pani Minda Szpajzman, córka Meira–Anszela Szechtera, nie czekam na swojego męża Cwiego-Meira. Z trudnością przypominam sobie jego znaki szczególne, nie mam w głowie obrazu jego twarzy, nie umiem opisać jego brody, a koloru oczu już dawno nie pamiętam. Ale tak długo, jak będę żyć, nadal będę wypełniała swoje obowiązki na rzecz Stwórcy, którego hojność jest dla mnie oczywista.
 

Waha się przez chwilę, zastanawiając się, czy ta wiadomość jest interesująca dla społeczności i czy w ogóle wzbudzi zainteresowanie, i już nie jest pewna, co chce powiedzieć ani czy nie popełniła błędów ortograficznych, ale mimo wszystko adresuje list, zgodnie z informacjami podanymi w numerze, do drogiego redaktora gazety Jaakowa Szmuela Fuksa. To publiczne ogłoszenie, jak wie, oznacza jej odrodzenie, drżącymi dłońmi podaje kopertę Mordechajowi Szacowi, który podróżuje swoim wozem między Pińskiem a Baranowiczami i może nadać list na poczcie w Telechanach. Sprawa załatwiona.
 

Wychodząc z powrotem na ulicę, poprawia chustę na głowie. Smród odchodów dobywający się z latryn na podwórzach domów wybudza ją z wizji, a starszy koń stojący obok niej dorzuca swój wkład gnoju, pogłębiając odór mieszanki. Muchy obsiadają masę kału i Mindę atakują mdłości. Spieszy się do domu i nagle przypomina sobie, że miała kupić drewno, a tu już godzina minęła. Gdy podchodzi do stoiska sprzedawcy drewna Ajzyka Holca, uderza w nią zimne powietrze, aż brakuje jej tchu. W kieszeni zostały jej trzy ruble i czterdzieści pięć kopiejek. Wszystkie pieniądze, jakie zaoszczędziła na czarną godzinę: na zakup biletu na pociąg, wysłanie Jankelego do jesziwy, przekupienie urzędnika w sprawie paszportu, dołożenie czegoś do posagu Mirl i negocjowanie warunków małżeństwa – wszystko to zmarnowała w jednym ataku szaleństwa. A teraz stoi bezradnie naprzeciwko Ajzyka Holca i nie ma siły dać mu ostatnich monet w zamian za drewno na opał.
W oddali widać dwóch jeźdźców zbliżających się do rynku, a Minda modli się, by stało się najgorsze. Niech to będą bandyci, niech rabują, niech masakrują, niech spalą wszystko do gołej ziemi. Wspomina przerażające historie opowiadane przez dziadka, Jankiela Krigsmana, którymi zwykł straszyć ją i Fanię, opowieści o pogromach, do których podburzał Bohdan Chmielnicki. Dławi się łzami, ma nadzieję, że jeźdźcy okażą się brutalnymi Kozakami. Ale to tylko Kaufman, sprzedawca koni, i jego syn; przejeżdżają obok niej i pozdrawiają skinieniem głowy. Jak to możliwe, że wszystkie twarze wokół niej są tak okropnie znajome? Gdzie znajdzie schronienie? Żydzi trzymają się tak blisko siebie, że brakuje miejsca na zaczerpnięcie powietrza!
Głowa pęka jej z bólu, zimne dreszcze przechodzą po plecach. Musi poprosić sprzedawców, by wzięli wszystko z powrotem, nawet jeśli tylko za połowę ceny, nawet za ćwierć. Ale Grosman nie może sprzedawać używanych chustek, Liderman wbił już gwoździki w podeszwy jej nowych butów, a Sznajder już wyciął materiał na jej sukienkę i zaczął szyć, wszyscy odrzucili prośbę i nie oddadzą ani kopiejki.

[1] Sziduch – swaty, bardzo stara i niezwykle poważana w ortodoksyjnych kręgach żydowskich tradycja.
[2] Mużyk (ros. мужик) – rosyjski chłop, słowo używane też na określenie osoby niewykształconej, bez ogłady, ignoranta.
[3] Szikse – pogardliwie dziewczyna nie-Żydówka.
[4] Szajgec – łobuz, hultaj lub pogardliwie w środowisku żydowskim: nieżydowski chłopiec.
[5] Chaper (jid., dosł. porywacz) – człowiek zatrudniony przez kahał, gminę żydowską, do wypełniania kontyngentu poboru nałożonego w latach 1827–1857 w Imperium Rosyjskim na społeczności żydowskie. Działalność chaperów ograniczała się do końcowego okresu przymusowego naboru, w latach 1852–1855.

 
Wesprzyj nas