„Dygot” to powieść uwielbiana przez czytelników i ciesząca się uznaniem krytyki. Jakub Małecki w sposób godny mistrzów przeplata grozę istnienia z nostalgią za światem, który bezpowrotnie przeminął.


DygotGwałtowne obsesje, niszczące namiętności i groza przemijania. „Dygot” – powieść Jakuba Małeckiego, jednego z najciekawszych polskich współczesnych pisarzy, autora głośnej „Rdzy” i nieustępującego jej sławą „Saturnina” – to naznaczona wstrząsającą tajemnicą ballada o pięknie i okrucieństwie polskiej prowincji.

Kończy się wojna. Jan Łabendowicz odmawia pomocy uciekającej Niemce i ta przeklina jego rodzinę.

Wkrótce na świat przychodzi syn Jana: chłopiec o śnieżnobiałej skórze. Kilkadziesiąt kilometrów dalej, w starej szafie wybucha zapomniany granat, burząc życie Bronka Geldy i jego kilkuletniej córki.

Na losy Geldów i Łabendowiczów wpływają kolejne dziejowe zawirowania i przepowiednie, a także osobiste słabości i obsesje. Drogi obu rodzin przecinają się w zaskakujący i niespodziewany sposób.

Na dobre zespaja je uczucie dwojga odmieńców: introwertycznego albinosa i okaleczonej w płomieniach dziewczyny.

Jakub Małecki urodził się 25 czerwca 1982 w Kole. Jest absolwentem Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. Małecki przez wiele lat pasjonował się nauką języków obcych, co zaowocowało biegłą znajomością angielskiego i tłumaczeniem literatury brytyjskiej i amerykańskiej. Małecki zadebiutował w marcu 2007 roku opowiadaniem „Dłonie”, opublikowanym na łamach magazynu „Science Fiction, Fantasy i Horror”. W późniejszym czasie pojawiły się teksty drukowane w „Nowej Fantastyce”, „Lśnieniu”, „Chimerze”, „Miesięczniku Znak”, a także w „Magazynie Pocisk” i w „Przekroju”. Jest autorem m.in. “Dygotu”, “Saturnina”, “Rdzy” i “Horyzontu”. Był nominowany do Nagrody Literackiej Nike, Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”, nagrody im. Stanisława Barańczaka i Odkrycia Empiku. Jest laureatem stypendium „Młoda Polska” Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz polsko-niemieckiego stypendium im. Albrechta Lemppa. Magazyn Literacki KSIĄŻKI uznał “Horyzont” Książką Roku 2019. Jego książki były tłumaczone na języki: niemiecki, rosyjski, niderlandzki, fiński, słoweński, macedoński i hebrajski. Na podstawie “Horyzontu” powstanie film w reżyserii Bodo Koxa.

Jakub Małecki
Dygot
Wydawnictwo SQN
Premiera: 2015, w tej edycji: 12 maja 2021
 
 

