W czasach la belle époque, zwanej też za oceanem Gilded Age, zubożałe europejskie rody chętnie sięgały po zasobne posagi amerykańskich milionerek.


Amerykańskie milionerkiKilkaset Amerykanek wyszło w tym czasie za mąż za arystokratów ze Starego Kontynentu. Choć w oczach mężów ich najważniejszą zaletą były zawrotne pieniądze – stąd ich pogardliwa nazwa „milionowe arystokratki” – to wiele z nich okazało się kobietami nietuzinkowymi, hojnymi patronkami nauki, sztuki, muzyki i ochrony przyrody.

To barwna i przepełniona anegdotami opowieść o Alice Heine – księżnej Monako, Jennie Jerome – matce Winstona Churchilla, Mary Leiter – wicekrólowej Indii i Anne Gould – księżnej żagańskiej oraz kilkunastu innych. Opisy ich ślubów, życia małżeńskiego, skandali obyczajowych i zmiennych kolei rodzinnych majątków przeplatają się z ciekawostkami o realiach epoki, panującymi wówczas obyczajami i ich przemianami.

Kazimierz Bem tworzy barwną kronikę życia codziennego amerykańskiej elity finansowej i części europejskiej arystokracji.

Kazimierz Bem – łodzianin, absolwent Yale Divinity School, otrzymał doktorat z prawa międzynarodowego na Vrije Universiteit w Amsterdamie. Od 2011 jest pastorem kalwińskim w First Church in Marlborough (Congregational) UCC w USA. Oprócz pracy duszpasterskiej i naukowej jest publicystą i zabiera głos na tematy społeczne. Autor kilku książek wydanych po polsku i angielsku.

Kazimierz Bem
Amerykańskie milionerki
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 11 sierpnia 2021
 
 

Amerykańskie milionerki

WSTĘP

Geneza tej książki sięga 1993 roku, kiedy z dwiema przyjaciółkami poszedłem do kina w Łodzi, by obejrzeć film Wiek niewinności na podstawie książki Edith Wharton. Natychmiast zakochałem się wtedy w Newlandzie Archerze (granym przez zabójczo przystojnego Daniela Day-Lewisa), chciałem być najlepszym przyjacielem hrabiny Olenskiej (granej przez przepiękną Michelle Pfeiffer) i wybierać jej kreacje, mieć charakter Mansonowej Mingott, a gdy dorosnę – styl i reputację van der Luydenów. Przez kolejne lata czytałem, ile mogłem, o Gilded Age (dosłownie: „pozłacana epoka”), jak na podstawie powieści Marka Twaina historycy określają okres 1865–1917 w USA, praktycznie równoległy z europejską belle époque (1870–1914). Z czasem moje zainteresowanie zeszło na nieco dalszy plan. Dopiero przeprowadzka do USA oraz regularne wyjazdy do Newport i zwiedzanie zachowanych rezydencji, fascynacja i przyjemność przebywania w budynkach z tamtego okresu i czytania o życiu w „czasach elegancji” sprawiły, że pojawił się pomysł na książkę. Spory udział w tym mieli też ci Polacy, którzy do USA przyjeżdżają z poczuciem niezrozumiałej intelektualnej i kulturalnej wyższości i dla których Newport jest prawdziwym szokiem: coś tak wytwornego i pięknego powstało w Ameryce w XIX wieku? Co roku latem i w okresie świąt Bożego Narodzenia udaję się do Newport, by odwiedzić tamtejsze „chatki” i delektować się ich pięknem i elegancją.

O KIM JEST TA KSIĄŻKA?

