Między szaleństwem a odkupieniem. Elektrowstrząsami a pokorą. Kłamstwem a prawdą.


JogaSiedem lat po monumentalnym “Królestwie”, dziele o początkach chrześcijaństwa, religijnej ekstazie i utracie wiary, Emmanuel Carrère powraca z „autobiografią psychiatryczną”.

To książka o jodze i depresji. Medytacji i terroryzmie. Dążeniu do jedności i chorobie dwubiegunowej. Rzeczach, które – jak się wydaje – nie pasują do siebie, a jednak idą w parze.

“Joga” to intymne wyznanie jednego z najbardziej znanych francuskich pisarzy i intelektualistów, a jednocześnie głęboko poruszająca i uniwersalna powieść o poszukiwaniu drogi i sensie życia znaczonego nieustanną walką z przeciwnościami losu. Owiany aurą skandalu reportaż totalny o kondycji człowieka.

***

Najbardziej fascynujący spośród współczesnych pisarzy.
Karl Ove Knausgård

Emmanuel Carrère
Joga
Przekład: Magdalena Kamińska-Maurugeon
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 15 września 2021
 
 

Joga


I
ZAGRODA

Przyjazd

Skoro trzeba gdzieś zacząć opowieść o tych czterech latach, w ciągu których próbowałem napisać pogodną i subtelną książeczkę o jodze, starłem się z rzeczami tak mało pogodnymi i mało subtelnymi, jak terroryzm dżihadystyczny i kryzys migracyjny, pogrążyłem się w tak ciężkiej depresji melancholicznej, że zamknięto mnie na cztery miesiące w Szpitalu Świętej Anny, wreszcie – straciłem swojego wydawcę, który po raz pierwszy od trzydziestu pięciu lat nie przeczyta napisanej przeze mnie książki; skoro trzeba gdzieś zacząć, wybieram styczeń dwa tysiące piętnastego roku, kiedy to, domykając walizkę, zastanawiałem się, czy wziąć telefon, który i tak tam, dokąd jadę, będę musiał oddać, czy też lepiej zostawić go w domu. Wybrałem opcję radykalną i zaraz po wyjściu z naszej kamienicy poczułem ekscytację, że znalazłem się poza zasięgiem. Robiąc kolejny krok w bok, wsiadłem do pociągu na dworcu Bercy, satelicie Gare de Lyon, skromnym i już małomiasteczkowym, obsługującym francuską prowincję. Przestarzałe wagony, przedziały w dawnym stylu, sześć miejsc w pierwszej klasie, osiem w drugiej, brązy i grynszpany, przywodzące na myśl pociągi z odległego dzieciństwa w latach sześćdziesiątych. Szeregowcy spali wyciągnięci na siedzeniach, bo chyba nikt im nie powiedział, że nie ma już czegoś takiego jak zasadnicza służba wojskowa. Jedyna pasażerka jadąca ze mną w przedziale siedziała odwrócona w kierunku zakurzonej szyby i patrzyła na przesuwające się w szarej mżawce otagowane budynki przy wyjeździe z Paryża, a potem na jego wschodnich przedmieściach. Była to młoda kobieta o wyglądzie i w stroju pieszej turystki; miała ze sobą olbrzymi plecak. Zastanawiałem się, czy jedzie wędrować po górach Morvan, jak to zdarzało się dawniej i mnie, gdy wyruszałem z Vézelay przy wcale nie lepszej pogodzie, albo czy – kto wie? – udaje się w to samo miejsce co ja. Rozmyślnie nie wziąłem ze sobą książki i przez całą drogę – półtorej godziny – pozwalałem wzrokowi i myślom błądzić w czymś w rodzaju spokojnej niecierpliwości. Nie wiedząc dokładnie, czego się spodziewać, spodziewałem się wiele po tych dziesięciu dniach, które miałem spędzić w odcięciu od świata, nieosiągalny i nieuchwytny. Obserwowałem swoje czekanie, obserwowałem spokojną niecierpliwość. Było to interesujące. Gdy pociąg zatrzymał się w Laroche-Migennes, młoda kobieta z wielkim plecakiem wysiadła w tym samym momencie, co ja, i jak ja, jak dwadzieścia innych osób, skierowała się w stronę parkingu, skąd miał nas zabrać autokar. Czekaliśmy w milczeniu, nikt nikogo nie znał. Każdy przyglądał się towarzyszom, zastanawiając się, czy wyglądają na normalnych. Powiedziałbym, że tak, raczej tak. Gdy przyjechał autokar, niektórzy usiedli parami, ja – sam, ale tuż przed odjazdem wsiadła kobieta koło pięćdziesiątki, o pięknej, poważnej, kanciastej twarzy, i zajęła miejsce obok mnie. Pozdrowiła mnie krótko półgłosem, następnie zamknęła oczy, dając mi pozbawiony niechęci sygnał, że nie ma ochoty zaczynać rozmowy. Nikt się nie odzywał. Autokar szybko opuścił miasto i jechał po bardzo wąskich drogach, mijając osady, w których wszystko było zamknięte, nawet okiennice. Po półgodzinie znalazł się na ubitej drodze obsadzonej dębami i zatrzymał na żwirowanym placyku przed niską gospodarczą zabudową. Wysiedliśmy i wzięliśmy bagaże, a potem weszliśmy do budynku osobnymi drzwiami: jedne były dla mężczyzn, a drugie dla kobiet. My, mężczyźni, znaleźliśmy się w dużej sali, urządzonej jak szkolna stołówka, oświetlonej jarzeniówkami, o ścianach pomalowanych na bladą żółcień i ozdobionych plakacikami, na których wykaligrafowano buddyjskie sentencje. Były wśród nas nowe twarze, osoby, które nie jechały autokarem i zapewne dotarły tu samochodami. Za stołem z laminatu siedział młodzieniec o otwartym, sympatycznym obliczu, ubrany w koszulkę z krótkim rękawem, choć wszyscy inni byli w swetrach lub w polarach, i przyjmował kolejno nowo przybyłych. Przed podejściem do niego należało wypełnić kwestionariusz.