Dygot


CZĘŚĆ I
1938–1969

ROZDZIAŁ PIERWSZY
Poznał ją na tym samym polu, na którym dwadzieścia sześć lat później umarł pod pożartym księżycem. Lało od kilku godzin. Szedł wolno, uważając, by nie poprzebijać pęcherzy na stopach. Czuł smród bijący spod koszuli.
Leżała w płytkiej kałuży. Ręce rozłożyła szeroko. Patrzyła w niebo, mrużąc oczy, i chwytała krople w usta.
Usiadł obok i wygrzebał z kieszeni rozmokłego papierosa. Pochylił się, osłonił ramieniem i jakoś zapalił. Podał jej, nie chciała. Zaciągał się i patrzył na ciało opięte mokrą, brudną sukienką. Przedstawił się, na co tylko się uśmiechnęła. Powiedział, że mieszka w Piołunowie, że wraca ze żniw u wuja, który znowu się spił, że jeszcze ma kawał drogi, i tego typu bzdury.
Położył się obok niej. Pod plecami czuł lepką, chłodną ziemię. Szorstkie rżysko kłuło w przedramiona. W zachmurzonym niebie nie widział nic ładnego. Krople wpełzały mu do nosa. Zimno. Dziewczyna zamknęła oczy i długo leżeli tak bez słowa, moknąc. Pobrali się cztery lata później.
Na początku nie mówiła wiele. Sprawiała wrażenie, że jeśli już musi, to jest za to na siebie zła. W pierwszych latach wspólnego życia Janek kładł się czasem po obiedzie i z zamkniętymi oczami słuchał, jak wali garnkami, klaskaniem przegania koty i szura w piecu pogrzebaczem. Szybko przyzwyczaił się do jej milczenia i do dźwięków wypełniających jego dom, który wcale nie był jego. Przed wyjściem w pole, też należące do obcych, splatał ręce na jej brzuchu i przyciskał twarz do szczupłej szyi. Pachniała sobą i trochę mlekiem, jak szczeniak.
Blade piegi zsypywały się jej z nosa na policzki. Włosy w kolorze rdzy wiązała w długi warkocz. Czasami w zamyśleniu przygryzała jego końcówkę i do końca życia już się tego nie oduczyła.
Wstawała przed świtem, nigdy go przy tym nie budząc. Kiedy z włosami jak wiecheć słomy pojawiał się w kuchni, machała do niego z podwórka. Przynosiła jaja i powoli układała je w skrzynce, a on prosił, żeby mu coś zaśpiewała. Zwykle nic nie odpowiadała, czasem tylko, żeby się nie wygłupiał. Otwierał wtedy płytką szufladę pod blatem i wyjmował postrzępione na rogach Pismo Święte w czarnej skórzanej oprawie, a potem czytał powoli na głos jedną stronę. Kiedy wracał z pola, czytał ją po raz drugi, przy świecy i już po cichu.
Na śniadanie jadł dwie kromki, a w niedzielę popijał je szklanką ciepłego mleka, które przynosiła mu w kance z obory. Lubiła patrzeć, jak je. Opierała wtedy brodę na dłoniach i zsuwała łokcie coraz bliżej środka stołu. Lubiła siedzieć na słońcu z zamkniętymi oczami i rękami założonymi na piersiach. Koty owijały jej się wtedy wokół stóp i spały, mrucząc cicho.
Mówiła, że jej rodzice umarli dawno temu. Janek nie znał szczegółów.
– Był taki grajek, na flecie gwizdał, ale pokraka, nogi krzywe i cały też koślawy – powiedział mu kiedyś syn sołtysa, wzbijając cepem chmurę pyłu. – Pokrzyw na niego gadali, no bo nic ino w krzakach sypiał. Wszyscyśmy się z niego śmiali, bo i on też różne takie opowiadał, że świętych w niebie odwiedza i z diabłem gada, i takie tam. Wyrazy takie używał, że jakby je sam wymyślił. Miał takie wielkie krosty, jakby wyrośnięte na plecach, pochylony chodził i grał w kółko jakieś melodie, co się ich sam nauczył. Podobno się utopił, ale ojciec mówi, że go chłopy zatłukły.
– A matka?
– A co?
– Jak umarła?
– Matka przecie żyje.
Matką Irenki była podobno Dojka wariatka, która chodziła po wsi i oporządzała zwierzęta za parę łyków mleka. Miała długie siwe włosy pozlepiane na plecach i ręce tak spracowane, jakby żyła sto lat albo więcej. Siedziała zwykle pod drewnianym pomnikiem, mającym przedstawiać chyba anioła, lecz przypominającym bardziej kurę, ewentualnie bażanta. Podciągała kolana pod brodę, a wielki biust rozlewał się jej pod luźną, zgrzebną koszulą. Kiedy ktoś przechodził obok pomnika, uśmiechała się albo wykrzykiwała niezrozumiałe przekleństwa, waląc pięściami w ziemię.
O rodzicach dziewczyny opowiadali mu syn sołtysa, ślepy Klucha, i najstarsza dziewczyna od Paliwodów. Ich wersje różniły się od siebie, ale Pokrzyw zawsze występował w nich jako obłąkany cudak, który opowiadał, że gada z diabłami i świętymi. Podobno zgwałcił Dojkę, kiedy ta była jeszcze dziewczynką. Od tamtej pory prawie się nie rozstawali. Żebrali o jedzenie, sypiali w krzakach i w rozkopanych stogach siana. W Piołunowie jedni mówili, że Pokrzyw się utopił, a inni, że zabiło go kilku pijanych chłopów. Podobno obwiniano go o plagę nieszczęść we wsi. Po jego śmierci Dojka wyrzeźbiła w uschłym pniu szkaradną, skrzydlatą figurkę.
Pokrzywa pamiętali tylko starsi ludzie, a o Dojce we wsi w ogóle się nie mówiło. Ta otyła kobieta o szalonych oczach była jak stary bezpański pies, którego codziennie widzisz, ale nie dostrzegasz. Janek nigdy o nią żony nie zapytał. Od czasu rozmowy przy cepach tylko kłaniał się Dojce, przyprawiając ją o histeryczny śmiech.