W 1910 roku zarówno Londyn, jak i daleki Nowy Jork żyły wieściami o nadchodzącym skandalu w sferach najwyższej europejskiej arystokracji. Jego bohaterami byli książę Antoni Albrecht Radziwiłł (1885–1935), zwany „Abą”, oraz jego amerykańska narzeczona Dorothy Parker Deacon (1892–1960). Brytyjska prasa z lubością informowała czytelników, że książę jest kuzynem nielubianego Kaisera Wilhelma II i dziedzicem dwóch, liczących około 120 600 hektarów, ordynacji: nieświeskiej i kleckiej na Białorusi (w ówczesnej Rosji). Z plotkarskim zacięciem przytaczano też fakt, że jego przyszła małżonka nie ma tytułu, nie jest milionerką, a małżeństwu sprzeciwia się matka pana młodego, Maria z Branickich (1863–1941), zwana „Bichettą”. Prasa ekscytowała się, że księżna poruszy niebo i ziemię, by do ślubu nie dopuścić. Gdy zatem w wyznaczonym dniu 22 czerwca, pomimo tłumu gapiów przed katolickim kościołem St. Mary’s na Cadogan Square, nie pojawili się ani pan, ani panna młoda, depesza o tym trafiła na pierwszą stronę „New York Timesa”. Jej autor po „zasięgnięciu języka” dowiedział się, że ceremonię przełożono, gdyż świadek pana młodego nie dojechał; prasa podejrzewała, że palce w tym maczała matka Radziwiłła.
Z księżną Bichettą należało się liczyć. Była jedną z dwóch córek bajecznie bogatego hrabiego Władysława Branickiego (1826–1884) z Białej Cerkwi pod Kijowem i Anny z książąt Sapiehów (1843–1918). Jako dziedziczka ogromnych włości po ojcu i żona wielkiego latyfundysty i kuzyna cesarza Niemiec była osobą pyszną, obcesową, a do tego snobką. Uważała, że majątek, pozycja i koneksje pozwalają jej na prawie wszystko. Utwierdzał ją w tym fakt bliskiej przyjaźni z królową Włoch. Zachowała się anegdota o tym, jak kiedyś podczas jednej z wystawnych kolacji księżna Bichetta siedziała nadąsana przez cały posiłek. Gdy gospodyni zapytała, dlaczego milczy, księżna odpowiedziała głośno: „Czy naprawdę myślisz, że mogę się dobrze bawić, gdy posadziłaś mnie pomiędzy impotentem a homoseksualistą?”. Z siostrą Zofią (1871–1935), która rozwiodła się z włoskim księciem Strozzim, by wyjść za mąż za wnuka śpiewaka Opery Warszawskiej pochodzenia żydowskiego Karola Halperta (1873–1931), zerwała wszystkie kontakty.
Wizja małżeństwa najstarszego syna z Amerykanką doprowadzała ją do pasji. Chodziło nie tylko o brak paranteli, ale o ciągłe skandale związane z tą rodziną. Matka Dorothy, Florence Baldwin, była bohaterką wielu „smacznych” artykułów prasowych od czasu, gdy mąż w porywie zazdrości zastrzelił jej kochanka, po czym oszalał w więzieniu, czekając na proces. Florence Baldwin jak gdyby nigdy nic znalazła sobie włoskiego amanta z arystokratycznym tytułem, z którym żyła bez ślubu i podróżowała po Europie. Nic dziwnego, że księżna Bichetta próbowała skłonić do interwencji zarówno Watykan, jak i dwór berliński, by ślubowi zapobiec. Jej plan miał szanse powodzenia: dziesięć lat wcześniej starsza siostra Doroty, Gladys Parker Deacon, próbowała uwieść i skłonić do małżeństwa księcia Wilhelma (1882–1951), następcę tronu Niemiec. Kronprinza[1] w ostatniej chwili wyrwano z matni ambitnej i bezwzględnej Amerykanki i szybciutko ożeniono z odpowiednią niemiecką, protestancką księżniczką. Wilhelm II tego nie zapomniał, ale pomimo nacisków księżnej Bichetty nie zdecydował się na interwencję. Jedyne, co uzyskała, to że na ślubie nie pojawili się ambasadorzy niemiecki i rosyjski (zazwyczaj obecni na ślubach arystokratów tej rangi) i większość zaproszonych także wymówiła się od obecności.
