“Niebo w kolorze siarki” to przede wszystkim opowieść o namiętnościach, toksycznych relacjach, o sile i słabości, wreszcie o wyparciu i zapomnieniu, o przyjaźni i tolerancji. To wciągająca powieść o dorastaniu w Finlandii u schyłku XX wieku.


Niebo w kolorze siarki„Mówimy, że istnieje czas niewinności: dzieciństwo. Kiedy człowiek żegna się z dzieciństwem, traci niewinność. A przecież w dzieciństwie wielu ludzi kryją się problemy, mrok i sprzeczne uczucia, nie dla wszystkich jest to bezgrzeszny czas”.

W 1969 roku na wakacjach w Ramslandet niebo ma kolor siarki. To tam chłopiec z Helsinek poznaje Alexa i Stellę, dzieci z bogatej i wpływowej rodziny, zupełnie innej niż jego własna. Wkrótce z rodzeństwem zaczyna łączyć go coraz więcej – wspólne sekrety i rodzące się uczucia. Młodych bohaterów napędzają marzenia, a paraliżuje rozczarowanie. Wraz z upływem lat ich relacje wcale nie staną się mniej burzliwe.

Kjell Westö jest najbardziej cenionym, wielokrotnie nagradzanym fińskim autorem piszącym po szwedzku. „Niebo w kolorze siarki” to stworzona z rozmachem powieść o tym, jak jesteśmy kształtowani przez środowisko oraz czasy, w których przyszło nam żyć.

***

Ogromnie intensywna powieść. Czytanie jej jest mieszanką przyjemności, smutku oraz współczucia dla bohaterów i otaczającego nas świata.
Dagens Nyheter

Wielowątkowa i pasjonująca powieść o tym, w jaki sposób zbliżamy się do siebie i oddalamy. I cierpimy, gdy wciąż nie możemy zrozumieć, kogo chcemy mieć przy sobie blisko, a z kim trzymać konieczny dystans.
Jarosław Czechowicz, Krytycznym okiem

„Niebo w kolorze siarki” to pięćset stron silnie uzależniającej epiki. Kjell Westö w najwyższej formie.
Sveriges Radio

„Niebo w kolorze siarki” to literacki majstersztyk i jedna z tych powieści, które mają szansę stać się współczesnymi klasykami, by przetrwać i przemówić do kolejnych pokoleń czytelników.
Olga Kowalska, Wielki Buk

Niebo w kolorze siarki to przede wszystkim opowieść o namiętnościach, toksycznych relacjach, o sile i słabości, wreszcie o wyparciu i zapomnieniu, o przyjaźni i tolerancji. O życiu, takim jakim jest, choć powinno być zupełnie innym.
Adam Kraszewski, Na Temat

Dawno żadna powieść tak mocno mnie nie wciągnęła. Styl autora oraz wykreowane przez niego postaci przyciągały jak magnes. Z przyjemnością przeczytałabym kolejne książki (kontynuację?) Kjella Westö.
Katarzyna Denisiuk, Na czytniku

Kjell Westö – urodzony w 1961 roku szwedzkojęzyczny fiński prozaik i poeta, eseista, dziennikarz. Jego powieści tworzą serię portretującą Helsinki w XX wieku i przemiany społeczne w fińskim w Finlandii. Twórczość literacką zaczął jako poeta, zadebiutował wydanym w 1986 roku tomikiem Tango orange. Jest laureatem wielu nagród literackich w Szwecji i Finlandii, m.in. Nagrody Finlandia, i Nagrody Literackiej Rady Nordyckiej.

Kjell Westö
Niebo w kolorze siarki
Przekład: Katarzyna Tubylewicz
Seria: Seria Dzieł Pisarzy Skandynawskich
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 29 września 2021
 
 

Niebo w kolorze siarki


(październikowy wieczór)

