Co zrobisz, gdy z kranów przestanie płynąć woda? Kalifornię nawiedza najdotkliwsza susza od stuleci…. Porywająca dystopia autora bestsellerowej “Głębi Challengera”.


SuszaNajpierw zostaje zakazane napełnianie basenów, potem – podlewanie ogródków, aż pewnego dnia z kranów przestaje lecieć woda. Przez kolejne trzy dni 28 milionów ludzi będzie walczyć o przetrwanie.

To doświadczenie zmieni każdego, komu uda się przeżyć.

Nudne miasteczko, w którym mieszka nastoletnia Alyssa, w mgnieniu oka zmienia się w pole bitwy. Sąsiedzi, a nawet członkowie rodzin zwracają się przeciwko sobie, zdesperowani, aby zdobyć zapasy wody, które pozwolą im utrzymać się przy życiu.

Kiedy rodzice Alyssy nie wracają z wyprawy po wodę, dziewczyna z młodszym bratem i chłopakiem z sąsiedztwa wyrusza w podróż przez zmienione przez suszę okolice, by znaleźć wodę, rodziców i przetrwać.

 
Jarrod Shusterman, Neal Shusterman
Susza
Przekład: Jacek Konieczny
Wydawnictwo YA!
Premiera: 11 sierpnia 2021
 
 

Susza


CZĘŚĆ PIERWSZA.
SUCHE KRANY

DZIEŃ PIERWSZY. SOBOTA, 4 CZERWCA

1) Alyssa

Kuchenny kran wydaje z siebie przedziwne dźwięki.
Prycha i kaszle, jakby dostał astmy. Gulgocze, jakby tonął. Wypluwa trochę wody, po czym cichnie. Kingston, nasz pies, nadstawia uszu, ale trzyma się w bezpiecznej odległości od zle­wu, niepewny, czy przypadkiem bateria znów nie ożyje. Nieste­ty, nic takiego się jednak nie dzieje.
Mama stoi zaskoczona, trzymając miskę Kingstona pod kra­nem, po czym zakręca go i mówi:
– Alyssa, idź po ojca.
Kiedy tata samodzielnie odnowił kuchnię, uroił sobie, że jest znakomitym hydraulikiem. I elektrykiem. „Po co wzywać fachowców i przepłacać, skoro można coś zrobić samemu?”, powtarza i zamienia te słowa w czyn. Od tej pory mamy same problemy – i z wodą, i z prądem.
Tata siedzi w garażu i dłubie w samochodzie z wujkiem Basi­lem, który pomieszkuje z nami, odkąd padła jego plantacja mi­gdałów w Modesto. Wujek Basil naprawdę ma na imię Herb, czyli Zioło, ale w którymś momencie mój brat i ja zaczęliśmy go przezywać nazwami różnych roślinek z ogrodu. Wujek Ko­perek, wujek Tymianek, wujek Szczypior, a w okresie, na który rodzice woleliby spuścić zasłonę zapomnienia, wujek Trawka. Ostatecznie przylgnęło do niego miano Bazylka.

– Tato – krzyczę w głąb garażu – kłopoty w kuchni!
Nogi ojca wystają spod toyoty camry jak stopy złej czarow­nicy. Wujka Basila spowija komórka burzowa oparów z e-pa­pierosa.
– Nie może poczekać? – pyta ojciec spod samochodu.
Ale ja już przeczuwam, że nie może.
– To chyba jakaś grubsza sprawa – mówię.
Tata wyczołguje się spod auta i z ciężkim westchnieniem zmierza do kuchni.
Mamy już nie ma przy zlewie. Stoi w drzwiach między kuch­nią a salonem – po prostu stoi, wciąż z pustą psią miską w lewej ręce. Przechodzi mnie dreszcz, choć nie wiem czemu.
– Co jest niby takiego ważnego, że musisz mnie wyciągać…
– Cicho! – mówi mama.
Rzadko odzywa się tak do taty. Mnie i Garretta ucisza co chwilę, ale rodzice nigdy się w ten sposób do siebie nie odzy­wają. To niepisana reguła.
Mama patrzy w telewizor. Prezenterka ględzi o „kryzysie wodnym”. Tak media nazywają suszę, odkąd ludzie zmęczyli się słowem „susza”. Na tej samej zasadzie „globalne ocieple­nie” stało się „zmianą klimatu”, a „wojna” – „konfliktem”. Teraz w mediach króluje nowy slogan. Nowy etap biadolenia nad stanem zasobów wodnych. Teraz mówi się o „Suchych Kranach”.
Wujek Basil wyłania się na chwilę ze swego obłoku i pyta:
– Co się dzieje?
– Arizona i Nevada wycofały się właśnie z umowy o gospo­darowaniu zbiornikami retencyjnymi – odpowiada mu mama. – Zamknęły wszystkie zapory, tłumacząc, że same potrzebują wody.
Co oznacza, że wody rzeki Kolorado nie dopłyną do Kalifornii.
Wujek Basil próbuje ogarnąć to umysłem.