Ślub ostatecznie doszedł do skutku 5 lipca 1910 roku w Londynie. Interwencja u papieża poskutkowała o tyle, że nie udzielił go katolicki prymas Anglii, a tylko jego osobisty sekretarz. Amerykański dziennikarz „New York Timesa” z żalem skonstatował, że panna młoda wyglądałaby pięknie w odpowiedniej sukni, ale wzięła ślub „w stroju podróżnym, nie korzystając z pomocy druhen”. Zrobił też aluzję do bojkotu uroczystości przez polską, niemiecką i brytyjską arystokrację: „Lektura listy zaproszonych, a nieobecnych gości byłaby ciekawa”. Nie pozostawił jednak żadnej wątpliwości co do bojkotu ceremonii przez rodzinę pana młodego, pisząc, że jedynymi jej reprezentantami obecnymi na ślubie była ciotka pana młodego, Zofia Halpern, i jej mąż Karol, który był świadkiem. Halpernowie, jak donosił korespondent, „od początku wspierali państwa młodych”, czego świadomość zapewne dodatkowo doprowadziła księżnę Bichettę do furii. Amerykański korespondent sprzyjał pannie młodej i rodaczce i nie omieszkał złośliwie dodać, że ojciec pana młodego, książę Jerzy Radziwiłł (1860–1914), nie mógł przyjechać, „gdyż cierpi na demencję”. Jakby tego wszystkiego było mało, chcąc podkreślić ekstrawagancję rodziny, siostra nowej księżnej Radziwiłł, Gladys Deacon, ostentacyjnie spóźniła się na uroczystość.
Choć „New York Times” przewidywał z nutką nadziei, że wizyta państwa młodych w rzymskim pałacu księżnej Bichetty skończy się skandalem i głośną awanturą, nic takiego nie miało miejsca. Rada nierada, Bichetta musiała zaakceptować synową, bo też jaki miała wybór? W 1917 roku Abie i Dorothy urodziła się córka, księżniczka Elżbieta Radziwiłłówna, ale ich małżeństwo powoli się rozpadało. Po rozwodzie i uzyskaniu kościelnego unieważnienia małżeństwa w 1921 roku (w czym pomogły koneksje byłej teściowej) Dorothy wyszła za mąż za węgierskiego arystokratę hrabiego Pállfy ab Erdöd. Zmarła w Szwajcarii. Książę Aba, który po traktacie ryskim stracił ponad 44 tysiące hektarów, nigdy się ponownie nie ożenił i zmarł w 1935 roku. Jako ostatniego z Radziwiłłów pochowano go w rodzinnej krypcie w kościele Bożego Ciała w Nieświeżu (dziś Białoruś). Dziedzicem obu ordynacji i ostatnim ich właścicielem do 1945 roku został jego młodszy brat Leon Wilhelm (1888–1959).
Zawarte w atmosferze skandalu małżeństwo Dorothy Parker Deacon i księcia Radziwiłła było jednym z wielu podobnych pomiędzy Amerykankami i europejskimi arystokratami. Szacuje się, że w latach 1870–1914 ponad 400 Amerykanek z ogromnymi posagami, często wręcz milionerek, wyszło za przedstawicieli europejskich utytułowanych rodów, przynosząc ze sobą posagi warte w sumie wówczas co najmniej 220 milionów dolarów – dziś to miliardy dolarów. Choć większość z ich mężów stanowili Anglicy i Francuzi, to urodzone w Nowym Świecie arystokratki można było znaleźć od Portugalii, przez Niemcy, Węgry, Włochy, Skandynawię, aż po Rosję i Polskę. W 1882 roku sir William Gordon-Cumming (1848–1930), widząc jedną z Amerykanek spacerującą w Hyde Parku w Londynie, podszedł i obcesowo zapytał ją: „Poluje pani na męża?”. W tym samym roku on także poślubił dziedziczkę milionowej fortuny z Nowego Jorku.
Liczbę małżeństw Amerykanek z europejskimi arystokratami pod koniec XIX wieku obrazuje przykład rodziny Garnerów. William T. Garner (1840–1876) był właścicielem jednej z największych fabryk tekstylnych w stanie Nowy Jork. On i jego żona Mary (1842–1876) zginęli tragicznie w wypadku żeglarskim, pozostawiając trzy małe córeczki. Opiekę nad nimi objęła siostra Williama, Florence, która większość roku spędzała w Paryżu. Jej wszystkie trzy bratanice poślubiły europejskich arystokratów: Marcelitte (1868–1943) wyszła za Francuza, hrabiego Henriego le Tonneliera de Breteuil (1847–1916), Florence (1869–1922) poślubiła wspomnianego wyżej Brytyjczyka, sir Williama Gordona-Cumminga, a najmłodsza Edith (1874–1961) Duńczyka, hrabiego Léona von Moltke-Huitfeldta (1862–1952). Każda z sióstr wniosła mężowi posag w wysokości 1 miliona dolarów – czyli prawie 24,5 miliona dolarów dziś. Posagi panien Garner umożliwiły wszystkim mężom odrestaurowanie rodzinnych zamków i pałaców i życie na wysokiej stopie.
