“Ile z gór tych złota” to przejmująca powieść przygodowa i zapowiedź oszałamiającego nowego głosu w literaturze. Elektryzujący debiut osadzony w czasach amerykańskiej gorączki złota.


Ile z gór tych złotaBa umiera w nocy. Osierocone dzieci imigrantów, Lucy i Sam, nagle zostają same w kraju, który nie uznaje ich istnienia. Zmuszone do ucieczki z górniczego miasta, wyruszają, by ostatni raz pożegnać z ojcem i uwolnić się od przeszłości.

Podróż wiedzie je przez opustoszały widmowy krajobraz pełen kości gigantycznych bawołów i odcisków tygrysich łap. Rodzinne sekrety wychodzą na jaw, a relacja między rodzeństwem zostaje wystawiona na próbę.

“Ile z gór tych złota” to przejmująca powieść przygodowa i zapowiedź oszałamiającego nowego głosu w literaturze. Epicka i intymna, łączy chińską symbolikę z niesamowicie oryginalnym językiem i wyjątkowym sposobem opowiadania historii, z którego na każdej stronie przebija tęsknota za domem.

Zhang przygląda się również kwestii rasowej, pytając o to, gdzie tak naprawdę jest miejsce dla imigrantów.

***

Nominowana do Nagrody Bookera 2020
Na liście ulubionych książek Baracka Obamy roku 2020
Zdobywczyni Nagrody Literackiej Asian/Pacific
Zdobywczyni Nagrody Academy of Arts and Letters Rosenthal Award
Finalistka Nagrody PEN/Hemingway

C Pam Zhang
Ile z gór tych złota
Przekład: Aga Zano
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 13 października 2021
 
 


CZĘŚĆ PIERWSZA
XX62

Złoto

Ba umiera w nocy, więc trzeba zdobyć dwa srebrne dolary.
Nad ranem Sam wystukuje rozzłoszczony rytm na klepisku, chodzi tam i z powrotem, ale Lucy czuje, że zanim odejdą, musi przemówić. Cisza jej ciąży, napiera tak mocno, aż Lucy ustępuje.
– Przepraszam – mówi do ba, leżącego na materacu. Pościel, w którą jest owinięty, to jedyny skrawek czystego materiału w mrocznej, zapylonej chacie, wszystko jest czarne od węgla. Ba nie zwracał uwagi na bałagan za życia; po śmierci omija go nieprzyjemnym, zmrużonym wzrokiem tak samo jak wcześniej. Lucy też omija spojrzeniem. Tylko Sam na nie zasługuje. Sam: oczko w głowie, krągły kłębek zniecierpliwienia, krążący przy drzwiach w za dużych butach. Za życia ojca łączyła ich nierozerwalna więź, a teraz Sam nie chce odwzajemnić jego spojrzenia. Dopiero wtedy do Lucy dociera: ba naprawdę odszedł.
Dziewczynka dłubie dużym palcem bosej stopy w klepisku, próbując wygrzebać jakieś słowa, których Sam wysłucha. Rozpostrzeć błogosławieństwo nad latami cierpień. Pył unosi się upiornie w świetle wpadającym przez jedyne okno. Trwa nieruchomo w bezwietrznym powietrzu.
Coś dźga Lucy w kręgosłup.
– Pif-paf – odzywa się Sam.
Ma jedenaście lat – Lucy dwanaście; jest drewnem – Lucy wodą, jak mawiała mama. Starsza siostra jest jednak wyższa aż o stopę. Sam wciąż ma miękkie, zdradliwie delikatne rysy.
– Za wolno. Nie żyjesz. – Sam zwija palce w pulchne piąstki i dmucha w lufę wyimaginowanego pistoletu. Tak jak ba. Tak to się robi jak należy, mawiał, a gdy Lucy odpowiedziała kiedyś, że te nowe pistolety się nie blokują i nie trzeba ich przedmuchiwać, to ba uznał, że przyda się, żeby ją zdzielić jak należy. Gwiazdy rozbłysły jej gdzieś za oczami, nos przeszyła ostra strzała bólu.
Nos Lucy nigdy się nie wyprostował. Pociera go teraz kciukiem i wspomina, co wtedy powiedział ba – że trzeba pozwolić, żeby samo się zagoiło jak należy. Popatrzył na Lucy po tym, jak rozlany siniak zbladł, i tylko pokiwał stanowczo głową. Jakby tak to zaplanował od początku. „Jak należy. Żeby ci się nie zapomniało, jaka jest kara za pyskowanie”.
Sam ma brudne policzki, umazane prochem strzelniczym tak, by smugi przypominały (w zamierzeniu) indiańskie barwy wojenne. Pod burą warstwą kryje się jednak nieskazitelnie gładka twarz.
Tylko ten jeden raz i tylko dlatego, że zaciśnięte dłonie ojca leżą bezradnie pod kocem – a może tak naprawdę jest dobra i mądra, bo jeśli go sprowokuje, to może ba wstanie i się na nią zamachnie? – Lucy robi coś, na co w innych okolicznościach nigdy by sobie nie pozwoliła. Też zwija dłonie w pięści, celuje z palców. Wbija je pod miękką brodę, tam, gdzie kończy się brud i sadza, a zaczyna dziecięcy tłuszczyk. Pod szczękę, którą dałoby się nazwać subtelnie zarysowaną, gdyby nie to, jak buńczucznie wysuwa się do przodu.
– To ty nie żyjesz – oznajmia. Wystarcza jedno pchnięcie i Sam wypada na dwór jak na banicję.