– Przecież nie mogą ot tak zamknąć całej rzeki, jakby zakrę­cali kurek!
Ojciec unosi brew.
– Właśnie to zrobili.
Telewizja zaczyna niespodziewanie transmitować na żywo konferencję prasową. Gubernator przemawia do tłumu nerwo­wych reporterów. „To sytuacja niefortunna, ale nie do końca nieoczekiwana – mówi. – Nasi ludzie pracują non stop, żeby wynegocjować nowe umowy z różnymi agencjami”.
– A co to w ogóle znaczy? – pyta wujek Basil.
Mama i ja uciszamy go.
„W związku z tą nagłą zmianą sieci wodociągowe wszyst­kich hrabstw i miast południowej Kalifornii tymczasowo prze­znaczą całość zasobów na potrzeby niezbędnych usług. Wzy­wam jednak z całą mocą do zachowania spokoju. Osobiście zapewniam wszystkich, że jest to sytuacja tymczasowa i nie ma powodów do niepokoju”.
Przedstawiciele mediów zasypują gubernatora pytaniami, ale on daje nogę, nie odpowiedziawszy na żadne.
– Wygląda na to, że wyschła nie tylko miska Kingstona – stwierdza wujek Basil. – Pewnie niedługo będziemy musieli pić z toalety.
Mój młodszy brat, Garrett, siedzący na kanapie w oczekiwa­niu na powrót normalnej telewizji, robi stosowną minę, która przyprawia wujka Basila o wybuch śmiechu.
– Dobrze chociaż – mówi bez przekonania tata do mamy – że tym razem to nie moja wina.
Idę do kuchni sprawdzić kran. Zupełnie jakbym mia­ła ręce, które leczą. Odkręcam kurek, ale nic nie płynie. Ani kropli. Kran zapadł w śpiączkę i żadna resuscytacja go nie obudzi. Odnotowuję czas jak pielęgniarka na OIOM-ie: 13.32, 4 czerwca.
Wszyscy będą pamiętać, co robili, kiedy w kranach zabrakło wody, myślę. Jak wtedy, gdy zastrzelono prezydenta.
W kuchni za moim plecami Garrett otwiera lodówkę i chwy­ta butelkę Gatorade o smaku Glacier Freeze. Pije duszkiem, ale powstrzymuję go po trzecim łyku.
– Odstaw to – mówię. – Zostaw coś na później.
– Ale teraz chce mi się pić – protestuje jękliwie.
Ma dziesięć lat, o sześć mniej niż ja. Dziesięciolatki mają problem z odraczaniem gratyfikacji.
Napoju i tak już prawie nie ma, więc pozwalam mu dopić. Sprawdzam, co jest w lodówce. Parę piw. Jeszcze trzy butelki Gatorade, mleko na wykończeniu i różne resztki.
Też wam się zdarza, że nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo byliście spragnieni, dopóki nie zaczniecie pić? Teraz wystarczy mi samo patrzenie na lodówkę, żeby to sobie uświadomić.
Nigdy wcześniej nie ogarnął mnie tak silny niepokój.
Z ulicy dobiegają głosy sąsiadów. Znamy ich – od czasu do czasu na siebie wpadamy. W większej masie wylegają jednak na ulicę tylko w Dzień Niepodległości albo podczas trzęsienia ziemi.
Rodzice, Garrett i ja też wychodzimy kolejno na zewnątrz. Dziwnie jest stać tam całą gromadą, zupełnie jakbyśmy chcieli zasięgnąć porady albo przynajmniej szukali potwierdzenia, że to wszystko dzieje się naprawdę. Jeannette i Stu Leesonowie z naprzeciwka, państwo Malecki z noworodkiem i pan Burn­side, który, odkąd pamiętam, wygląda na siedemdziesiątkę. Zgodnie z oczekiwaniami brakuje tylko naszych najbliższych sąsiadów, McCrackenów, którzy zawsze trzymają się z dala od innych i prawdopodobnie po wysłuchaniu wiadomości zabary­kadowali się w swojej podmiejskiej twierdzy.
Sterczymy tak z rękoma w kieszeniach, unikając kontaktu wzrokowego, jak moi koledzy na szkolnym balu.
– No dobra – rzuca w końcu tata – kto z was wkurzył Ari­zonę i Nevadę?
Wszyscy chichoczą. Nie powiedział nic szczególnie śmiesz­nego, ale przynajmniej trochę rozładował napięcie.
Pan Burnside marszczy czoło.
– Nie chcę mówić: „A nie mówiłem?”, ale pamiętacie chyba, jak przepowiedziałem, że zagarną sobie to, co zostało z Kolora­do? Dopuściliśmy do tego, żeby ta rzeka stała się naszą jedyną opcją. Nie powinniśmy byli nigdy się tak uzależniać.