Kiedy do tego doszło, mieszkałem tam już nieco ponad rok.
W szeregowcu w dzielnicy Drumsö1, daleko na południe, w pobliżu Mörtnäs. Było to przestronne, dwupoziomowe mieszkanie.
Na górze znajdował się mój gabinet połączony z salonem, jego okna wychodziły na zatokę Västerviken i szkiery wyspy Ormkobbarna. To o tym marzyłem przez całe życie, o mieszkaniu w mieście z widokiem na morze.
W którąś październikową sobotę pracowałem do późna wieczorem. Pisałem obiecany pewnemu periodykowi esej o lite­raturze południowoamerykańskiej. Roboczy tytuł brzmiał Od Borgesa do Bolaño — chciałem pokazać, co ich łączy, ale zbyt mało czytałem Bolaño, żeby przyszło mi coś do głowy. Z łokciami na blacie biurka podpierałem brodę zaciśniętymi dłońmi, czując w sobie pustkę. Czytałem i pisałem — to był mój sposób na życie — a pomimo to niewiele wiedziałem i miałem bardzo mało do powiedzenia. W gruncie rzeczy nie wiedziałem nawet, kim jestem ani czy to, co pamiętam, to moje prawdziwe wspomnienia.
Jesień weszła już w fazę pozbawioną nadziei, żółte liś­cie kleiły się do chodników i przez całą dobę siąpił albo lał deszcz. Moje okno było pokryte wilgocią, wokół czerwonawego odbicia latarń stojących nad brzegiem morza zbierały się tysiące niedużych kropel w puentylistycznym wzorze.
Wzdłuż wybrzeża ciągnęła się oświetlona ścieżka, którą lubili biegacze i spacerowicze z kijkami do nordic walking. Latem zasłaniały ją nieduży lasek i plac zabaw otoczony gęstymi krzakami, ale teraz widok wydawał się niemal idealny. Za to pogoda była fatalna, więc i tak nie dało się dostrzec żadnego biegacza ani spacerowicza.
Mimo to nagle zacząłem mieć wrażenie, że na dole ktoś się porusza. Za rosochatymi krzakami przy placu zabaw, tuż przy brzegu, obok pomostu wspólnoty mieszkaniowej.
Nie chodziło o zwykłego przechodnia, taką osobę po prostu bym zobaczył. To był raczej ktoś, kto siedział w kucki i naraz wstał, bo musiał rozprostować plecy, czy coś takiego.
Ponieważ padało, a wiatr szarpał nagimi krzakami i koronami drzew, trudno było mieć pewność.
Z początku odepchnąłem tę myśl jako absurdalną. Mieszkałem sam, moje mieszkanie było dla mnie za duże. Wiedziałem, że sąsiedzi po obu stronach — rodzina Hakalów i małżeństwo von Schantzów — wyjechali. Poza tym na dworze zrobiło się piekielnie ciemno i ponuro, więc wszystko razem niepotrzebnie rozhuśtało moją wyobraźnię, aż zobaczyłem coś, czego nie było. Jako dziecko bałem się ciemności i najwyraźniej znowu mi to groziło. Dlaczego ktoś miałby w taką pogodę tkwić nad brzegiem morza?
Tyle że z myślami jest tak, że kiedy przyszła ci do głowy jedna, podążają za nią kolejne, jedna rodzi drugą, robi się ich coraz więcej i jeśli nie zatrzymasz tej inwazji, wyobraźnia ponosi cię coraz bardziej.
Po chwili już kogoś wypatrywałem tak intensywnie, że do oczu napływały mi łzy, kilka razy wydawało mi się, że go widzę. Wymyśliłem sobie, że osoba na zewnątrz ma zadanie, by mnie śledzić, i że siedzi w tym samym miejscu, odkąd zapadł zmrok: byłem w domu przez cały wieczór, a teraz dochodziła dwunasta.
Potem doszedłem do wniosku, że gapienie się przez okno nie ma sensu. Włożyłem wełniany sweter i wyszedłem na balkon, po którym zacząłem chodzić w tę i we w tę, przyglądając się wybrzeżu pod różnymi kątami. Panował na nim martwy spokój, zaledwie sto metrów ode mnie. Stanąłem pośrodku balkonu i wychyliłem się przez drewnianą barierkę, mokrą i lepką. Przez długą chwilę tkwiłem tak bez ruchu z kołaczącym sercem, myśląc, że jeśli ktoś tam jest, to ja poczekam; miałem lata na to, by nauczyć się cierpliwości. Doprowadziłem się do autentycznego przerażenia, walczyłem z chęcią, żeby schować się z powrotem do mieszkania, zaciągnąć zasłony i zabarykadować drzwi — zarówno prowadzące na ulicę, jak i te do ogrodu.
Jednocześnie usiłowałem przywołać się do porządku, powiedziałem sobie, że powinienem wziąć latarkę i zejść na dół, by sprawdzić, co tam się dzieje, bo to zaledwie sto metrów, a w jednym z domów w sąsiedztwie w kilku oknach paliły się światła, dające poczucie bezpieczeństwa. Wystarczy skoczyć na dół, zobaczyć pustkę, a potem wrócić do siebie i kontynuować pracę nad Borgesem i Bolaño. Albo jeszcze lepiej — dać sobie spokój z pracą, napalić w kominku, nalać sobie kieliszek wina i przed snem obejrzeć film albo odcinek serialu na Netflixie.
Wtedy ponownie zauważyłem jakiś ruch za krzakami.