Słońce praży bez litości. Pora sucha w pełni, deszcz stał się odległym wspomnieniem. Ich dolina zmieniła się w bury spłacheć ziemi, rozpołowiony przez wijący się strumień. Po tej stronie stoją liche chaty górników, a po drugiej budynki na bogato, o porządnych murowanych ścianach i szklanych oknach. A wszystko to okalają ciągnące się w nieskończoność góry poprzetykane złotem; wśród wysokich, spierzchniętych od żaru traw, przycupnęły liche obozy poszukiwaczy złota i Indian, grupki vaqueros, podróżników i wyrzutków, a dalej rozdziawia się kopalnia, za nią kolejne, i jeszcze następne, i jeszcze.
Sam prostuje wąskie ramiona i przechodzi przez strumień, czerwień koszuli niesie się po jałowej ziemi jak krzyk.
Kiedy tu przybyli, dolina była jeszcze porośnięta wysoką żółtą trawą, na jej grzbiecie kłębiły się gęste dębowe zarośla, a po deszczu rosły maki. Trzy i pół roku temu przyszła powódź, podmyła krzewy, utopiła lub przegoniła połowę mieszkańców. Mimo to ich rodzina została, trwała samotnie na skraju doliny. Ba przypominał drzewo rozdarte piorunem: martwe w środku, lecz wciąż wczepione korzeniami w glebę.
A co teraz, kiedy już go nie ma?
Lucy stawia bose stopy w ślady butów, które zostawia Sam; milczy, oszczędza ślinę. Wody nie ma już od dawna, powódź zostawiła świat jeszcze bardziej spragnionym.
Mamy też nie ma już od dawna.
Za strumieniem ciągnie się szeroka ulica, rozmigotana i zakurzona jak wężowa skóra. Po obu stronach straszą sztuczne fasady: saloon, kowal, faktoria, bank, hotel. Ludzie zalegają w cieniu jak jaszczurki.
Jim siedzi w sklepie i skrobie w księdze rachunkowej. Jest szersza od niego i waży połowę tego, co on. Ponoć Jim ma w niej zapisane długi każdego w całej okolicy.
– Przepraszam – mamrocze Lucy, przeciskając się między dzieciakami, które kręcą się koło półki ze słodyczami, a w oczach mają pragnienie ucieczki od nudy. – Chcę przejść. Przepraszam. – Kurczy się w sobie. Dzieciaki rozchodzą się leniwie, trącając ją łokciami w ramiona. Dziś przynajmniej nie próbują jej szczypać.
Jim dalej patrzy w księgę.
– Dzień dobry, przepraszam? – mówi Lucy głośniej.
Tuzin oczu kłuje Lucy spojrzeniami, ale Jim ją ignoruje. Dziewczynka już wie, że to zły pomysł, ale mimo to opiera dłoń na skraju blatu, żeby ściągnąć na siebie uwagę.
Jim natychmiast odrywa oczy od książki. Czerwone oczy, zaognione przy powiekach.
– Precz z łapami. – Jego głos drga jak stalowy drut. Nie przerywa pisania. – Rano ladę myłem.
Za Lucy rozlegają się urywane rechoty. To nie przeszkadza dziewczynce, która po latach mieszkania w osadzie nie ma w sobie już nic miękkiego, co dałoby się rozedrzeć. Tylko jedna rzecz sprawia, że czuje się pusta w środku, tak jak wtedy, kiedy umarła mama: to spojrzenie w oczach Sam. Sam mruży oczy tak nieprzyjemnie jak ba.
Ha! Woła Lucy, bo Sam tego nie zrobi. Ha! Ha! Jej śmiech rozpościera się nad ich dwójką, czyni częścią stada.
– Dziś tylko całe kurczaki – oznajmia Jim. – Nie mam dla was łapek. Jutro przyjdź.
– Nie potrzebujemy prowiantu – kłamie Lucy, choć już czuje na języku tłuszcz spod kurzej skórki. Prostuje się, opuszcza ręce po bokach i zaciska dłonie w pięści. A potem mówi, po co przyszła.
„Ja cię nauczę jedynych czarodziejskich słów, co się liczą”, oznajmił ba, kiedy wyrzucał książki mamy do jeziorka, powstałego w dolinie po burzy. Walnął Lucy, żeby przestała płakać, ale rękę miał powolną. Prawie łagodną. Przykucnął, żeby przyjrzeć się, jak dziewczynka wyciera smarki z buzi. „Ting wo, słuchaj mnie, Lucy: na kredyt”.
Słowa ba na pewno podziałają, jest w nich jakieś zaklęcie. Jim przerywa pisanie.
– Co ty powiedziałaś?
– Dwa srebrne dolary. Na kredyt. – Głos ojca dudni jej w uchu, za plecami. Lucy czuje jego przesiąknięty whiskey oddech. Nie śmie się odwrócić. Nie wie, co zrobi, jeśli jego ciężka, wielka jak szpadel dłoń opadnie jej na ramię: czy wrzaśnie, roześmieje się, czy pobiegnie i rzuci mu się na szyję z takim impetem, że ba nie zdoła jej z siebie zrzucić, choćby nie wiedzieć jak wyklinał. Słowa ojca obijają jej się po gardle jak duch w ciemnym korytarzu. – W poniedziałek wypłata. Tylko trochę nam trzeba, żeby dociągnąć. Szczerze.
Dziewczynka spluwa na dłoń i wyciąga ją przed siebie.