Kiedyś nie wiedzieliśmy, skąd bierze się nasza woda – zresztą nikogo to specjalnie nie obchodziło. Płynęła z kra­nu i już. Ludzie zainteresowali się tym dopiero wtedy, kiedy Dolina Kalifornijska zaczęła wysychać i ceny produktów rolnych wystrzeliły w górę. Zaczęli się interesować przy­najmniej na tyle, że uchwalali kolejne przepisy i głosowa­li nad propozycjami. Niektóre inicjatywy były skazane na porażkę – jak uchwała „przeciwko lekkomyślnemu zuży­ciu”, zabraniająca na przykład rzucania balonami napełnio­nymi wodą – ale ludzie przynajmniej mieli poczucie, że coś robią.
– Las Vegas nadal ma wodę – zauważa któryś z sąsiadów.
Stu, nasz sąsiad, kręci głową.
– Taaa… ale właśnie próbowałem tam coś zarezerwować. Milion pokoi hotelowych i ani jednego wolnego miejsca.
Pan Burnside śmieje się posępnie, jakby niefart Stu sprawił mu satysfakcję.
– Dokładnie sto dwadzieścia cztery tysiące pokoi hotelo­wych. Wygląda na to, że całkiem sporo ludzi wpadło na ten sam pomysł.
– Ha! Jeśli wszyscy będą próbowali tam dojechać, wyobraź­cie sobie ten korek na międzystanówce – mówi mama z lekkim Schadenfreude. – Nie chciałabym w nim utknąć.
Dokładam swoje trzy grosze:
– Skoro przeznaczają wszystkie dostępne zasoby „na po­trzeby niezbędnych usług”, to znaczy, że jeszcze coś zostało. Powinno się ich zmusić, żeby część racjonowali dla ludności, jak przy rotacyjnych wyłączeniach prądu. Żeby każda dzielnica codziennie przez chwilę miała trochę wody.
Rodzice są pod wrażeniem. Inni patrzą na mnie z rozczu­leniem, jakby chcieli powiedzieć: „Czyż ona nie jest cudna?”, co doprowadza mnie do szału. Rodzice twierdzą, że zostanę prawniczką. Kto wie, ale pewnie będzie to jedynie sposób na osiągnięcie innego celu – jakiego, jeszcze nie wiem.
Teraz nam to nie pomoże i choć swój pomysł uważam za dobry, podejrzewam, że ci na górze za bardzo pilnują własnych interesów, żeby wprowadzić coś takiego. Zresztą może wcale nie ma tyle wody do podziału.
Rozlega się sygnał esemesa. Jeannette spogląda na smartfon.
– Bosko. Moi krewni w Ohio właśnie się dowiedzieli. Jak­bym miała za mało własnego stresu…
– Odpisz: „Przyślijcie trochę wody” – żartuje tata.
– Damy sobie radę – mówi mama krzepiąco. Jest psycholoż­ką kliniczną więc pokrzepianie ludzi to jej druga natura.
Garrett, stojący w milczeniu, podnosi do ust swoją butelkę Gatorade… i na chwilę wszyscy przestają rozmawiać. Mimo­wolnie. Jakby się mentalnie zapowietrzyli na widok mojego brata przełykającego orzeźwiający, błękitny płyn. Wreszcie ci­szę przerywa pan Burnside.
– Jeszcze pogadamy – mówi i odwraca się, by odejść. Za­wsze kończy konwersację w ten sposób. To sygnał, że nasze małe luźne zgromadzenie może się rozejść. Wszyscy się żegnają i wracają do domów… ale niejedno spojrzenie omiata trzyma­ną przez Garretta pustą butelkę po napoju.
– Jadę do Costco! – oznajmia wujek Basil koło piątej po połu­dniu. – Ktoś się ze mną zabierze?
– A dostanę hot doga? – pyta Garrett, choć i tak wie, że nawet jeśli wujek Basil powie „nie”, hot dog na pewno będzie. Wujka Basila łatwo złamać.
– Mamy teraz ważniejsze problemy – zauważam, a on nie protestuje. Wie, po co jedziemy, głupi nie jest. Choć na pewno wie też, że hot dog go nie ominie.
Wsiadamy do wujkowego pickupa z napędem na cztery koła i zawieszeniem wyższym, niż powinno to być dozwolone dla ludzi w jego wieku.
– Mama twierdzi, że mamy parę butelek wody w garażu – informuje Garrett.
– Będziemy potrzebować więcej niż parę bute­lek – uświadamiam go. Też widziałam ten zapas. Pró­buję szybko policzyć w głowie. Dziewięć półlitrowych butelek. Na naszą piątkę. Nie starczy nawet na jeden dzień.
Kiedy wyjeżdżamy na główną drogę, wujek Basil mówi:
– Pewnie hrabstwo jakoś zadziała i woda wróci za dzień czy dwa. Kilka zgrzewek powinno wystarczyć.
– I Gatorade! – włącza się Garrett. – Nie zapominajcie o Ga­torade! Ma pełno elektrolitów.
Powtarza to, co usłyszał w reklamach, choć nie ma pojęcia, co to jest elektrolit.
– Trzeba widzieć i dobre strony – ciągnie wujek. – Pewnie przez parę dni nie będziecie chodzić do szkoły.