***

Zanim się pobrali, Janek Łabendowicz zbudował wojnę.
Kupił w Radziejowie cewkę, detektor i kondensator, dwie słuchawki pożyczył od Paliwody, a potem siedział nad tym wszystkim w stodole przez parę dni, grzebiąc po półkach, sklejając, owijając, montując, niszcząc i montując na nowo, aż w końcu zaczął odbierać szum, a z szumu wyłoniły się słowa.
Na targu dowiedział się, że Warszawa odbiera na dwustu pięćdziesięciu zwojach, Wilno na siedemdziesięciu pięciu, a Poznań na pięćdziesięciu. Zaniósł odbiornik kryształkowy do Tkaczów, u których mieszkała wtedy Irenka, postawił go na stole i uroczyście podniósł słuchawki.
– Dziś rano o godzinie piątej minut czterdzieści oddziały niemieckie przekroczyły granicę polską, łamiąc pakt o nieagresji – oznajmił szeleszczący głos. – Zbombardowano szereg miast.
Tkacz wstał, przewracając krzesło, Tkaczowa zaśmiała się nerwowo. Irenka stała obok z przetakiem w ręku i przyglądała się urządzeniu, jakby czekała, aż właściciel głosu wyjdzie ze środka.
Na prośbę Tkacza tego samego wieczoru Janek zniszczył radio, ale wojna, którą zrobił w stodole, trwała dalej. Kilkanaście miesięcy później wysoki, starannie uczesany mężczyzna w mundurze wszedł do chaty Łabendowiczów, usiadł na ławie i westchnął, jakby dosyć miał nie tylko chodzenia po domach, ale wszystkiego innego również.
Rodziców Janka i jego dwie siostry wysiedlili trzy tygodnie później. Janek przez pomyłkę został. Znowu pracował wtedy przy żniwach u wuja w Kwilnie, a że nie było go na tamtejszej liście mieszkańców, to go ostatecznie nie wzięli. Irenka też została, bo jej nie było na żadnej liście.
Niedługo później do domu Tkaczów wprowadziła się niejaka Frau Eberl z trzema córkami, a Janek i Irena zostali jej przydzieleni do pomocy.
Niemka wiedziała o pomyłce przesiedleńczej, ale pozwoliła im zamieszkać w osobnym domu, położonym kilkaset metrów od jej nowego gospodarstwa. Uczyła ich niemieckiego. Czasami zapraszała do stołu. Janek pracował mniej i jadał lepiej niż wcześniej. Irena pomagała Frau Eberl w kuchni i przy córkach.
W pustym chlewie w gospodarstwie po Brzyziakach Janek w tajemnicy zaczął hodować świnie, które wyłapywał na polach. Podejrzewał, że któryś z gospodarzy, wściekły z powodu przesiedlenia, wypuścił je na złość nie wiedzieć komu. Chodził do nich nocami. Kiedy zabijał pierwszą, ugryzła go w nogę tak mocno, że ledwie dał jej radę.
Do końca życia zapamiętał tę noc i ostry smród śmierci. Dusił świnię łańcuchem, przez którego końce przełożył metalowy pręt. Kręcił nim, zaciskając pętlę na rozdygotanej szyi zwierzęcia. Panika i smród. Kilkadziesiąt kilogramów wierzgało z boku na bok, a łeb rwał się na wszystkie strony. Janek widział, jak pęcznieją mu żyły na przedramionach. Nagle poczuł zęby wchodzące miękko w ciało. Ból rozlał się od nogi po głowę i tam wybuchł, aż nim całym zatrzęsło. Ściany chlewu uginały się do środka, a płomień postawionej w rogu świecy stawał się coraz większy i większy. Kiedy przed oczami zatańczyły Jankowi czarne motyle, świnia wreszcie ciężko upadła na klepisko. Janek wypuścił łańcuch, usiadł na pniu i zapalił. Cały chlew oddychał jego płucami. Krew tętniła w ścianach.
Trzy godziny później jechał pożyczonym od Frau Eberl rowerem, który skrzeczał w czarnej ciszy. Przerzucony przez ramę worek kołysał się, bijąc o uda. Prawa noga rozrosła się pod materiałem spodni i zaczęła drętwieć. Szary skrawek księżyca pełzł za chmurami. Dziury w drodze były większe niż za dnia. Wszystko było większe niż wtedy.
Janek czuł, jak ciepła krew ścieka mu do buta. Czarne kształty pływały po obydwu stronach drogi. Rozpuszczały się, kiedy na nie spoglądał. U siebie znał każde drzewo i każdy kamień, tutaj wszystko było obce.
Ciemność przed nim ułożyła się w głosy. Zgrzyt łańcucha zamilkł, podeszwy plasnęły o płytką kałużę. Czekał. Czekał, wpatrując się w pierzaste widma krzaków i w rozciągające się za nimi czarne wielkie nic. W tym wielkim nic ktoś szedł z naprzeciwka.
Janek zeskoczył z roweru i zanurzył się w żyto. Nogi ugrzęzły mu w błocie. Szedł coraz szybciej, w końcu pobiegł, mimo bólu. Szorstkie kłosy drapały po twarzy i ramionach. Kawały martwej świni obijały się o siebie, kołysząc rowerem. Spodnie miał już całe mokre od krwi i potu.
Kucnął i znieruchomiał, przyciskając rower do brzucha. Skulony, nasłuchiwał kroków i słów. Te padły po polsku.
– W taką noc nikt nie powinien chodzić samemu. – Janek był pewien, że wielokrotnie słyszał już ten wysoki i piskliwy głos, ale w tamtej chwili nie potrafił dopasować go do żadnej znajomej twarzy. – A już na pewno nie kobieta w kwiecie wieku.
Odpowiedział mu głośny, histeryczny śmiech, potem kroki umilkły na chwilę i zaraz usłyszał je z powrotem. Wreszcie wszystko ucichło. Janek odczekał jeszcze kilka minut, potem ruszył dalej, grzęznąc w brei po kostki.
Na drogę wyszedł przy drewnianym pomniku Pokrzywa. Za nieludzką sylwetką o rozpostartych skrzydłach rozlewało się pole należące dawniej do Tkaczów. Poprowadził rower w stronę domu, którego garbaty dach ciemniał już w oddali. Noc chlupotała w rytm jego kroków.
Irenka zszyła mu nogę szpagatem. Cztery dni później, kiedy opuchlizna wspięła się już powyżej kolana, a skóra przyjęła kolor mchu, usiedli razem przy stole, a ona powiedziała:
– Będziemy mieć dziecko.
Patrzyła na niego, przygryzając postrzępioną końcówkę warkocza. Pokiwał tylko głową i położył jej rękę na kolanie, a potem poszedł spać i nie wstawał przez dwie doby. Frau Eberl powiedzieli, że pokąsał go pies. Kiedy po kilkudziesięciu godzinach snu wygrzebał się spod kołdry i wszedł do kuchni, ostrożnie stąpając prawą nogą, Irena cerowała przy stole marynarkę.
– Paliwodowa nam pożyczyła – powiedziała, kiedy pocałował ją w czubek głowy. – Do ślubu. Chyba ci będzie pasować.
Zjedli śniadanie, a potem obejrzeli jego nogę.
Opuchlizna schodziła. Została tylko długa fioletowa blizna biegnąca od kolana przez łydkę. Kształtem przypominała pytajnik.