Straciłem panowanie nad sobą, wyciągnąłem z szafy dużą latarkę i wróciłem z nią na balkon, żeby wymachiwać nią w ferworze, który później uznałem za przejaw paniki. Dawała mocne światło, ale i tak go nie starczało, więc wzmocniłem przekaz okrzykami w dwóch językach: „Kuka siellä?”, „Jest tam kto?”.
Ja sam słyszałem lęk w swoim głosie. Obok strachu czułem też własną śmieszność. Co ja wyprawiam? Jestem w Helsinkach, a nie w lasach Trollshovda czy w jakimś odosobnionym gospodarstwie. Co zrobiliby sąsiedzi, gdyby zobaczyli, co wyprawiam? Zadzwoniliby do gazet plotkarskich z informacją o kolejnym byłym celebrycie, któremu zaczyna odbijać od alkoholu i narkotyków?
Zdecydowałem, że wchodzę do środka. Jeszcze tylko raz sprawdzę, pomyślałem, kierując po raz kolejny latarkę w stronę placu zabaw — snop światła przesunął się po drabinkach linowych i huśtawkach, ale krzaki i ścieżka spacerowa były nadal pogrążone w mroku.
I wtedy zobaczyłem, że w dole, dokładnie za krzakami, ktoś podnosi się z ziemi. Cień zaledwie, niewyraźny, z naciągniętym na głowę kapturem bluzy. Bez wątpienia był to jakiś człowiek.
Chwycił coś z ziemi, plecak albo torbę, i zgarbiony zaczął się wycofywać. Oczywiście unikał światła mojej latarki i miał dostatecznie dużo rozumu, by omijać snop padający z latarni na ścieżkę spacerową, więc rozpływał się w osłonie krzaków i pni drzew.
Potem zniknął. Zostały po nim ciemność, deszcz i wiatr.
Byłem tak przerażony, że miałem ochotę uciec z domu; chciałem zamówić taksówkę i jechać do centrum, między banery reklamowe i bary, iść do nocnego klubu, a potem przespać się w hotelu i nie wracać do siebie, aż będzie długo po świcie. Jednak nie zrobiłem tego, nie byłem w stanie: centrum stało się dla mnie czymś jak obcy kraj, rządziły w nim młodsze pokolenia, to do nich należały bary, kluby i hotele.
Powoli udało mi się opanować i pojąć, że bez względu na to, kto siedział tam w dole, udało mi się tę osobę odstraszyć.
Byłem pełen niepokoju, ale człowiek z deszczu uciekł i nie odważy się już wrócić. Muszę się opanować, jestem we własnym domu, tu nic nie może mi się przydarzyć.
Na wszelki wypadek zamknąłem się od środka na dwa zamki i założyłem łańcuch na drzwi. Zamieściłem też wymuszenie wyluzowany wpis na Facebooku, w którym oświadczyłem, że burza i deszcz trwają już tak długo, że zaczynam widzieć w parku duchy. Potem spróbowałem zadzwonić do kilku przyjaciół, do Stelli Rabell, do Kristera Tuominena i do Lindy Vogt. Nikt nie odbierał. Wtedy nalałem sobie kieliszek mocnego zinfandela i wypiłem kilka łyków, więc strach zaczął odpuszczać.
Postanowiłem, że obejrzę odcinek House of Cards i pójdę do łóżka.
Zobaczyłem siedem odcinków i nie spałem całą noc, aż do czasu, kiedy zaczęło się robić jasno.
Nie zgłosiłem nigdzie tego incydentu, bo nie miałem pojęcia, kto się tam chował i dlaczego. Nie było też żadnych świadków.
Jakieś dwa tygodnie później, dziewiątego listopada, Alex Rabell został ugodzony nożem na ulicy. Następnego dnia policja weszła do domu na północy miasta i znalazła tam broń palną oraz macbooka z czyimś dziennikiem, w którym odnotowywano wszystko: od koszmarów sennych po wyrazy nienawiści względem Alexa, mnie i innych ludzi, zarówno znanych, jak i nieznanych. W szopie odkryto też chemikalia, których można użyć do produkcji bomb. Część zapisków była także zamieszczona na YouTubie, gdzie przeczytało je wielu ludzi, zanim zostały usunięte.
Kilka miesięcy później zapytałem komisarza Sorvalego, czy policja wie, czy mężczyzna, który przyznał się do tego, że chował się w krzakach koło mojego domu, był tamtego wieczoru uzbrojony.
Sorvali odparł, że według własnych zeznań miał broń, a policja sądzi, że nie kłamie.
— Naprawdę… uzbrojony? — powtórzyłem z głupawym sceptycyzmem. — Więc gdyby chciał… mógł…
— Tak — potwierdził Sorvali. — Mógł. To, co wziął pan za torbę, było pokrowcem na broń. Na karabin.
— Ale… dlaczego w takim razie tego nie zrobił?
— Tego nie wiemy — odparł Sorvali. — Oczywiście podczas przesłuchania padło to pytanie. Nie chciał na nie odpowiedzieć.
Nie zadałem mu już więcej pytań. Zamiast tego po raz ostatni spróbowałem o wszystkim zapomnieć.
Wiedziałem jednak, że nie potrafię tak zrobić, że jestem więźniem tego, co się stało — i to nie tylko tego, co wydarzyło się niedawno, ale także wszystkiego, co działo się wcześniej przez całe lata, dziesiątki lat; wszystkiego, co doprowadziło do punktu, w którym się teraz znajdowałem. Punktu, w którym, tak jak wielu innych, miałem wrażenie, że wpatruję się w gęstniejącą ciemność, czarną jaskinię przyszłości, gdzie tańczą cienie nadchodzących wojen i przemocy.