No tak, w innych stanach zamykają szkoły z powodu śnie­życ, a u nas podczas suszy.
Odliczam dni do końca roku szkolnego – zostały mi tylko dwa tygodnie w przedostatniej klasie. Ale jak znam moje li­ceum, przypuszczalnie znajdą sposób, żeby odrobić stracone lekcje kosztem wakacji.
Podjeżdżamy na parking marketu i widzę tłum. Wygląda to tak, jakby cała okolica została tknięta tym samym impulsem. Krążymy w poszukiwaniu wolnego miejsca, wreszcie wujek Ba­sil wręcza mi kartę Costco.
– Idźcie we dwójkę. Spotkamy się w środku, kiedy uda mi się zaparkować.
Zastanawiam się, jak dostanie się tam bez karty, ale wu­jek Basil zawsze znajduje jakieś wyjście. Wyskakujemy z auta i dołączamy do rzeki ludzi wlewającej się do sklepu. Wewnątrz widok jak u szczytu obłędu w Czarny Piątek – tyle że dzisiaj lu­dzie nie przyjechali po telewizory i gry wideo. Wózki w kolejce do kas są wyładowane puszkami, artykułami toaletowymi, no i przede wszystkim wodą. Rzeczy pierwszej potrzeby.
Coś nieprzyjemnego wisi w powietrzu – nie wiem co, ale wy­czuwam to niemal jak woń. Z niecierpliwości ludzi w kolejce, z ich nerwowości w manewrowaniu wózkami – prawie taranu­ją się nawzajem, by przebrnąć przez ścisk – emanuje pierwotna wrogość, ukryta pod warstewką podmiejskiej uprzejmości. Ale dziś nawet ta warstewka zaczyna się kruszyć.
– Wybraliśmy dziadowski wózek – stwierdza Garrett. Ma rację. Jedno kółko jest skrzywione i żeby pojechał do przodu, trzeba naprzeć mocniej na pozostałe trzy. Oglądam się w stronę wejścia. Kiedy wchodziliśmy, stało tam jeszcze kilka wózków. Teraz zdążyły już zniknąć.
– Da radę – mówię.
Torujemy sobie drogę przez tłum na tył marketu, gdzie po lewej stronie stoją zawsze palety z wodą. Wyłapujemy strzępki rozmów.
– FEMA1 i tak ledwo zipie przez huragan – mówi jedna ko­bieta do drugiej. – Jak mają pomóc jeszcze nam?
– To nie nasza wina! Osiemdziesiąt procent wody zużywa rolnictwo!
– Bylibyśmy w innym położeniu – gdera ktoś – gdyby stan poświęcił więcej czasu na szukanie nowych źródeł wody, za­miast wlepiać nam kary za napełnianie basenów.
Garrett posyła mi spojrzenie.
– Jason ma wielkie akwarium w salonie, a nie dostał kary.
– To co innego – wyjaśniam. – Rybki podpadają pod zwie­rzęta domowe.
– Ale to woda.
– No to idź do niego się napić – ucinam rozmowę. Nie mam czasu na myślenie o problemach innych ludzi. Mamy własne zmartwienia. Wygląda jednak na to, że tylko ja się nimi przej­muję, bo Garrett zdążył się już zmyć w poszukiwaniu darmo­wych próbek.
Pcham wózek, który cały czas skręca w lewo; muszę mocno naciskać na prawą stronę, żeby skrzywione kółko nie działało jak ster.
Gdy zbliżam się do tylnej sekcji marketu, widzę, że tłum wy­raźnie gęstnieje. Docieram do ostatniej alejki, do palet z wodą, i wtedy okazuje się, że przyjechaliśmy za późno. Palety są puste.
Teraz rozumiem, że trzeba było jechać do sklepu za­raz po tym, jak zakręcili kurki, ale kiedy dzieje się coś tak dramatycznego, wszyscy reagują z opóźnieniem. To efekt nie tyle szoku czy wyparcia, ile czegoś w rodzaju psychicznej zapa­ści. Człowiek tak długo roztrząsa problem, że wymyśla rozwią­zanie dopiero wtedy, kiedy jest już za późno. Myślę o zacho­waniu tych wszystkich ludzi w Savannah, kiedy huragan Noah niespodziewanie zmienił kierunek i zamiast – jak oczekiwano – zawrócić nad ocean, potoczył się prosto na nich. Jak długo gapili się w odrętwieniu na wiadomości, zanim zabrali się do pakowania rzeczy i ewakuacji? Całe trzy i pół godziny.
Ludzie idący za mną nie widzą, że palety są puste, więc da­lej prą naprzód. W końcu ktoś z personelu pójdzie po rozum do głowy i wywiesi kartki „WODY BRAK”, ale zanim tak się stanie, klienci nadal będą galopować na tył sklepu i tworzyć du­szące kłębowisko, jak kocioł pod sceną na koncercie rockowym.