***

Miesiąc po zabiciu świni pojechał do księdza.
Koła bryczki chrzęściły na drodze. Przeczesał jasne włosy grzebieniem i potarł dłonią gładko ogolony policzek. Ślubny garnitur Paliwody był odrobinę za ciasny, ale kto by się tą odrobiną przejmował. Rękawy wyszczotkowane, juchtowe buty błyszczały, na ręku zegarek Omega, pożyczony. Bryczka też pożyczona, od Frau Eberl, od kochanej Frau Eberl, bez której nic by nie było: ani Janka, ani tego całego ślubu.
Daleko z przodu powietrze falowało od ciepła. Wiatr ślizgał się po policzkach i włosach. Janek wystawił twarz do słońca i zamknął oczy. Niedługo później minął odrapaną drewnianą kapliczkę i opuszczone gospodarstwo Konwentów. Wciągnął w płuca zapach bzu kwitnącego przed tym pustym domem i spojrzał na rozległe pole, na którym wiele lat później miał umrzeć.
Kierował się w stronę Osięcin. Proboszcz Szymon, który miał im dać ślub w sobotę, postanowił, że da jednak wcześniej, mimo że wtorek i że pojutrze Boże Ciało. Szymon Wach miał około siedemdziesiątki i siwe włosy ułożone w przedziałek. Prawą kieszeń sutanny zawsze wypełniała torebka pozlepianych karmelków.
Janek obejrzał się za siebie i po raz kolejny sprawdził worek z upominkiem. Postanowił dać księdzu uwędzoną po kryjomu szynkę ze świni, która go omal nie zabiła, chociaż wiedział, że ksiądz i tak ją pewnie odda swojemu prefektowi.
Droga skręcała w prawo. Przy zachwaszczonym rowie stały dwie osoby.
Jedną z nich była pulchna dziewczyna, która pomagała w gospodarstwie po Brzyziakach. Drugą komendant policji, Johann Pichler, który podobno aresztował, a potem rozstrzelał dziesięciu księży z Bytonia. Opierał się o motocykl i palił papierosa. Uśmiechnięty.
Oddech wsiąkł w płuca. Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, umrę tutaj, w garniturze, kilka tygodni przed ślubem, umrę, bo on już patrzy, z zainteresowaniem, z brwią uniesioną chyba, z tej odległości nie widać dokładnie, ale że patrzy, to pewne, Pan z tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami, Janek nie zwalnia, utrzymuje tempo, konik wybija dalej wesołe truk-trruk-truk-trruk, i błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus, słońce dalej świeci, Święta Maryjo, Matko Boża, Pichler odsuwa się od motocykla, módl się za nami grzesznymi, prostuje się, ręka wędruje mu do pasa, teraz i w godzinę śmierci naszej, ale nie do pasa, do czoła, Pichler salutuje, amen.
Janek odsalutował mu i popędził konia. Truk-trruk-truk-trruk, a w głowie tylko jedno pytanie: co zrobi Pichler, kiedy się dowie, że salutował Polakowi?
Do Osięcin dotarł cały spocony. Wszedł na plebanię i długo się trząsł, otoczony obrazami świętych. W tej samej plebanii cztery i pół tygodnia później poprawiał krawat pod szyją, poprawiał marynarkę i spodnie poprawiał, jakby się bał, że jakiś zagniot na ubraniu sprawi, że się to wszystko nie uda.
Udało się. Po ślubie pojechali z powrotem do Piołunowa, gdzie Irenka podała rosół, kotlety z ziemniakami i mizerią, a Frau Eberl nie zapytała, skąd mają mięso, tak jak nie pytała już wiele razy wcześniej. Zanim wyszła, Janek oddał jej zegarek, a ona wręczyła mu go z powrotem.
– Lass eseuch gut gehen. Nehmt das als Andenken[1].
Trzy dni później Pichler zabił proboszcza. Przyjechał do niego nad ranem w towarzystwie niejakich Dauba i Haacka. Daub był tępy, głośny i wysoki, a Haack tylko tępy. Wsadzili księdza do pięknego błyszczącego opla i po drodze długo opowiadali o tym, co najbardziej lubią robić z kobietami. Najbogatszą fantazję miał Daub. Zatrzymali się między Samszycami a Witowem, w miejscu, o którym przed śmiercią księdza powiedzieć można było niewiele, a może i nic. Pichler trzy razy strzelił mu w tył głowy. Pierwsza kula zabrała ze sobą pół twarzy. Prefekt Kurzawa siedział w tym czasie na zakrystii w samej bieliźnie, nucił coś pod nosem i kroił szynkę od państwa młodych.
Następnego dnia rolnik z Samszyc znalazł proboszcza leżącego brzuchem w kałuży krwi i deszczu. Rozpoznał go po sutannie, bo po niczym innym się nie dało.
Mówiło się później, że podpadł jakimś kazaniem, ale wszyscy we wsi wiedzieli, że aby skończyć w czerwonej kałuży, wcale niczym nie trzeba podpaść. Zwłaszcza jeśli za spust pociągał Pichler.