Kwestionariusz

Wziąłem stołówkową szklankę, nalałem sobie herbaty z dużego cynowego samowara i usiadłem nad kwestionariuszem. Cztery zadrukowane obustronnie kartki. Pierwsze pytania nie wymagały długiego namysłu: stan cywilny, osoby, które należy poinformować w nagłych przypadkach, problemy zdrowotne, przyjmowane leki. Napisałem, że jestem zdrowy, ale kilka razy cierpiałem na depresję. Następnie proszono nas, byśmy napisali: 1) skąd wiemy o vipassanie; 2) jakie mamy doświadczenie w medytacji; 3) w jakim momencie życia się znajdujemy; 4) czego oczekujemy po tej sesji. Miejsca na odpowiedź nie przekraczały jednej trzeciej strony; pomyślałem, że gdybym chciał poważnie zająć się choćby drugim pytaniem, musiałbym napisać książkę, i po to właśnie, by tę książkę napisać, przyjechałem tutaj – ale o tym nie miałem zamiaru informować. Powściągliwie ograniczyłem się do napisania, że praktykuję medytację od około dwudziestu lat, że było to przez długi czas związane z ćwiczeniem tai chi chuan (i uściśliłem w nawiasie „mała cyrkulacja”, by dać do zrozumienia, że nie jestem tak całkiem początkujący), a obecnie z praktyką jogi. Jednak stosowałem ją nieregularnie i miałem nadzieję, że bardziej się w niej umocnię; był to powód, dla którego zapisałem się na intensywną sesję. Co do „momentu życia, w jakim się znajdowałem”, prawda jest taka, że był to dobry moment, niezwykle sprzyjający cykl, który trwał już blisko dekadę. Było wręcz zadziwiające, że po tylu latach, kiedy to za każdym razem odpowiedziałbym, że mam się źle, bardzo źle, i że moment życia, w jakim się znajduję, jest wyjątkowo fatalny, teraz mogłem, nie kłamiąc, a nawet umniejszając nieco swój szczęśliwy los, odpowiedzieć, że naprawdę jest dobrze, że dawno nie przeżyłem epizodu depresyjnego, że nie mam kłopotów – ani sercowych, ani rodzinnych, ani zawodowych, ani materialnych – a moim jedynym prawdziwym problemem, bo owszem, jest to problem, lecz dotyczący bogaczy, stanowi nadmiernie wybujałe despotyczne ego, którego panowanie miałem nadzieję ograniczyć, a medytacja właśnie temu służy.

 
Wesprzyj nas