Jim bez wątpienia nasłuchał się tej śpiewki od górników, ich wyschłych żon i dzieci pustych w środku. Biednych jak Lucy. Brudnych jak Lucy. O Jimie wiadomo, że poburczy, położy na ladzie potrzebny towar, a potem skasuje podwójnie po wypłacie. Raz przecież rozdawał bandaże na kredyt po wypadku w kopalni, prawda? Zrozpaczonym, bezradnym. Takim jak Lucy.
Tylko że nikt z nich nie jest tak całkiem jak Lucy. Jim mierzy ją wzrokiem. Bose nogi. Zapocona sukienka w nietwarzowym odcieniu granatu, zrobiona z resztek płótna po koszuli ojca. Chude ramiona, włosy sztywne jak druty. I jeszcze jej twarz.
– Ziarno dam tatkowi na kredyt – mówi Jim. – I części zwierząt najróżniejsze, czego wy tam się nie brzydzicie jeść. To też dam. – Sprzedawca podwija górną wargę, odsłaniając mokry skrawek dziąsła. U kogoś innego dałoby się to nazwać uśmiechem. – Ale po pieniądze to musisz go posłać do banku.
Ślina na nietkniętej dłoni Lucy zasycha, napina skórę.
– Proszę pana…
Sam łupie obcasem o podłogę, zagłuszając gasnący głos siostry. Wychodzi ze sztywno wyprostowanymi ramionami.
Sam jest drobnym dzieckiem, ale w buciorach z cielęcej skóry robi kroki jak dorosły. Rzuca długi cień, liżący Lucy po palcach u stóp; uważa cień za odbicie swoich prawdziwych rozmiarów, a niewielkie ciało za przejściową niewygodę. „Kiedy będę kowbojem”, opowiada. „Kiedy będę awanturnikiem”. A ostatnimi czasy: „Kiedy będę sławnym zbiegiem. Kiedy urosnę”. Sam ma jeszcze na tyle mało lat, by wierzyć, że pragnieniami można podporządkować sobie cały świat.
– Bank nie pomoże takim jak my – odzywa się Lucy.
Równie dobrze mogłaby nic nie mówić. Pył łaskocze ją w nosie, więc przystaje, żeby odkaszlnąć. Gardło jej się marszczy. Zwraca wczorajszą kolację na ulicę.
Od razu zbiegają się dzikie psy i zaczynają zlizywać zawartość jej żołądka. Przez chwilę Lucy się waha, choć Sam wybija butami niecierpliwy refren. Dziewczynka wyobraża sobie, że mogłaby porzucić jedynego członka rodziny, jaki jej pozostał, i opaść na ziemię między psy, walczyć z nimi o każdą kroplę tego, co należy przecież do niej. Ich życie składa się z brzucha i nóg, z karmienia i ucieczki. Prosty żywot.
Ogromnym wysiłkiem woli podnosi głowę i rusza dalej na dwóch nogach.
– Idziemy, partnerze? – mówi Sam. Tym razem to prawdziwe pytanie, a nie zwrot, przeżuwany w ustach, by nim splunąć. Po raz pierwszy dzisiaj Sam nie mruży ciemnych oczu. Pod ochroną cienia Lucy otworzyły się szeroko, coś się w nich na wpół roztapia. Lucy podchodzi, żeby dotknąć krótkich czarnych włosów tam, gdzie wystają spod przekrzywionej czerwonej bandany. Przypomina jej się, jak pachniały dawno temu, kiedy były tylko puszkiem na niemowlęcej skórze: jak drożdże, szczere słońce, oliwa. Jednak kiedy Lucy się porusza, przepuszcza promień światła. Sam zaciska oczy. Odchodzi. Lucy widzi wybrzuszone kieszenie spodni i wie, że te małe pięści znów są odbezpieczone.
– Idziemy – odpowiada.
Podłoga w banku jest zrobiona z błyszczących desek, jasnych jak włosy na głowie pani za ladą. Tak gładkich, że Lucy nie musi się obawiać drzazg włażących w stopy. Postukiwanie butów zyskuje teraz ostrzejszy ton, każdy krok brzmi jak strzał z pistoletu. To Sam. Kark ma poczerwieniały pod barwami wojennymi.
Tu-tuk, rozlega się w banku. Kasjerka się gapi.
Tu-tuk. Kobieta się wychyla. Za nią pojawia się mężczyzna. Z kamizelki zwisa mu łańcuszek.
TU-TUK TU-TUK TU-TUK. Sam staje na palcach przed ladą, zginając skórę na butach. Dotąd coś takiego byłoby nie do pomyślenia, buty były zbyt cenne.
– Dwa dolary srebrne – mówi Sam.
Usta kasjerki drgają.
– Czy macie…
– Nie mają tu konta – odzywa się mężczyzna. Patrzy na dzieci tak, jak patrzy się na szczury.
Sam milknie.
– Na kredyt – dodaje Lucy. – Prosimy.
– Widziałem was w okolicy. Ojciec was przysłał na żebry?
W pewnym sensie tak.
– W poniedziałek wypłata. Tylko trochę nam trzeba, żeby dociągnąć. – Lucy nie dodaje „szczerze”. Ten człowiek pewnie i tak nie chciałby tego usłyszeć.
– To nie towarzystwo dobroczynne. Zmiatajcie do domu, wy małe… – Wargi mężczyzny poruszają się jeszcze przez chwilę po tym, jak przestaje dobiegać z nich głos, niczym u tej kobiety, którą Lucy kiedyś widziała, jak mówiła językami, a na jej usta napierała jakaś obca siła. – …żebraki. Poszli mi stąd, bo wezwę szeryfa.