Trend ten był początkowo witany w USA z sympatią. W Nowym Jorku ukazywał się nawet kwartalnik „Utytułowane Amerykanki”, który donosił o losach rodaczek na europejskich dworach i salonach, a na końcu każdego numeru zawierał zestawienie nieżonatych arystokratów w odpowiednim wieku. Ale od początku XX wieku zjawisko to wywoływało wśród amerykańskiej opinii publicznej coraz większą irytację. Czy amerykańskie pieniądze muszą iść na ratowanie starych, ponurych zamczysk i stylu życia tych, od których uciekli przodkowie panien młodych? Prasa, w szczególności złośliwe „Town Topics”, zaczęła coraz odważniej opisywać smutne perypetie tych związków, w których błyszczący tytułem arystokrata okazywał się rozpustnikiem, damskim bokserem lub nałogowym karciarzem.
Zjawisko utytułowanych Amerykanek budziło tak ogromne zainteresowanie, że znakomita amerykańska powieściopisarka Edith Wharton wracała do niego trzykrotnie. W 1907 roku w krótkiej powieści pt. Madame de Treymes opisała naiwną Amerykankę Fanny Frisbee jako zakładniczkę cynicznej, francuskiej, arystokratycznej rodziny męża. Bohaterką popularnej powieści Wiek niewinności z 1920 roku jest piękna hrabina Ellen Olenska. Amerykanka, która wyszła za mąż za Polaka, hrabiego Olenskiego, który roztrwonił jej majątek, znęcał się nad nią i ją zdradzał. Wharton znała wiele z Amerykanek opisanych w niniejszej książce, a z niektórymi się nawet przyjaźniła. Im poświęciła swoją ostatnią, niedokończoną powieść z 1937 roku pt. The Buccaneers, gdzie jedną z głównych bohaterek jest tak naprawdę Consuelo Yznaga, księżna Manchesteru. Z dużo mniejszą dozą sympatii zjawisko to skomentował pisarz Henry James (1843–1916) w swoim krótkim opowiadaniu z 1884 roku pt. Pandora słowami hrabiego Otto Vogelsteina: „Istniało ciągłe ryzyko poślubienia Amerykanki. Trzeba było się z tym liczyć jak z koleją, telegrafem, wynalezieniem dynamitu, strzelby Chassepot czy też z duchem socjalizmu. Była to jedna z kolejnych zawiłości współczesnego życia”.
Przez wiele lat na takie związki patrzono z mieszaniną pogardy i seksizmu. W Europie uważano, że Amerykanki były głupie, nieokrzesane i to ich mężowie cierpieli katusze, które tylko trochę mogły im wynagrodzić milionowe posagi. O tym, jak ciężki był rzekomo los takiego mężczyzny, miał świadczyć fakt, iż większość z nich ogromne majątki żon szybko przepuszczała. Przemiany społeczne, jakie zaszły po 1914 roku, upadek dworów królewskich i arystokracji czyniły takie małżeństwa jeszcze bardziej kuriozalnymi. Nie pomagał też fakt, że wiele tych związków było nieszczęśliwych i kończyło się rozwodami.
Pierwsze zmiany w postrzeganiu bogatych Amerykanek nastąpiły w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku, gdy ocalałe pałace ich wnuków i prawnuków doczekały się pierwszych od stu lat remontów. Wielu historyków sztuki zrozumiało, że gdyby nie amerykańskie miliony wpompowane w europejskie pałace i zamki u schyłku XIX wieku, dziś pałace Blenheim, Floors, Breteuil, Marais czy pałac w Żaganiu byłyby ruinami, jeśliby w ogóle istniały. Powoli zaczęto dostrzegać, jak wiele Amerykanek w tiarach było patronkami artystów, takich jak John William Sargent, Philip de László, Maurice Ravel czy Manuel de Falla. Przypominano sobie, że były inspiracją nie tylko dla Edith Wharton, ale także dla Marcela Prousta, który kilka z nich sportretował w swojej monumentalnej powieści W poszukiwaniu straconego czasu.