***

Lato było suche, a plony przyzwoite. W ciągu kolejnych sześciu miesięcy Janek zabił jeszcze dwie świnie, tę ostatnią tuż przed narodzinami dziecka. Poród odebrała Hedwig, najstarsza z córek Frau Eberl.
Chłopiec był drobny i ważył niewiele. W oczach miał coś takiego, jakby od razu chciał broić. Miękkie jasne włosy przyklejały mu się do głowy. Na imię dali mu Kazimierz.
– Każu, Każu! – chodziła wokół niego Frau Eberl. – Mein lieber Junge![2]
Obsypywała go podarkami, zabierała na spacery. Przytulała, mimo że tego nie lubił. Pozwalała Irence pracować mniej niż wcześniej.
Mijały kolejne miesiące, a Janek nie miał czasu na tęsknotę za matką, ojcem i siostrami. Co jakiś czas wysyłali im z Irką zdjęcie z podpisem, licząc, że w tym dalekim kraju, do którego ich zabrano, jest jeszcze ktoś, kto może je oglądać.
Zanim się spostrzegli, Kaziu podźwignął się z czworaków, a z ust posypały mu się pierwsze słowa. Tata, Mutti, lala, Hund.
Czasami Irena wchodziła do izby Frau Eberl i chwytała ją za rękę.
– Ich zeige Ihnen etwas[3].
Prowadziła ją na podwórko, gdzie Kaziu bawił się oponą albo rysował na ziemi zygzaki.
– Powiedz cioci, czegoś się nauczył – pochylała się nad nim.
Chłopiec unosił wzrok, naprężał się i mówił powoli, z wysiłkiem:
– Tan-te!
– Po-len!
– Hit-rrrerrr!
Frau Eberl składała ręce pod brodą i brała go w ramiona, a potem unosiła wysoko nad głowę.
– Mein lieber Junge!
Niedługo później Irenka zaszła w ciążę po raz drugi. Kiedy w jej ciele zaczynał się nowy człowiek, skończyła się wojna. Frau Eberl chodziła po domu, kręcąc głową i mamrocząc pod nosem słowa, których żadne z nich nie rozumiało. Gdy dowiedziała się, że przesiedlają ją z powrotem do Niemiec, upiła się po raz pierwszy, od kiedy postawiła nogę na obcej ziemi, a potem pierwszy raz na tej obcej ziemi rzygała. Irena siedziała w tym czasie z dziewczynkami i płakały wszystkie cztery, każda w osobnym fotelu.
Janek poszedł do Paliwody i powiedział, że się boi.
– Wszyscy się przecież boimy! – Paliwoda miał siwe bokobrody i głowę łysą jak jajo. Kulał na jedną nogę. Był przygłuchy i zamiast mówić, krzyczał.
Usiedli na schodach i zapalili papierosy. Mirka Paliwodowa przyniosła butelkę gonichy i rozlała do szklanek. Brudny chłopiec i jeszcze brudniejsza dziewczynka strzelali z łuku do wiszącego na sznurku jabłka, chybiając za każdym razem.
– Nie mogę sobie przypomnieć, jak to wcześniej było – powiedział Janek i zebrał z języka drobinki tytoniu.
– Tfu! W dupieśmy byli tako samo jak i tera! – odkrzyknął Paliwoda.
Napili się, a potem napili się znowu. Skręcając kolejnego papierosa, Janek zobaczył, że drżą mu ręce.
– A może to jeszcze wcale nie koniec?
– Patrzcie go, do usranej śmierci by chciał wojnę! – Paliwoda pokazał figę z makiem i nalał wódki. – Nie ma tak dobrze!

***

Szybko przyszła jesień, a Kaziu rozgadał się na dobre. Chodził po podwórku i deklamował na całe gardło z uniesioną głową:
– Krrrowa!
– Bażant!
– Żajonc!
– Henne!
– Ente!
– Schwein!
Niemcy musieli w końcu uciekać. Frau Eberl pakowała najcenniejsze rzeczy i prawie przestała się odzywać.
– Du bringst mich nach Hause![4] – powiedziała Jankowi oznajmiającym tonem któregoś wieczoru, kiedy pracował przy wozie.
– Ja – skinął głową, a ona bez słowa weszła do domu i trzasnęła drzwiami.
Przed wyjazdem całą noc przewracał się z boku na bok, pocąc się pod grubą kołdrą, wstawał i chodził do kuchni, gdzie palił przy oknie, a potem kładł się znowu, i z boku na bok, z boku na bok.
Wstał wcześnie, ogolił się, zapalił papierosa. Dwie godziny później zaciskał już dłonie na lejcach i patrzył na długą drogę ciągnącą się przed nim aż do obcego kraju.
Minęli Skibin, Radziejów i Czołowo, potem Chełmce, Janocin i Grodztwo. W oddali widać było Kruszwicę. Przejechali jakieś dwadzieścia trzy kilometry, do granicy zostało jeszcze ponad dziesięć razy tyle. Może więcej.
I tam mnie zabiją, myślał Janek.
Frau Eberl siedziała na wozie z córkami, pośród mebli, dywanów i worków z odzieżą. Opowiadała młodszym dziewczynkom bajki, z których Janek rozumiał mniej więcej co drugie słowo. Ze swoich myśli też rozumiał niewiele. Oglądał się za siebie i na boki, spocone dłonie wycierał o spodnie. Spróbował gwizdać i natychmiast przestał. Czuł, jakby ktoś wyciągnął mu przez brzuch jelita i przywiązał do drzewa za domem. Z każdym kilometrem było go coraz mniej. Miał mdłości. Dygotał.
W Kruszwicy zatrzymał konie, odwrócił się i powiedział, że niech się dzieje, co chce, ale on musi za potrzebą, za poważną potrzebą.
– Nein! – zawołała Frau Eberl i stanęła na wozie. – Lass mich hier nicht alleine stehen![5]
Janek wytłumaczył, że musi, że nie wytrzyma, pokazał na krocze i zrobił zbolałą minę.
– Du willst davonlaufen…[6]
– Nein…
– Geh! Komm aber zurück! Verstehst du? Du sollst zurück kommen[7].
Uciekając, słyszał jeszcze, jak kobieta przeklina go, jak mu życzy śmierci, jemu i Irce, i żeby wam się Teufel urodził, a nie Kind, szatan, nie dziecko, krzyczała Frau Eberl, a Janek uciekał.
Pędził lasem wzdłuż drogi, potykał się i rzęził, ale biegł coraz szybciej, przeskakiwał zwalone pnie i zrywał głową pajęczyny. Po kilku kilometrach zmęczył się i zwolnił. Cztery godziny później zobaczył znak „Kwilno”, usiadł w rowie i siedział w nim długo. Zbliżając się do domu, dostrzegł stojącą na podwórku Irenę. Pranie łopotało za nią na sznurze przy studni.
Podszedł do niej wolno, objął ją i wciągnął w płuca mleczny zapach jej skóry. Chwycił za warkocz i wsunął końcówkę do ust, a potem zagryzł na nim zęby. Ona wytarła mu twarz z wszystkiego, czego będzie się potem wstydził, i uśmiechnęła się tak, jak się do niego wcześniej nie uśmiechała. W domu zagrzmiał tupot małych bosych stóp. Kaziu wybiegł na podwórko i stanął wyprostowany przed ojcem. Spojrzał w górę, naprężył się i wyrecytował:
– Szwinia!