Strach przebiega Lucy po kręgosłupie zimnymi palcami. To nie jest strach przed bankierem. Przeraża ją Sam. Poznaje to spojrzenie. Myśli o ojcu, leżącym sztywno w łóżku, z rozchylonymi szparkami oczu. To ona pierwsza się obudziła dzisiaj rano. Znalazła ciało i czuwała przy nim, czekając, aż Sam wstanie, to ona zamknęła ojcu powieki – najlepiej, jak umiała. Sądziła, że ba umarł rozzłoszczony. Teraz wie, że się pomyliła: to było uważne spojrzenie drapieżnika, śledzącego ofiarę. Już dostrzega pierwsze sygnały, że Sam staje się naczyniem, które ojciec wziął w posiadanie. Sam ma w oczach tę samą zmrużoną czujność co ba. Sam nosi w ciele jego złość. A do tego trzeba dodać przyczółki, zajęte przez ojca już wcześniej: za duże buty i to miejsce na drobnym ramieniu, na którym opierał dłoń. Lucy już wie, czego się spodziewać. Ba będzie gnić dzień po dniu na materacu, a jego duch wylewać się z ciała i przenikać do ciała jego najmłodszego dziecka, aż pewnego dnia Lucy obudzi się i zobaczy, że zza tych błyszczących ciemnych oczu wyziera ojciec. A Sam przepadnie na zawsze.
Powinni pogrzebać go raz a porządnie, przycisnąć mu powieki srebrem. Lucy musi to wytłumaczyć bankierowi. Jest już gotowa błagać.
– Pif-paf – mówi Sam.
Lucy już ma powiedzieć: Sam, przestań się wygłupiać. Wyciąga rękę, by pacnąć pulchne brązowe palce, lecz nagle widzi, że stały się dziwnie błyszczące. Czarne. Sam trzyma pistolet ojca.
Kasjerka mdleje.
– Dwa srebrne dolary – powtarza Sam, teraz już niższym głosem. Czai się w nim cień głosu ba.
– Bardzo przepraszam – odzywa się Lucy. Unosi kąciki warg. Ha! Ha! – Wiecie, jak dzieci lubią się bawić, proszę wybaczyć…
– Wynocha, bo każę was zlinczować – warczy mężczyzna. Patrzy prosto na pistolet, który trzyma Sam. – Poszli mi stąd, wy małe, żółte brudasy.
Sam naciska spust.
Ryk. Huk. Świst. Lucy ma wrażenie, że coś potężnego przelatuje jej koło ucha. Że gładzi ją szorstkimi dłońmi. Kiedy otwiera oczy, powietrze jest szare od dymu, a Sam robi krok w tył i przyciska dłoń do policzka, posiniaczonego odrzutem pistoletu. Bankier leży na ziemi. Po raz pierwszy w życiu Lucy nie zważa na to, że Sam płacze, po raz pierwszy Sam schodzi na dalszy plan, a ona odwraca się, odpełza. Dzwoni jej w uszach. Wymacuje kostkę mężczyzny. Znajduje udo. Pierś. Całą, nienaruszoną pierś, z sercem bijącym w środku. Mężczyzna ma pręgę na skroni, bo uderzył głową o półkę, kiedy odskoczył. Poza tym nic mu nie jest. Pistolet nie wypalił.
Lucy słyszy śmiech ba, dobiegający z chmury dymu i prochu.
– Sam. – Dziewczynka powstrzymuje się, by też nie zacząć płakać. Teraz musi mieć więcej siły, niż potrafi w sobie znaleźć. – Sam, ty ośle, bao bei, ty mały, durny ośle. – Miesza słodkie z kwaśnym, obelgi i pieszczotliwe zwroty. Jak ba. – Musimy stąd iść.
To, jak ba przyjechał w te góry, by zostać poszukiwaczem złota, to historia prawie śmiechu warta. Jak tysiące innych przybyszów sądził, że żółte trawy tej krainy i słońce błyszczące jak złoty pieniążek zapowiadają jeszcze jaśniej migoczące zdobycze. Ale żaden z tych, którzy przywędrowali, by przekopywać Zachód, nie spodziewał się, jak wyschła i spragniona będzie ta ziemia, jak bezlitośnie wypije ich pot i siły. Nikt nie przewidział, jaka będzie skąpa. Większość przybyła za późno. Bogactwa zostały już wydobyte, skończyły się. Strumienie nie rodziły złota. Ziemia nie rodziła zboża. Zamiast tego przyjezdni znaleźli w zboczach gór o wiele mniej olśniewającą nagrodę: węgiel. Na węglu nikt się nie wzbogaci, nie nakarmi nim oczu ani wyobraźni. Dało się nim jednak wykarmić rodzinę – niemal się dało, mąką ruszającą się od wołków i resztkami mięsa, aż wreszcie wycieńczona marzeniami żona zmarła po wydaniu na świat syna. Wtedy zaś pieniądze oszczędzone na tym, że ubyło jednych ust do wykarmienia, ba mógł zacząć przeznaczać na picie. Miesiące nadziei, miesiące ciułania, i tyle z tego mieli: butelka whiskey, dwa groby wykopane tam, gdzie ich nikt nie znajdzie. Historia prawie śmiechu warta – ha! ha! – ba sprowadził tu rodzinę, żeby się wzbogacić, a teraz jego dzieci są gotowe zabić człowieka za dwa srebrne dolary.
A zatem kradną. Biorą, czego potrzebują, by uciec z miasta. Sam najpierw protestuje, z właściwym sobie uporem.
– Nikomu żeśmy krzywdy nie zrobili – dowodzi.