Ogromną zasługę w przypomnieniu losów tych kobiet miał serial Downton Abbey, gdzie główną rolę grał hrabia Grantham, którego ekonomiczną i społeczną pozycję uratowała przed 1914 rokiem fortuna Amerykanki lady Cory. Ale nawet w tym serialu lady Cora jest przedstawiona jako piękna kobieta, która tylko „jest”, prawie zawsze w cieniu męża. Dopiero w ostatnich latach historyczki i historycy, a często także potomkowie bohaterek tej książki, powoli odkrywają to, kim były ich prababki i jaki miały wpływ na historię Europy i nie tylko. Mało kto wie, że jeden z pierwszych parków narodowych Indii powstał dzięki zaangażowaniu amerykańskiej żony ówczesnego wicekróla Indii i pierwowzoru lady Cory. Inna Amerykanka pomogła „przetrwać” holenderskiej rodzinie królewskiej. Tych historii jest więcej i wiele z nich wciąż czeka na historyka.
Przykład praktycznie zupełnie zapomnianych losów sióstr Garner jest znamienny. Lady Florence Gordon-Cumming nie zaznała szczęścia w życiu małżeńskim: mąż ją zdradzał i przepuścił większość majątku, a ona sama wpadła w alkoholizm. Hrabina Edith von Moltke-Huitfeldt, która ginie w pomroce dziejów, żyła wygodnie we Francji. Najstarsza z sióstr, Marcelitte, hrabina le Tonnelier de Breteuil, była przyjaciółką Edwarda VII, który lubił przebywać w towarzystwie jej i jej męża w ich rezydencjach. Hrabia le Tonnelier de Breteuil, francuski dyplomata, jest uważany za jednego z architektów umowy zwanej entente cordiale, która u progu XX wieku położyła kres odwiecznej rywalizacji między Francją i Anglią i przygotowała grunt pod sojusz obu państw w I i II wojnie światowej. W podręcznikach historii Marcelitte nie istnieje, choć biografowie Edwarda VII przyznają, że jej elegancja, gościnność i serdeczność, okazywane w odnowionym za jej posagowe pieniądze zamku Breteuil i w rezydencji w Paryżu, znacznie ułatwiły zbliżenie angielsko-francuskie. Współcześni biografowie Winstona Churchilla podkreślają wpływ, jaki wywarła na niego jego amerykańska matka, Jennie Jerome. Niektórzy historycy zaczynają dostrzegać, że w pierwszych latach I wojny światowej amerykańskie arystokratki zamieszkałe w Anglii i Francji przekształciły plotkarskie zainteresowanie opinii publicznej w USA swoimi losami w sympatię i poparcie dla państw ententy, co mogło być jednym z wielu czynników, które doprowadziły do przystąpienia Ameryki do I wojny światowej po tej właśnie stronie.
Niniejsza książka nie jest, i być nie może, biografią wszystkich Amerykanek, których głowy ozdobiły arystokratyczne tiary. Jest subiektywnym wyborem ośmiu z nich, bardziej i mniej znanych. Na tyle, na ile mogłem, wplotłem też krótkie historie innych ciekawych mieszkanek Stanów Zjednoczonych. Mam nadzieję, że pozwolą one lepiej zrozumieć kontekst czasów, szczególnie amerykański, bo o ówczesnej Ameryce polskie czytelniczki i czytelnicy wiedzą mniej niż o ówczesnej Europie. Starałem się też uwzględniać polskie wątki.
Książka ta jest także opisem świata belle époque w Europie i Gilded Age w Ameryce, który bezpowrotnie przeminął. W ponurych i niebezpiecznych czasach takich jak dziś, gdy na świecie wzrastają nacjonalizm i homofobia, a chamstwo i prymitywizm są powszechnie celebrowane w mediach i polityce, książka ta jest moim osobistym podziękowaniem bohaterkom za ich piękno, elegancję i szczodrość oraz niezależność charakteru, czyli za to wszystko, czego były i są symbolem.