Zgarbiona nad wózkiem manewruję ku bocznej alejce, w stronę regałów z napojami gazowanymi, które także zaczy­nają znikać. Nie po nie jednak przyszłam. Patrzę na stosy pu­szek i wyławiam wzrokiem pojedynczą zgrzewkę wody, którą ktoś tu porzucił, może jeszcze wczoraj, kiedy nie była tak cen­nym towarem. Sięgam po nią, ale w ostatniej sekundzie porywa ją chuda kobieta z haczykowatym nosem. Wkłada zgrzewkę do wózka na stos produktów spożywczych w puszkach.
– Przepraszam, byłyśmy tu pierwsze – mówi. Dobiega do niej córka i rozpoznaję Hali Hartling, z którą chodzę na piłkę nożną. Jest irytująco popularna i ma przesadnie wysokie mnie­manie o swoich umiejętnościach. Połowa dziewczyn w szkole chciałaby być jak ona, a druga połowa jej nienawidzi, bo wie, że nawet się nie zbliży do tego ideału. Ja ją po prostu toleruję. Szkoda mi energii na coś więcej niż obojętność.
Choć zazwyczaj Hali wręcz ocieka pewnością siebie, teraz nawet nie patrzy mi w oczy – bo dobrze wie, podobnie jak jej matka, że to ja byłam pierwsza przy wodzie. Kiedy kobieta od­dala się z wózkiem, jej córka zbliża się do mnie.
– Przepraszam za tę akcję, Morrow – mówi poważnie, zwra­cając się do mnie po nazwisku, jak to robimy w drużynie.
– W zeszłym tygodniu na treningu dałam ci się napić – przy­pominam jej. – Może powinnaś się zrewanżować i odpalić mi parę butelek?
Hali ogląda się na matkę, która już pędzi alejką, po czym wzrusza ramionami.
– Sorry, woda jest na zgrzewki. Nie sprzedają pojedynczo.
Czerwienieje na twarzy i odwraca się, zanim do końca obleje ją rumieniec.
Rozglądam się dookoła. Tłok jest coraz większy i towary znikają z półek w zastraszającym tempie. Nie ma już nawet pu­szek z napojami gazowanymi. Idiotka! Powinnam była wziąć chociaż trochę. Wracam pospiesznie do pustego wózka, zanim ktoś go przechwyci. Nie widzę nigdzie wujka Basila, a Garrett prawdopodobnie napycha się czymś tłustym. Gatorade, której sobie zażyczył, też już wyparowała.
W końcu dostrzegam brata. Stoi w alejce z zamrażarkami, z buzią umazaną sosem do pizzy. Wyciera usta rękawem, wie­dząc, że nie oszczędzę mu komentarza. Ale tym razem sobie odpuszczam, bo właśnie coś zobaczyłam. Zaraz za mrożony­mi warzywami i lodami stoi olbrzymia chłodziarka pełna lodu. Wielkich toreb lodu. Nie mogę uwierzyć, że ludzie są tak tępi, że o tym nie pomyśleli! A może pomyśleli, tylko nie chcieli wyjść na desperatów. Otwieram ją i sięgam po jedną z toreb.
– Co robisz? Potrzebujemy wody, nie lodu.
– Lód to woda, Einsteinie – odpowiadam. Chwytam torbę i zdaję sobie sprawę, że jest dużo cięższa, niż się spodziewałam. – Pomóż mi!
Razem wypełniamy wózek po brzegi workami lodu. Tym­czasem ludzie już się połapali i kłębią się przy zamrażarce, suk­cesywnie ją opróżniając.
Wózek zrobił się upiornie ciężki i jest prawie nie do ruszenia, zwłaszcza z zablokowanym kółkiem, szorującym o betonową podłogę. Kiedy się z nim mocujemy, podchodzi do nas mężczy­zna w garniturze. Uśmiecha się.
– Spory ładunek – zauważa. – Wygląda na to, że przydałaby się wam pomocna ręka.
Nie czekając na odpowiedź, łapie uchwyt wózka i zaczyna go pchać ze znacznie lepszym skutkiem niż my.
– Ależ tu dzisiaj szaleństwo – stwierdza wesoło. – Pewnie zresztą jak wszędzie.
– Dziękuję za pomoc – mówię.
– Żaden problem. Musimy się nawzajem wspierać.
Znów szczerzy zęby, a ja odwzajemniam uśmiech. Dobrze wiedzieć, że w trudnych czasach z ludzi wychodzą najlepsze cechy.
Posuwamy się do przodu w szarpanym rytmie, ale w końcu docieramy do jednej z tasiemcowych kolejek do kas.
– Chyba nie muszę już iść dzisiaj na siłownię – chichocze mężczyzna.
Spoglądam na wózek i decyduję, że dobry uczynek zasługuje na nagrodę.
– Chce pan wziąć sobie jedną torbę? – proponuję.
– Mam lepszy pomysł – odpowiada z niezmiennym uśmie­chem. – Wy weźmiecie jedną, a ja zatrzymam resztę.
Przez moment myślę, że żartuje, ale uświadamiam sobie, że mówi absolutnie poważnie.
– Słucham?