(twarz Sandrine)

Tydzień po ataku na Alexa gazety przestały trąbić na pierwszych stronach o tym wydarzeniu. Lekarze zapewniali, że Alex wróci do zdrowia — czuł się już dużo lepiej i udzielał wywiadów na temat swoich planów na przyszłość.
Wtedy zaginęła Sandrine.
Przez osiem dni nikt nie wiedział, czy uciekła za granicę, została porwana czy może wpadła do jeziora i się utopiła albo zwyczajnie miała wszystkich dość.
Kiedy myślę o tym, co się wydarzyło, przypuszczenie, że Sandrine sama chciała zniknąć, wydaje mi się prawdopodobne.
Minęło zaledwie dziesięć miesięcy od jej krytykowanej wystawy. Sandrine podpisywała fotografie, używając nazwiska swojego ojca — Miller — ale i tak powszechnie było wiadomo, że jest córką Stelli Rabell oraz siostrzenicą kontrowersyjnego Alexa, który niedawno ledwo uszedł z życiem. Ponownie zrodziło to dużo wpisów na Twitterze i ciekawskich postów w innych mediach społecznościowych, a popołudniówki oraz telewizja za tym podążały.
Wytoczono teraz ciężkie działa i prześwietlano całą rodzinę. Przygotowano materiał o historii interesów Alexa, o jego sukcesach w latach osiemdziesiątych oraz o późniejszych spółkach fasadowych i przekrętach podatkowych, pisano o jego dziadku Poa, o tacie Jakobie i o sprzedaży posiadłości w Ramsvik, sugerowano wrogość pomiędzy Alexem a Stellą, wspominano o Thei i o wypadku na łodzi. Najwięcej uwagi poświęcano, rzecz jasna, świeżej próbie morderstwa. Sugerowano jakiś związek między zniknięciem Sandrine a atakiem na Alexa, ale były to luźne spekulacje.
Dziennikarze wyszukali role filmowe Stelli z początku lat dziewięćdziesiątych, zwłaszcza tę z filmu Przyjaciel z przeszłości, grzebali też w jej związkach ze znanymi i mniej znanymi mężczyznami — byłem wśród nich i ja, pisarz o sławie zbudowanej na powieści, którą wydano w latach dziewięćdziesiątych. Nie doszli jednak do tego, że Stella i ja byliśmy ze sobą nie raz, tylko dwa razy, z piętnastoletnią przerwą. Albo wyszukali to, ale nie uznali tego za interesującą okoliczność.
Nie znaleźli chłopaków Sandrine i Thei z czasów lice­um. Mieli za to Alexa i nieokiełznaną Theę, mieli Stellę oraz jej pełną sukcesów i wybojów drogę życiową, mieli krytykę, z jaką spotkało się zdjęcie, które Sandrine zrobiła jedenastoletniemu Fikru, a z dawniejszych czasów mieli poświęcenie dla ojczyzny, którym wykazał się Poa, oraz przedziwny los jego spadkobiercy Jakoba. Wkrótce popołudniówki dokonały więc podsumowania tego typu, jakie zazwyczaj robią jedynie dla monarchów i miliarderów:

CENA SUKCESU
PRZEŚLADOWANE PRZEZ TRAGEDIE RODZINY RABELLÓW I SPÅRENÓW
Ataki terrorystyczne — samobójstwa — tajemnicze wypadki — kłótnie rodzeństwa — skandaliczna nagość

W podobny sposób da się podsumować sporo rodzin. Teraz jednak chodziło o Rabellów. O Alexa, mojego przyjaciela z dzieciństwa. O jego siostrę Stellę. O Sandrine, z którą spędziłem na rozmowach wiele wieczorów, kiedy mieszkałem w domu w Mankans. Nie wiem dużo o rodzicielstwie, ale zrobiłem, co się dało, żeby zastąpić jej ojca. Przypomniała mi się teraz jej twarz, miny, które Sandrine robiła, żeby wyrazić swoją hardość i nonszalancję. Na próżno, bo jej twarz była tak naga, że wciąż widziało się w niej małą dziewczynkę o poważnych, błękitnych oczach i z nadąsanymi ustami. Przez te dni, kiedy jej nie było, przekonywałem siebie samego, za każdym razem myśląc o jej nastoletniej twarzy, że Sandrine żyje i ma się dobrze; miałem też nadzieję, że znajduje się gdzieś, gdzie nie widzi tytułów gazet i nie czyta artykułów.
 
 
1 Od tłumaczki: dzielnica Drumsö w Helsinkach w języku fińskim nazywa się Lauttasaari, jednak Kjell Westö, fiński autor należący do szwedzkojęzycznej mniejszości w Finlandii i piszący po szwedzku, używa w powieści tylko szwedzkich odpowiedników fińskich nazw własnych. Jest to z jego strony świadomy wybór i z tej przyczyny w przekładzie na język polski zachowuję nazewnictwo z oryginału powieści, a więc szwedzkie. Tłumaczenie tych nazw na fiński byłoby nadmierną ingerencją w zamysł pisarza i odbierałoby czytelnikowi świadomość tego, że trzyma w rękach książkę fińską, ale napisaną w języku szwedzkim; opowiadającą o Finlandii z perspektywy szwedzkojęzycznego Fina i napisaną językiem finlandssvenska, czyli fińską odmianą szwedzkiego (który zresztą niewiele różni się od szwedzkiego w Szwecji). Szwedzki jest jednym z oficjalnych języków w Finlandii — wiele ulic nosi tam podwójną nazwę. Co więcej, język szwedzki pełnił funkcję jedynego oficjalnego języka na terenie Finlandii od XVI do XIX wieku. Dopiero w 1863 roku język fiński uzyskał równy status i zaczął dominować w życiu publicznym. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

I ALEX
1

(na temat tajnego korytarza)