Tylko dlatego, że ci się nie udało, myśli Lucy.
– Przy takich jak my z byle czego da się zrobić przestępstwo. Jak będzie im wygodnie, to ustanowią dla nas nowe prawo. Już zapomniałaś?
Sam unosi podbródek, ale Lucy widzi, że się waha. Dzień jest bezchmurny, ale w tej chwili oboje czują, jak chlaszcze ich dawny deszcz. Pamiętają, jak wewnątrz szalała burza, i nawet ba nic nie mógł na to poradzić.
– Nie możemy czekać. Nawet z pogrzebem.
W końcu Sam kiwa głową.
Pełzną do szkoły, szorując brzuchami po ziemi. Zbyt łatwo, o wiele zbyt łatwo stać się tym, czym inni ich nazywają: zwierzętami, szumowinami, złodziejami. Lucy przekrada się wokół budynku do miejsca, o którym wie, że nie widać go zza tablicy. W środku rozlegają się głosy. Recytacja ma rytm bliski modlitwie, dudniący głos pana Leigha wzywa, chór uczniów odpowiada. Prawie, prawie, a Lucy przyłączyłaby się do nich.
Minęły już jednak całe lata, odkąd wolno jej było wchodzić do środka. Dwoje nowych uczniów zajmuje jej ławkę. Lucy gryzie się w policzek, aż do krwi, i odwiązuje od płotu siwą klacz nauczyciela, Nellie. W ostatniej chwili zabiera też ciężkie od owsa juki.
Po powrocie do domu Lucy mówi, że Sam ma spakować wszystko, co muszą zabrać. Ona zostaje na zewnątrz, obserwuje chatę i ogród. Ze środka dobiegają łomoty, brzęki, odgłosy furii i żałoby. Lucy nie wchodzi; Sam nie prosi o pomoc. W banku, kiedy Lucy przepełzła obok, by delikatnie dotknąć bankiera, między rodzeństwem pojawiła się niewidzialna ściana.
Lucy zostawia na drzwiach wiadomość dla pana Leigha. Próbuje sobie przypomnieć szumne frazy, których ją kiedyś nauczył, jakby mogły jej wystawić świadectwo bardziej przekonujące od kradzieży. Nie daje rady. Bazgrze „Przepraszam” w gęstych rządkach, od framugi do framugi.
Sam wyłania się ze środka i wynosi zwinięte koce, skromny prowiant, rondel i patelnię, a na koniec stary kufer mamy. Skrzynia szoruje po suchej glebie, długa niemal na wysokość człowieka, skórzane uchwyty trzeszczą pod jej ciężarem. Lucy nie ma pojęcia, jakie pamiątki Sam zabiera ze sobą, wie jednak, że nie należy przeciążać konia – ale panuje między nimi takie napięcie, że włosy jeżą się jej na karku. Nic nie mówi. Kiedy Sam się zbliża, Lucy wyciąga rękę z przywiędłą marchewką – to ich ostatnia odrobina słodyczy na długo. Znak pokoju. Sam wkłada połowę do pyska Nellie, a resztę chowa do kieszeni. Ten życzliwy gest podnosi Lucy na duchu, mimo że był skierowany do konia.
– Już po pożegnaniu? – pyta, kiedy Sam zarzuca Nellie sznur na grzbiet, zaplata kilka przesuwanych węzłów. Sam tylko stęka, wkładając ramię pod kufer, żeby go podnieść. Brązowa buzia czerwienieje, potem fioletowieje z wysiłku. Lucy pomaga. Skrzynia wpada w pętlę, a Lucy ma wrażenie, że ze środka dobiega jakiś łomot.
Sam gwałtownie odwraca głowę. Twarz ma ciemną, odsłania białe zęby. Przez Lucy przebiega strach. Robi krok w tył. Sam kończy wiązać sznur bez jej pomocy.
Dziewczynka nie idzie pożegnać się z ciałem. Miała na to kilka godzin dziś rano podczas czuwania. A prawdę mówiąc, ba umarł razem z mamą. To ciało od trzech i pół roku było puste, już dawno zniknął z niego człowiek, który tam dawniej mieszkał. A teraz nareszcie jadą dość daleko, by jego upiór za nimi nie podążył.
Moja Lucy, mówi ba, człapiąc prosto w jej sny, ben dan. Ty oślico.
Jest w dobrym humorze, jak rzadko. Używa najserdeczniejszej z obelg, tej, na której ją wychował. Lucy próbuje się odwrócić i na niego spojrzeć, ale nie daje rady obrócić głowy.
Czego ja cię uczyłem?
Lucy zaczyna tabliczkę mnożenia. Ustami też nie może poruszyć.
Nie pamiętasz, co? Z tobą tak zawsze, tylko naświnisz, namieszasz i pójdziesz. Luan qi ba zao, co za burdel. Rozlega się plaśnięcie śliny, to ba splunął z obrzydzeniem. Nierówny chód: chora noga, potem zdrowa. Nic nie umiesz porządnie zrobić, Lucy. Im bardziej Lucy rosła, tym bardziej on się kurczył. Rzadko jadł. Kiedy już brał coś do ust, to tylko podsycało jego złość, zawsze czuwającą u jego boku jak wierny stary kundel. Dui. Tak ma być, mówi teraz. Kolejne rozbryzgi śliny, coraz dalej od niej. Ba jest już pijany, zaczyna bełkotać. Tyszujomała. Kiedy poddał się z odpytywaniem Lucy z rachunków, wypełnił ich chatę językiem. Bogatym słownictwem, którego mama by nie pochwalała. Ty leniwe gów… – gou shi.