Wydaje z siebie sztuczne westchnienie.
– Masz rację, to faktycznie byłoby trochę nie fair. Spotkajmy się pośrodku. Weźmiemy po połowie, co wy na to?
Mówi to tak, jakby okazywał nie wiadomo jaką hojność. Jakby to był jego lód. Wciąż się uśmiecha, ale jego wzrok mnie przeraża.
– Uważam, że to zdecydowanie uczciwa oferta – dodaje.
Zaczynam się zastanawiać, w jakiej branży pracuje i czy nie polega ona na oszukiwaniu ludzi w taki sposób, by nie przy­szło im do głowy, że są oszukiwani. Ze mną to nie przejdzie – ale facet mocno trzyma uchwyt wózka, a my nie udowodnimy przecież, że to nasz towar.
– Jakiś problem?
To wujek Basil. W samą porę. Przez chwilę mierzy gościa zimnym spojrzeniem, aż ten zdejmuje dłonie z uchwytu.
– Żaden – odpowiada.
– To świetnie – mówi wujek. – Bo już myślałem, że napastu­je pan moją siostrzenicę i mojego siostrzeńca. Za coś takiego można trafić do więzienia.
Mężczyzna przez chwilę wytrzymuje spojrzenie wujka, po czym spogląda na lód i wyraźnie zły zmywa się z pustymi rękami.
Pickup wujka stoi zaparkowany nielegalnie częściowo na wy­sepce; koła zniszczyły rząd fikusów.
– Musiałem przełączyć drania na napęd czterokołowy – oświadcza z dumą, pewnie dlatego, że pierwszy raz miał okazję skorzystać z tej funkcji. Prezent, który wujek Basil sprawił so­bie z okazji kryzysu wieku średniego, nagle wydaje się bardziej błogosławieństwem niż żenadą.
Ładujemy worki z lodem na pakę.
– Co powiecie na hot doga? – proponuje wujek Basil, próbu­jąc rozluźnić atmosferę.
Najadłem się – odpowiada Garrett, mimo że w jego przy­padku jest to praktycznie niemożliwe. Po prostu nie chce wracać do środka. Żadne z nas nie ma na to ochoty. Do tego w okolicy zebrał się niewielki tłumek ludzi, którzy obserwują, jak ładujemy lód na pickupa. Choć staram się nie zwracać na nich uwagi, cały czas mam świadomość, że przygląda nam się z dziesięć par oczu.
– Może pojadę na pace? – proponuję.
– Nie trzeba – odpowiada spokojnie wujek. – Wsiadaj do szoferki. Będziemy jechać po mocno dziurawej drodze. Strasz­nie by cię tam wytrzęsło.
– Jasne – przytakuję i wskakuję do szoferki. Żadne z nas nie mówi tego głośno, ale to wcale nie wybojów wujek się obawia.
Skręcamy w naszą uliczkę, ale z jakiegoś powodu nie wydaje się ona częścią okolicy, w której się wychowałam. Czuję się tu obco, jakbym przez przypadek skręciła we wcześniejszą przecznicę. W takich miejscach wszystkie domy, zbudowane według jednego wzorca, wyglądają identycznie, więc człowiek czuje się wówczas tak, jakby trafił do równoległego wszech­świata. Próbuję otrząsnąć się z tego uczucia, obserwując domy przesuwające się za oknem samochodu.
Nasi sąsiedzi z naprzeciwka, Kiblerowie, zwykle przesiadują na leżakach i „doglądają” swoich dzieci w czasie zabawy, co w praktyce wygląda tak, że plotkują z kieliszkami wina w dło­ni i pilnują, żeby żadna z pociech nie wpadła pod auto. Dziś dzieci Kiblerów bawią się w berka na ulicy, niepilnowane przez dorosłych. Mimo ich dziecięcych śmiechów w okolicy panuje posępna cisza. Może zresztą zawsze tu była, a ja dopiero teraz ją zauważyłam.
Wujek Basil wjeżdża tyłem na podjazd i natychmiast zabie­ramy się do rozładowywania zakupów. Mimo że słońce powoli chyli się ku zachodowi, nadal jest ponad trzydzieści stopni. Lód zaczął się topić. Jeżeli chcemy go wnieść w całości do środka, musimy się pośpieszyć.
– Idźcie opróżnić zamrażarkę, włożymy do niej trochę lodu – mówi wujek Basil, dźwigając pierwszy worek z paki samocho­du. – Resztę stopimy, żeby mieć co pić dzisiaj.
– Mam lepszy pomysł – zwracam się do Garretta. – Idź wy­czyścić wannę na parterze. Wrzucimy tam lód, żeby się stopił.
– Dobrze kombinujesz – mówi Basil. Widzę, że Garrett nie jest zachwycony perspektywą mycia wanny.
Tata wyłania z się z garażu z kluczem francuskim pokrytym smarem w dłoni. Najwyraźniej cały czas próbuje wycisnąć z rur trochę wody.
– Lód, co?
– Wszystko inne się skończyło – informuję go w możliwie krótkich słowach.