***

Janek nigdy się nie dowiedział, czy Frau Eberl dojechała do Niemiec. Często śnił o niej, stojącej na wozie i przeklinającej jego, Irenę i ich nienarodzone dziecko. Zgarbiona, przypominała z daleka nieudaną rzeźbę Pokrzywa, a nad jej głową wiły się gęsto czarne smugi. Próbował przypomnieć sobie dokładnie słowa, które mu wtedy wykrzyczała, ale im bardziej się starał, tym bardziej wszystko stawało się mętne.
Niedługo później na świat przyszedł mały bezbarwny potwór. Rodził się trzydzieści godzin i omal nie zabił Ireny, która całkiem ochrypła od krzyku. Poród odbierała tym razem stara Paliwodowa.
Był biały od brwi po paznokcie stóp. Pod skórą rozciągały się gdzieniegdzie cienkie różowe smugi. Tylko źrenice miał czerwone, jakby przebijał przez nie środek głowy. Rzucał się i kopał. Janek próbował na niego nie patrzeć. Stara Paliwodowa, z rękoma po łokcie we krwi jego żony, gapiła się to w wiszącą na ścianie pasyjkę, to w wiadro z brudną wodą. Wreszcie wyszła z kuchni i cicho zamknęła za sobą drzwi.
Janek spojrzał na żonę. Długo mierzyła go wyzywającym wzrokiem. Podszedł wreszcie do chłopca i ostrożnie dotknął jego dłoni. Ciało było ciepłe. Dłoń miękka. Przesunął palcami po jego brzuchu, a potem dotknął czoła. Powoli wsunął pod niego rękę i uniósł go przed twarz. Pomiędzy małymi nogami kołysał się siny flak pępowiny.
– Uduś go, Janek – powiedziała Irena, przyciskając policzek do przemoczonej poduszki.
Pokiwał głową w milczeniu, a potem odłożył dziecko na leżące na podłodze szmaty i znowu wyjrzał za okno. Blade chmury powoli uciekały za horyzont. Jeden z kotów od niechcenia uderzał ogonem o ziemię.
– Trzeba go umyć – powiedział, odwracając się do drzwi. – I owinąć w co.
Cisza. Tylko huk wahadła w obudowie zegara.
– Ale podgrzej – jęknęła. – Tę wodę.
– Co?
– Podgrzej, bo inaczej się przeziębi.
Pokiwał głową i wyszedł.
Na imię dali mu Wiktor. Po latach nie pamiętali, kto tak postanowił. Wiktor Łabendowicz. Sądzili, że nie dożyje roku.
Czasami wydawało im się, że nabiera koloru. Obserwowali go pod różnymi kątami i przy różnym świetle, tarli bladą skórę i przyglądali się meszkowi na skórze, a potem kiwali do siebie głowami. Tak, chyba różowieje. Tak, zdaje się, że włosy na ciemiączku ciemniejsze. Oczy jakby trochę niebieskie. Po kilku miesiącach przestali.
Niedługo po żniwach wrócili z Niemiec rodzice Janka i jego dwie siostry. Aniela wyraźnie podrosła, a włosy sięgały jej już prawie do pasa. Mówiła szybko i niewyraźnie, tak samo jak przed wojną. Wanda, która zawsze uchodziła za ładniejszą, miała teraz przekrzywiony nos, który nadawał jej twarzy wiedźmi wygląd. Podobno złamał go jej w niewoli syn niemieckiego gospodarza.
Matka i ojciec mocno się postarzeli. Kiedy stanęli wszyscy we czwórkę na podwórku gospodarstwa w Piołunowie, wydawało się, że stać tak będą do śmierci. Obracali się tylko na wszystkie strony, jakby chcieli się upewnić, że to wszystko rzeczywiście wciąż stoi. Janek biegał wokół nich, ściskał, przytulał, krzyczał coś o pięknej przyszłości, pięknych plonach, pięknej żonie i że w ogóle od teraz będzie już tylko dobrze.
Zamieszkali wspólnie w starym domu Łabendowiczów. Ojciec, matka, Aniela, Wanda, Janek, Irena, Kaziu i bezbarwny chłopiec. Matka źle sypiała. Ojciec w czasie wojny nabawił się choroby brzucha i całymi nocami pojękiwał. Dziewczynkom śniły się koszmary. Kaziu marudził, Wiktusiowi wyżynały się zęby. Kiedy Janek zrozumiał, że dłużej nie wytrzyma, nadeszło wybawienie.