Lucy budzi się otoczona złotem. Suche żółte trawy na wzgórzach, wyższe od zająca, kołyszą się kilka mil za miasteczkiem. Muśnięte wiatrem błyszczą jak miękki metal. Kark Lucy pulsuje z bólu po nocy przespanej na ziemi.
Woda. Tego ją uczył ba. Zapomniała przegotować wodę.
Przechyla manierkę: pusto. Może tylko jej się śniło, że ją napełnia. Ale nie, przecież poszła w nocy nad strumień po wodę, bo Sam gorączkuje od późnego wieczora.
Słaba jesteś i głupia, szepcze ba. Gdzie ty trzymasz ten swój rozum, co to taka z niego jesteś dumna?
Słońce praży bez litości; ba znika, wystrzelając na pożegnanie ostatni jadowity pocisk. No popatrz, taki wspaniały rozum, a kiedy się boisz, to od razu wyparowuje.
Lucy znajduje pierwszy rozbryzg wymiocin, mieniący się jak ciemny miraż. Gęstwina much łazi leniwie po resztkach. Kolejne ślady prowadzą ją do strumienia, który w świetle dnia okazuje się błotnisty. Brązowy. Pełen nieczystości jak każdy inny strumień w górniczej okolicy. Zapomniała zagotować wodę. Kawałek dalej Sam leży bezradnie. Oczy ma zamknięte, pięści rozluźnione. Ubranie cuchnie i całe brzęczy.
Tym razem Lucy gotuje wodę, rozpala ognisko buchające takim żarem, że aż kręci jej się w głowie. Kiedy woda stygnie na tyle, na ile to możliwe, obmywa rozpalone ciało.
Sam trzepocze powiekami.
– Nie.
– Ćśś. Masz gorączkę. Daj mi pomóc.
– Nie. – Sam od lat kąpie się samodzielnie, ale przecież teraz to co innego.
Wierzga bezsilnie nogami. Lucy ściąga zaskorupiałe ubrania, wstrzymując oddech, by ochronić się trochę przed smrodem. Sam ma oczy tak rozpłomienione gorączką, że ich blask wygląda jak nienawistny grymas. Spodnie po ojcu, ściągnięte kawałkiem sznurka, zsuwają się bez trudu. Kiedy Lucy je zdejmuje, natrafia na coś ukrytego w pantalonach. Twardy, guzowaty kształt.
Lucy wyciąga spomiędzy nóg młodszej siostry połówkę marchewki; lichy substytut tej części ciała, której ba pragnął dla Sam.
Lucy kończy swoje zadanie, dłoń jej się trzęsie, szorując mocniej, niż zamierzała. Sam nie jęczy. Nie patrzy. Oczy ma zwrócone w stronę horyzontu. Udaje – jak zawsze, kiedy prawdy nie da się uniknąć – że nie ma nic wspólnego z tym ciałem, wciąż androgynicznym, docenianym przez ojca, który chciał mieć syna.
Lucy wie, że powinna coś powiedzieć. Ale jak wyjaśnić ten niepojęty pakt między siostrą a ojcem? Czuje, że w gardle wyrasta jej góra nie do pokonania. Wyrzuca zwiędłą marchewkę, a Sam podąża za nią wzrokiem.
Przez cały dzień Sam wymiotuje brudną wodą, a przez kolejne trzy leży w gorączce. Ma zamknięte oczy, kiedy Lucy przynosi owsiankę i gałęzie na ognisko. W tych niespiesznych godzinach Lucy przygląda się siostrze takiej, jaką już prawie zapomniała – ogląda jej drobne, pełne wargi, rzęsy ciemne i gęste jak paproć. Choroba wyostrzyła pyzate rysy Sam tak, że teraz przypominają twarz Lucy: pociągłą, mizerną, o poszarzałej skórze, bardziej żółtej niż brązowej. To twarz zdradzająca słabość.
Lucy rozpuszcza włosy Sam. Trzy i pół roku temu zostały ścięte na krótko, a teraz sięgają Sam za uszy. Cieniutkie jak jedwab, gorące od słońca.
Wysiłki Sam z początku wydawały się niewinne. Dziecinne. Krótkie włosy, błoto, barwy wojenne. Stare ubrania ba i zapożyczona od niego pewność siebie. Ale nawet kiedy Sam wypierała się maminej łagodności, zawzięcie pracowała i włóczyła z ojcem po wzgórzach, Lucy uważała to za zwykłe zabawy w przebieranki. Sprawy nigdy nie zaszły tak daleko. Nigdy wcześniej nie było marchewki, prób zmiany czegoś głęboko w środku.
Sprytne. Krótkie pantalony są zrobione z luźnego materiału, zaszytego na zakładkę tak, by powstała wewnętrzna kieszonka. Niezła robota jak na kogoś, kto zawzięcie odmawiał nauki dziewczyńskich zajęć.
Smród choroby wisi nad obozowiskiem, choć Sam nie ma już sraczki i czuje się na siłach, by kąpać się samodzielnie. Chmary much nadal jednak nie dają im spokoju, a Nellie bez przerwy strzepuje owady ogonem. Duma Sam już dość ucierpiała, więc Lucy nie wspomina o przykrych zapachach.