Tata drapie się po głowie.
– Trzeba było jechać do Sam’s Club – mówi. – Na zapleczu mają zawsze spore zapasy. – Tata cały czas się uśmiecha, ale widzę, że nie chce pokazać po sobie zaniepokojenia. Pewnie dobrze wie, że z Sam’s Club, jak ze wszystkich sklepów, naj­prawdopodobniej zniknęły już wszystkie napoje.
Wujek Basil szybko zmienia temat.
– Myślałem, że idziesz dziś do biura – mówi.
Tata wzrusza ramionami i podnosi worek z lodem.
– Największą zaletą prowadzenia własnego biznesu jest to, że człowiek nie musi pracować w sobotę.
Rzecz w tym, że tata pracuje w soboty. Oraz w niektóre niedziele. Wielu ludzi wyrabia ostatnio nadgodziny w związku z rosnącymi cenami produktów rolnych. Zresztą tata w kółko powtarza, że kierowanie własną firmą wymaga zaangażowania dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Dziś najwyraźniej woli taszczyć lód niż sprzedawać ubezpie­czenia.
Wyciągam kolejne worki z samochodu. Choć są zrobione z grubego plastiku, coraz trudniej jest je chwycić, ponieważ lód częściowo się roztopił.
– Pomóc wam? – odzywa się głos za moimi plecami i zanim jeszcze się odwrócę, wiem dokładnie, do kogo należy. Kelton McCracken. Nie do końca typowy rudowłosy geek z sąsiedz­twa. Większość dziwaków jego pokroju zadowala się rozwala­niem zombiaków za pomocą kontrolera Xbox – ale nie Kelton. On woli poświęcać wolny czas na powietrzne rozpoznawanie okolicy za pomocą drona, strzelanie do zwierząt z karabin­ka do paintballu albo przesiadywanie w domku na drzewie z noktowizorem i udawanie, że jest Jasonem Bourne’em. To trochę tak, jakby zatrzymał się w rozwoju w wieku dwuna­stu lat i po prostu dostawał od rodziców coraz większe za­bawki. Dziś jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Kelton jest jakiś inny. Jasne, przez ostatni rok sporo urósł i wyglą­da znacznie doroślej, ale nie o to mi chodzi. Coś się zmieniło w jego postawie. Kroczy pewniej, jakby kryzys wodny kręcił go w jakiś chorobliwy sposób. Kiedy się uśmiecha, zauważam, że zniknął jego aparat na zęby, które sterczą teraz nienaturalnie prosto.
– Jasne, Kelton, nie odmówimy – mówi tata. – Pomożesz Alyssie?
Zamierzam podać mu lód, ale kiedy wyciągam rękę z wor­kiem, z jakiegoś powodu nie potrafię się zdobyć na to, żeby mu go oddać.
Tata zauważa moje wahanie i wygląda na zdziwionego.
– Oddaj mu lód, Alyssa – mówi.
Spoglądam na worek, a potem przenoszę wzrok z powrotem na Keltona. Uświadamiam sobie, że nie opuściła mnie obawa przed ludźmi, którzy chcą „tylko pomóc”.
– O co chodzi? – dopytuje tata tym natarczywym, ojcow­skim tonem, który domaga się odpowiedzi. Nie udzielam jej.
Zmuszam się, żeby podać lód Keltonowi.
– Tylko nie oczekuj, że dostaniesz worek za to, że nam po­magasz – zastrzegam. Ojciec posyła mi srogie spojrzenie i zasta­nawia się pewnie, co we mnie wstąpiło. Może później opowiem mu o gościu z Costco. Chyba że spróbuję zapomnieć o tamtym zdarzeniu.
Czekam na przemądrzałą ripostę Keltona, ale on tylko stoi nieruchomo, autentycznie skonsternowany moją reakcją. Od­zyskuję panowanie nad sobą i zmuszam się do uśmiechu. Mam nadzieję, że nie wypadnie to bardzo sztucznie.
– Przepraszam – mówię. – Dzięki, że nam pomagasz.
Wchodzimy do domu, żeby włożyć lód do wanny, ale Kelton chwyta mnie za ramię i powstrzymuje.
– Uszczelniliście odpływ? – pyta. – Lepiej nie wrzucać lodu do środka, jeżeli tego nie zrobiliście. Wystarczy najmniejsza nieszczelność, a cała woda ucieknie w ciągu kilku godzin.
– Myślałam, że wujek się tym zajął – odpowiadam, mimo że żadne z nas o tym nie pomyślało. Wściekam się na myśl, że pomysł Keltona to prawdopodobnie najmądrzejsza rzecz, jaką słyszałam od rana.
– Przyniosę jakieś szczeliwo – rzuca, po czym biegnie do swojego garażu, ucieszony, że może wcielić w życie swoje har­cerskie umiejętności.