Jako dziecko wierzyłem, że przyszłość będzie świetlana i spokojna. Wiedziałem, że dzielę to przekonanie z moim ojcem. Nie pytajcie mnie, skąd ta pewność, bo nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale panowała między nami jednomyślność, najsilniejsza wtedy, gdy siedzieliśmy we dwóch w wypełnionej dymem tytoniowym simce taty.
Nasza wiara była irracjonalna. Inna rzecz, że tamte lata faktycznie miały barwną oprawę: muzyka pop, wyprawy w kosmos, kolorowa telewizja, jaskrawe ciuchy i coraz bardziej zwariowane fryzury. Jednak pod podszewką świat był tak samo zanurzony w wojnach, intrygach i terroryzmie jak zawsze. Z biegiem czasu tatę zdegradowano w pracy i między nim a matką przestało się dobrze układać, a ja sam starałem się unikać postrachu mojej dzielnicy, wielkiego Jana-Rogera Johanssona, który mieszkał ze swoim zapijaczonym ojcem w ciasnym, brudnym mieszkaniu kilka kamienic dalej i nienawidził wszystkich mających trochę lepiej niż on.
Pomimo to optymizm mój i taty nie znał granic. Jadąc niedużą simcą z cienkiej blachy, nigdy nie zapinaliśmy pasów. Tata palił trzydzieści papierosów bez filtra dziennie, a ja odmawiałem używania znaczka odblaskowego, kiedy szedłem do szkoły w zimowych ciemnościach, bo głupio się z nim wyglądało. Ojciec pochodził ze wsi, podobnie jak matka, oboje urodzili się przed wojną i oboje doświadczyli w dzieciństwie biedy. Miałem przed oczami obraz tego, jak żyli na kaszy żytniej i solonej rybie, bolały ich plecy od dźwigania drewna na opał i tylko w niedzielę po nabożeństwie wrzucano im do miski odrobinę masła, przez co nieustannie groziły im krzywica i szkorbut. Ale były to tylko moje fantazje, bo naczytałem się starych książek przygodowych, Opowiadań Felczera2, Jacka Londona i innych, lubiłem też wymyślać różne rzeczy. Tata odniósł sukces i to się liczyło: udało mu się przeprowadzić nas z przedmieść, takich jak Kånala i Botby, do porządnego Bortre Tölö.
A dla świata i dla naszej małej rodziny nadchodziły jeszcze lepsze czasy. Moja i ojca wiara w przyszłość była absolutna, nie było sposobu, żeby nam się nie powiodło, żebyśmy zostali pokonani. Już wtedy, chociaż miałem dopiero jakieś dziesięć lat, wiedziałem, że jesteśmy inni od Rabellów. Tyle że wówczas uważałem po prostu, że rodzina Rabellów jest od nas dużo lepsza. Wokół Alexa Rabella i wszystkich jego bliskich unosiła się złota poświata, Rebellowie sami nie mieli niedostatków i musieli mieć wszystkiego pod dostatkiem. Ojciec i ja byliśmy niezniszczalni na swój sposób, ale Rabellów nie dalibyśmy rady przewyższyć.
Któregoś dnia zeszłej zimy jechałem tramwajem do centrum — po jednym z kolejnych spotkań z komisarzem Sorvalim na komendzie w Böle — i nagle przytłoczyły mnie wspomnienia. Było mroźne popołudnie, na dworze łagodnie padał śnieg, z ust ludzi unosiła się para jak zgniły dym z wnętrzności i za każdym razem, kiedy otwierały się drzwi tramwaju, do środka wpadał lodowaty podmuch. Później myślałem, że to właśnie padający śnieg i zimny wiatr przyniosły moje wspomnienia.
Siedzę w naszej simce, jest niedziela. Ojciec prowadzi, jesteśmy w drodze na narty do Luk czy Noux, a może jedziemy na Drumsö, żeby napić się kawy z termosu w ogródku działkowym ciotki Toini i popatrzeć na morze. Matki nie ma z nami, skarżyła się na ból głowy i zmęczenie, w tamtych latach często jej się to zdarzało. Być może później ojciec zawiezie mnie do Rabellów, którzy mieszkali w Eirze, najbogatszej dzielnicy Helsinek, żebym pobawił się z ­Alexem. Nie ma znaczenia, czy jedziemy do Rabellów, czy gdzie indziej. Kocham samą podróż, poczucie bycia w drodze, to, że poruszam się po wolnej i nieokreślonej ziemi niczyjej. Wówczas, w moim dzieciństwie, zawsze świeciło słońce i wiał lekki wiatr, tak okłamuje mnie pamięć, niebo było zawsze bezchmurne, do tego wiatr o tej samej sile. Drzewa się kołyszą, świat lśni na złoto i niebiesko, a ja jestem szczęśliwy, kiedy na tylnym siedzeniu słucham ryku silnika: jego dźwięk ogłusza, bo ojciec zawsze jedzie za szybko.