Któregoś wieczora Lucy wraca z wiewiórką, ulubionym przysmakiem Sam. Zwierzątko próbowało wdrapać się na drzewo ze złamaną łapą. Sam nigdzie nie ma. Nellie też nie. Lucy obraca się dookoła, ręce ma zakrwawione, serce tyka jej w piersi. Aby dogonić jego rytm, zaczyna śpiewać piosenkę o dwóch tygrysach, które bawiły się w chowanego. Minęło wiele lat, od kiedy przez tę ziemię płynął strumień dość głęboki, by mogło w nim pływać stworzenie większe od kojota; piosenka powstała za soczystszych czasów. Tej piosenki Sam – jeśli się boi i chowa – nie pomyli z niczym innym. Dwa razy Lucy wydaje się, że dostrzega pasy migające wśród zarośli. Tygrysku, tygrysku, śpiewa. Za plecami słyszy kroki. Lai. Przyjdź.
Cień połyka jej stopy. Coś uciska między łopatkami.
Tym razem Sam nie mówi „pif-paf”.
W głębokiej ciszy myśli Lucy krążą i spływają powoli, niemal spokojnie, tak jak powolne sępy, sunące nad ofiarą – nie ma po co się spieszyć, skoro już po wszystkim. Gdzie Sam schowała pistolet po ucieczce z banku? Ile nabojów jest wciąż załadowanych?
Zwraca się do Sam po imieniu.
– Strzym ryj. – To pierwsze słowa poza „nie”, jakie Sam wypowiada od początku choroby. – Zdrajców w tych stronach częstujemy ołowiem.
Lucy przypomina Sam, kim są. Partnerami.
Nacisk ustępuje i sunie niżej, na wysokość lędźwi Lucy. To naturalna wysokość ramienia Sam, jakby opadała z sił.
– Nie ruszaj się. – Znów naciska mocniej. – Mam na ciebie oko.
Lucy powinna się odwrócić. Powinna.
– Wiesz, kim ty jesteś? – warknął ba na Lucy, kiedy Sam wróciła ze szkoły ze śliwką pod lewym okiem. Ubranie Lucy było zbyt czyste, by ją wybronić. – Tchórzem. Masz zajęcze serce.
Tak naprawdę, kiedy Lucy patrzyła, jak Sam stawia się prześladującym ją dzieciakom, nie wiedziała, czy to odwaga kazała Sam krzyczeć. Czy odważniej jest wrzeszczeć i się miotać, czy może stać cicho jak Lucy i pozwalać, by rozbryzgi śliny spływały po spuszczonej nisko twarzy? Nie wiedziała wtedy i teraz też nie wie. Słyszy klaśnięcie lejców, rżenie Nellie. Kopyta dudnią o ziemię, każdy krok zwierzęcia drży pod bosymi stopami Lucy.
– Szukam mojej młodszej siostry.
Jest południe. Osada składa się ledwo z dwóch ulic i skrzyżowania. Wszystko, co żywe, przesypia żar, z wyjątkiem dwóch braci, kopiących puszkę, aż tani metal pęka. Już od jakiegoś czasu zerkają na bezdomnego psa i próbują go zwabić plecakiem pełnym jedzenia. Zwierzę jest głodne, lecz podejrzliwe, pamięta dawne razy.
Po chwili chłopcy podnoszą głowy i patrzą na Lucy jak na zjawę, przywianą tu, by przerwać ich nudę.
– Widzieliście ją?
Chłopcy z początku są zaskoczeni i niepewni, ale potem podchodzą bliżej. Wysoka dziewczynka o podłużnej twarzy, z krzywym nosem i dziwnymi oczami nad wysokimi, szerokimi policzkami. Ciało Lucy sprawia zaś, że jej twarz wydaje się jeszcze bardziej obca. Połatana sukienka, cienie starych sińców rozlane pod skórą. Chłopcy widzą dziecko kochane jeszcze mniej niż oni.
Ten pulchniejszy już ma powiedzieć, że nie, ale chudy daje mu kuksańca.
– Może tak, może nie. A jak wyglądała, co? Też miała takie kłaki? – Jedną ręką chwyta czarny warkocz. Drugą wykręca jej guzowaty nos. – I taki brzydki nochal? – Teraz obie pary rąk łapią Lucy za nadgarstek i kostkę, rozciągają wąskie oczy, mocno szczypią skórę napiętą na kościach policzkowych. – I takie śmieszne oczka?
Pies z ulgą przygląda się im z oddali.
Milczenie Lucy zbija ich z tropu. Gruby łapie ją za szyję, jakby chciał wycisnąć z niej jakieś słowa. Już miała do czynienia z takimi. To nie prześladowcy, którzy lecą prosto do ofiary, lecz ci drudzy: powolni, zezowaci albo jąkały, trzymający się z tyłu, niepewni. U nich nienawiść do Lucy miesza się z wdzięcznością za jej jeszcze większą odmienność, dzięki której oni mogą stać się częścią stada.
Na razie gruby patrzy jej w oczy, zastanawia się, ściska za gardło chyba dłużej, niż zamierzał. Lucy zaczyna się dusić. Kto wie, jak długo by ją tak trzymał, gdyby rozpędzone, krągłe brązowe ciałko nie łupnęło go w plecy. Pulchny chłopiec się przewraca, traci dech od uderzenia.
– Zostawcie ją – nakazuje postać. Oczy ma wściekłe, zmrużone.
Oddech wraca Lucy do płuc rozdygotaną falą, dziewczynka podnosi głowę i patrzy na Sam.
Sam gwiżdże, wzywając Nellie, ukrytą za dębem. Sięga do torby na końskim grzbiecie. Chłopcy nie mają pojęcia, co wyciągnie. Lucy ma wrażenie, że dostrzega błysk, twardy i czarny jak najczystszy węgiel. Ale najpierw coś wypada z kufra i ląduje w pyle.