Kelton i jego trzymająca się z boku rodzina zawsze wyda­ją się przygotowani na każdą, nawet najgorszą sytuację. Tata żartuje czasem, że pan McCracken wiedzie podwójne życie: za dnia pracuje jako dentysta, a w nocy przygotowuje się na koniec świata. W ostatnim czasie te żarty wydają się coraz bardziej od­zwierciedlać rzeczywistość. Pan McCracken do późnych godzin nocnych zajmuje się spawaniem różnych konstrukcji, zupełnie jakby próbował dowiercić się do czeluści swojego garażu.
W ostatnich miesiącach rodzina Keltona zamontowała ultranowoczesny system monitoringu, zbudowała niewielką szklarnię w ogródku i wyłożyła cały dach niezarejestrowanymi, niepodłączonymi do sieci elektrycznej panelami słonecznymi. Ostatnio Kelton – z którym w tym roku miałam irytująco dużo wspólnych lekcji – wciąż chwali się, że jego ojciec wstawił jed­nostronnie kuloodporne szyby: można je przestrzelić od środ­ka, ale nie z zewnątrz. Reszta klasy uważa, że gada głupoty, ale ja podejrzewam, że to może być prawda. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby jego ojciec wymyślił coś takiego.
Jeśli pominąć nasze narzekania na rozlegające się nawet późnym wieczorem odgłosy spawania, naszerodziny generalnie żyją w zgodzie, niemniej w kontaktach moich rodziców z Mc­Crackenami zawsze daje się wyczuć pewne napięcie. W prze­szłości nasze domy rozdzielał wspólny trawnik, ale jakiś czas temu pan McCracken postawił parkan przebiegający przez środek grządki storczyków mojej mamy. Płot był szkaradnie wysoki jak na standardy pobielonych parkanów z przedmieść, ale na tyle niski, żeby nie naruszać przepisów Stowarzyszenia Mieszkańców, z którym McCrackenowie wciąż toczą jakieś wojny. Kiedyś próbowali nawet zagarnąć odcinek uliczki przed swoim domem, żeby móc tam parkować; przekonywali, że gra­nica ich posesji przebiega wzdłuż jezdni, kilka cali za krawężni­kiem. Stowarzyszenie wygrało to starcie. Od tego czasu wujek Basil przy każdej okazji ostentacyjnie parkuje samochód przed ich domem tylko po to, żeby zrobić im na złość.
Kelton wraca kilka minut później ze szczeliwem i zabiera się za zalepianie odpływu.
– Stwardnieje pewnie dopiero za dwie godziny, więc uwa­żaj przy wsypywaniu lodu – stwierdza ze znacznie większym entuzjazmem, niż powinien na to zasługiwać temat silikono­wego szczeliwa. Zapada niezręczne milczenie, podczas które­go uświadamiam sobie, że nigdy tak naprawdę nie spędziłam z Keltonem czasu na osobności.
Zaraz potem przychodzi mi do głowy myśl, która nie ma nic wspólnego z wymianą konwencjonalnych uprzejmości. Chodzi o coś naprawdę ważnego.
– Zaraz, chwila. Czy wy przypadkiem nie macie za domem dużego zbiornika na wodę?
– Sto trzydzieści litrów – chwali się Kelton i rozprowadza szczeliwo z precyzją godną jubilera. – Tyle że znajduje się w domu. Na zewnątrz mamy zbiornik na odchody, wypeł­niony czwartorzędowymi związkami amoniowymi. No wiesz, czymś podobnym do tej śmierdzącej niebieskiej zupy w toi toiach.
– Dobra, dobra, przecież rozumiem, Kelton – mówię ze sto­sownym obrzydzeniem. – Nie sposób wam odmówić zdolności przewidywania.
Oględnie mówiąc.
– Tata zawsze powtarza: „Lepiej się rąbnąć niż kipnąć” – mówi Kelton, po czym dodaje: – Gdyby twój tata potrafił my­śleć przewidująco, pewnie bylibyście w lepszej sytuacji.
Kelton wyraźnie nie zdaje sobie sprawy, jaki jest nieuprzej­my. Ciekawe, czy zdobył kiedyś odznakę dla Najbardziej Iry­tującego Harcerza.
Kończy uszczelnianie wanny. Dziękuję mu, a on wra­ca do domu, żeby pobawić się swoją wyrzutnią ziemniaków, rozkrawać robaki czy co tam lubią robić w wolnym czasie takie dzieciaki jak on.
W kuchni mama szoruje wszystkie powierzchnie cifem. Odreagowuje stres. Kiedy człowiek traci nad czymś kontrolę, stara się ją przywrócić wszędzie, gdzie się da. To akurat rozu­miem. Rzecz w tym, że matka nie należy do osób, które zosta­wiają włączony telewizor, tymczasem odbiornik ryczy teraz na cały regulator. Nie jestem pewna, gdzie się podziali tata i wu­jek. Może wrócili do naprawiania samochodu. Chciałabym wiedzieć, co robią, i to budzi we mnie niepokój.
CNN zajmuje się dalej głównie ofiarami huraganu Noah. Nie zazdroszczę biedakom, niemniej wolałabym, żeby telewizja i nam poświęciła część uwagi.

 
Wesprzyj nas