Minął rok, siedzę w tramwaju w drodze do Alexa albo od niego do naszego mieszkania na Messeniusgatan. Alex z mamą i młodszą siostrą Stellą mieszkają poza centrum, nad morzem, na ulicy Ehrensvärdsvägen, w pobliżu Munkholmen i stoczni. Tata Alexa, rzecz jasna, też tam mieszka, ale zawsze jest w podróży. Alex mówi, że jego tata ma własną firmę i robi interesy za granicą, wielkie interesy za wiele milionów fińskich marek. Tak naprawdę z Bortre Tölö do Ehrensvärdsvägen najłatwiej dojechać autobusem, ale wolę jazdę tramwajem. Tramwaj wolno pokonuje odcinek od Muzeum Narodowego wzdłuż domów towarowych, a potem pod górę i przez Skillnaden, mija Dianaparken i nabierając prędkości, wjeżdża w elegancką dzielnicę Ulrikasborg. Właśnie tam, na stoku niewielkiego wzgórza wznoszącego się ku ulicy Högsbergsgatan i boiska Johannesplan, zaczyna się świat z bajki. Dianaparken to korytarz, tajemne przejście, które prowadzi do innej epoki. Za skwerem wszystkie domy są piękne, z wieżyczkami i blankami, ze śmiało umieszczonymi balkonami, są tam chodniki z kocich łbów i przyćmione światło, tak jakby upływ czasu i bliskość morza dały Ulrikasborg większy blask. Najlepiej pamiętam, jak jeździłem tamtędy zimą, płatki śniegu ześlizgiwały się po szybach tramwaju i zimne powietrze wpadało do środka po każdym otwarciu drzwi, a kiedy wysiadałem na drugim końcu ulicy Skarpskyttegatan, pod podeszwami skrzypiał śnieg. Schodziłem w dół do Femkanten i dalej w stronę morza, do dużego mieszkania rodziny Rabellów, a potem nadchodził skrzący mrozem i samotnością zimowy wieczór, gdy wiele godzin później wsiadałem do tramwaju jadącego w stronę domu.
Lata płyną coraz szybciej, którejś jesieni czekam przed szkołą francuską na Stellę. Opieram się o mój pierwszy samochód i palę papierosa, mam cytrynowożółtego citroëna 2CV, kupiłem go na raty dzięki pracy biurowej w firmie dziadka Rabella. Znowu pamiętam wiatr: wczesną październikową bryzę, która jeszcze nie szczypie policzków, ale chłodzi, wszystkie kolory wokół mnie są mocne i wyraźne. Kiedy Stella pojawia się w drzwiach szkoły i schodzi po schodach, jest zazwyczaj w towarzystwie dwóch lub trzech dziewczyn, ale to ona stanowi centrum, pozostałe słuchają jej uważnie i wybuchają lekkim jak piórko śmiechem, równie przyjemnym jak wiatr głaszczący moje policzki. Czasami Stella idzie po schodach z którymś z kolegów z klasy, najczęściej z przystojnym Sebastianem Askelöfem, czuję wtedy, jak wzbiera we mnie zazdrość. Jednak kiedy Stella natrafia na mnie wzrokiem, rozjaśnia się w uśmiechu, macha do mnie ręką, pospiesznie żegna się z Sebastianem i podbiega w moją stronę.
Po czterdziestu latach od tamtych wydarzeń z mojego dorastania nie zostało nic więcej. Zaledwie kilka wspomnień, tramwaj, który zatrzymuje się na przystanku, otwiera drzwi i wpuszcza nowych ludzi oraz mroźne, zimowe powietrze. Nie łudzę się, że te obrazki z przeszłości są szczególnie ważne. Zachowały się w mojej pamięci, bo podobały mi się ich kolory i nastrój, a także dlatego, że jest w nich coś, czego mi zawsze brakowało: spokój.
Moje wczesne lata z Alexem i Stellą miały w sobie blask. Były tam też głębokie cienie — należałem do nielicznych, którzy je zauważali, ale dopóki byłem dzieckiem, a potem nastolatkiem, odwracałem od nich wzrok, próbując dostrzegać tylko to, co jasne i piękne. Teraz tamte lata otacza też mrok i wiem, że nie było go tam od samego początku. Tyle tylko, że ja go nie widziałem. Kiedy miałem jedenaście lat i mój tramwaj wjeżdżał przez korytarz skweru Dianaparken, a potem na Ulrikasborg, byłem zbyt mały, by rozumieć, co sprawia, że bajki wywołują nasze poruszenie: w każdej dobrej bajce jest miejsce na bezkresną ciemność, a ciemność ta pochodzi z przeszłości.
 
 
2 Fältskärns berättelser (Opowiadania felczera) Zachariasa Topeliusa — cykl opowiadań z okresu romantyzmu przedstawiających historię Szwecji w latach 1631—1772; w okresie tym Finlandia była integralną częścią Szwecji.

 
Wesprzyj nas