Lucy kręci się w głowie. W pierwszej chwili myśli: ryż.
Po ziemi rozsypują się białe ziarenka, podłużne jak ryż, ale zaczynają się wić, pełzać i rozłazić, jakby się zgubiły i czegoś szukały. Twarz Sam nic nie zdradza. Lekki wiatr niesie odrażający smród zgnilizny.
Chudy brat robi krok w tył, potyka się, wrzeszczy: Larwy!
Nellie to poczciwa klacz z dobrego chowu, ale po pięciu długich dniach taszczenia na grzbiecie ciężkiej skrzyni pełnej strachu jest rozdygotana, oczy ma wielkie jak spodki, ledwo daje się opanować. Teraz, słysząc krzyk chłopca, bierze jego głos za komendę i wreszcie postanawia uciec.
Nie udaje się jej zbiec daleko, bo Sam mocno ściska lejce. Nellie się szarpie, garnki brzęczą na alarm. Węzeł puszcza, kufer się zsuwa, pokrywa odpada z łomotem. Ze środka wypada ramię. Strzęp czegoś, co kiedyś było twarzą.
Ba przypomina trochę suszoną wołowinę, a trochę coś wywleczonego z mokradeł. Chude kończyny sczerstwiały i stwardniały, zastygły w brązowych splotach. Miększe części – krocze, brzuch, oczy – pływają w zielonkawobiałych kałużach larw. Chłopcy tego nie widzą, nie przyglądają się. Uciekają natychmiast, kiedy rozpoznają w ruchliwym kształcie coś ludzkiego. Tylko Lucy i Sam patrzą. W końcu ba należy do nich. A Lucy myśli że, no cóż, ten widok nie jest w niczym gorszy od dziesiątek innych przemian jego twarzy pod wpływem whiskey czy złości. Podchodzi bliżej, spojrzenie Sam ciąży jej na plecach. Delikatnie opuszcza kufer na ziemię. Wkłada ciało z powrotem do środka.
Zapamięta ten widok.
Twarz ba ma w sobie coś jeszcze, coś wyraźniejszego niż ślad wściekłości i zapicia. Przypomina jej o tym jednym razie, kiedy widziała, jak płakał, i nie śmiała do niego podejść. Żałoba tak rozmyła jego rysy, że Lucy nie chciała, by jej życzliwy dotyk roztopił mu skórę. Bała się, że jego twarz się rozpłynie i odsłoni czaszkę. Teraz, gdy fragment kości wyziera spod ciała, okazuje się wcale nie taki straszny. Lucy zamyka pokrywę i zawiązuje paski po bokach. Odwraca się.
– Sam – mówi, i w chwili, gdy oczy ma jeszcze pełne ojca, widzi, jak coś w twarzy Sam rozpływa się tak jak jego zwłoki.
– Co?
Lucy przypomina sobie czułość: sądziła, że to uczucie umarło razem z mamą.
– Masz rację. Źle zrobiłam, że cię nie posłuchałam. Musimy go pochować.
Widziała więcej, niż sądziła, że zdoła wytrzymać, zniosła to, podczas gdy chłopcy stchórzyli. Uciekli, a wyobraźnia przez całe życie będzie im deptać po piętach. Ona nie odwróciła wzroku, więc być może to początek końca jej nawiedzeń. Wzbiera w niej wdzięczność do siostry.
– Tak celowałem, żeby nie trafić – mówi Sam. – W bankiera. Chciałem go tylko nastraszyć.
Lucy opuszcza wzrok, jak zawsze, na lśniącą od potu twarz Sam. Na tę twarz, brązową jak błoto i równie plastyczną; twarz zdolną odzwierciedlać uczucia z łatwością, jakiej Lucy może jej tylko zazdrościć. Maluje się na niej wiele emocji, lecz nigdy strach. Teraz jednak widzi w niej właśnie lęk. Po raz pierwszy w życiu widzi w Sam własne odbicie. I uświadamia sobie, że właśnie ta chwila – nie szkolne bójki, nie ucisk zimnej lufy pistoletu na plecach – ta chwila to czas na odwagę. Zamyka oczy. Przysiada z twarzą w ramionach. Uznaje, że najlepiej będzie milczeć.
Pada na nią chłodny cień. Bardziej czuje, niż widzi, jak Sam schyla się, wisi nad nią, też przysiada.
– Dalej nie mamy dwóch dolarów.
Nellie przeżuwa kępę traw, już spokojniejsza bez ciężaru na grzbiecie. Wkrótce znów będzie musiała go dźwigać, ale jeszcze nie. Na razie Lucy wyciąga dłoń w stronę Sam. Natrafia jednak na coś szorstkiego. Porzucony plecak chłopców. Lucy kołysze nim powoli. Przypomina sobie brzęk, z jakim ją uderzył. Wkłada rękę do środka.
– Sam.
Kawał solonej wieprzowiny, zatłuszczony papier, kryjący grudę sera albo smalcu. Landrynki. A głęboko pod spodem, wetknięte pod materiał – monety. Nie trafiłaby tam palcami, gdyby nie była córką poszukiwacza złota, uczoną przez niego: „Widzisz, Lucy, trzeba wyczuć, gdzie się coś kryje. Wyczuć to trzeba, po prostu”. Miedziane groszaki. Dziesięciocentówki z wizerunkami dzikich zwierząt. I srebrne dolary do położenia na rozpłyniętych białych oczach, by je porządnie zamknąć i wysłać duszę na wieczny dobry spoczynek.

 
Wesprzyj nas