6 września Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego wydał dekret, na mocy którego przeprowadzono reformę obejmującą między innymi „tworzenie nowych samodzielnych gospodarstw rolnych dla bezrolnych, robotników i pracowników rolnych”, co oznaczało, że Janek i Irena mogli się wynieść z niewielkiej chaty, ale tylko teoretycznie, bo Komitet przyznał im wprawdzie dziewięć hektarów pola, ale nie było na nich nawet nory, nie mówiąc o domu. Przez kolejne dwa lata od świtu do zmierzchu Janek darł pługiem niechętną mu ziemię i zbierał, co pozwalała zebrać, a potem sprzedawał, razem z hodowanymi u ojca świniami. Nocami zaś wykopywał glinę i przy świetle ogniska układał ją w ściany swojego przyszłego domu.
Kiedy zasypiał w izbie pełnej oddechów bliskich, śnił wyłącznie o Frau Eberl stojącej na wozie wśród czarnych kształtów wijących się wokół jej głowy. Pokazywała palcem na drogę, po której pełzł jego mały Teufel, jego mały bezbarwny potwór, którego starał się kochać. Dziecko uśmiechało się do niego i czołgało coraz szybciej, a kiedy miał już wziąć je na ręce, budził się w zupełną czerń nocy, żeby więcej nie zasnąć.
Podarowana przez PKWN ziemia wypluwała z siebie coraz mniej. Niedotknięta przez suszę ani przez nadmiernie obfite deszcze mimo wszystko jakby obumierała. Paliwoda skarżył się na to samo.
– Jak tak dalej będzie, pomrzemy z głodu! – krzyczał, kiedy siadali przy zachodzie słońca i szklance gonichy.
Zaraza objęła całe Piołunowo. Na drodze do miasta coraz rzadziej widywano wozy z plonami, uśmiechów nie widywano już prawie w ogóle. Dojka, która przez ostatnie kilka lat mocno się postarzała, coraz częściej oprócz krzyków i śmiechu wydobywała z siebie słowa.
– Zemrzą, zemrzą robaczyska wszystkie, zemrzą, bo się z czarnym zadały – mówiła najczęściej do przechodniów mijających rzeźbę. – Zemrzą i się świat spoli, bo czarne po nim łazi i biega i łazi. A potem zeżre wszystko, ziemię zeżre, gwiazdy zeżre i księżyc zeżre, i wszystko inne zeżre, bo czarne tylko żre, żre i żre!
Któregoś razu Janek usłyszał, jak Dojka zaczepiła starą Biniasową i powiedziała jej, że jak nie zabiją „chłopoka bez koloru”, to się „wszystko skończy”.
Następnego dnia stanął przed rzeźbą i stał tak długo, aż Dojka się obudziła. Przetarła twarz i usiadła, obejmując nogi ramionami.
– A wy to przestańcie gadać te głupoty o moim chłopaku – powiedział, kucając naprzeciw niej.
– Twój syn wielki, o, wielki taki, ale tylko jak już zimny będzie. – Dojka pokiwała głową, a potem roześmiała się głośno. – Wyciąg mu wtedy flaki z brzucha i serce i posmaruj nimi pług, a będziesz miał plony takie, że wielkie piękne wielkie. Wpleć włosy w siatkę, a zająców nałapiesz, że całą zimę ino żarcie i brzucho pełne i żarcie takie takie. Pijta z Irką jego krew, a będzieta zdrowe i nie umrzeta nigdy nigdy nie umrzeta nigdy!
Janek podszedł, pochylił się i złapał Dojkę za gardło. Przewrócił ją na plecy i przycisnął do ziemi. Patrzyli na siebie długo, ale żadne się już nie odezwało i w końcu wstał, otrzepał się i ruszył w stronę domu. W połowie drogi usłyszał jeszcze jej dziki, urywany śmiech.

 
Wesprzyj nas