UWAGA O KONWERSJI PIENIĄDZA

Aby można było zrozumieć skalę posagów, wydatków i omawianych fortun, podaję za każdym razem oryginalną kwotę, a potem w nawiasie jej ekwiwalent w 2020 roku. Jest to zadanie dość skomplikowane, gdyż dolar od 1870 roku ulegał sporej fluktuacji. Korzystałem z przelicznika internetowego www.in2013dollars.com i porównywałem uzyskany wynik z kwotami podawanymi przez innych historyków.
Są to jednak tylko obliczenia szacunkowe. Trzeba pamiętać, że siła nabywcza dolara w 1880 roku i w 2020 roku jest zupełnie inna. Aby uzmysłowić skalę problemu: 1 milion dolarów z 1880 roku miałby po podliczeniu samej tylko inflacji wartość około 25,5 miliona dolarów – i to tę wartość podaję w nawiasach. Ale ten sam 1 milion z 1880 roku miałby wartość nabywczą równą dzisiejszym 130 milionom lub 241,4 miliona dolarów, w zależności od tego, czy uwzględni się podatki, czy nie. Znów, aby to umieścić w odpowiednim kontekście, gdy piszemy o milionowych posagach, np. wspomnianych powyżej sióstr Garner, należy pamiętać, że rodziny pracowników wykwalifikowanych zarabiały wtedy około 2 tysiące dolarów rocznie, ale większość amerykańskich rodzin na początku XX wieku miała dochód między 500 a 700 dolarów rocznie!

ROZDZIAŁ 1
AMERYKA I EUROPA W XIX WIEKU

Aby umieścić fenomen Amerykanek milionerek wychodzących za mąż za europejskich arystokratów w historycznym kontekście, trzeba zrozumieć, jak ogromne przemiany zaszły zarówno w USA, jak i w Europie na przestrzeni XIX stulecia. Osoba urodzona w 1800 roku w Londynie, Paryżu lub Nowym Jorku, gdyby miała szansę dożyć do 1900 roku i porównać świat, w którym się urodziła, z tym, w którym przyszłoby jej umrzeć, uznałaby, że przeniosła się na inną planetę.
Europa i Stany Zjednoczone Ameryki Północnej rozpoczęły XIX wiek z podobnej pozycji. Były w większości rolnicze, w obu coraz bardziej rozwijał się przemysł, ale i tu, i tu istniały resztki feudalizmu. W większości krajów Europy dominowały ogromne majątki ziemskie arystokracji, a na południu USA kwitły i rozwijały się wielkie plantacje niewolników, których los był tylko nieco gorszy od losów niektórych europejskich chłopów. Co ciekawe, pozostałości feudalnej zależności w obu regionach zniesiono mniej więcej w tym samym czasie: w Rosji w 1861 roku pańszczyznę, a w USA w 1865 roku niewolnictwo. Populacja USA w stosunku do mieszkańców Europy (bez Rosji) w 1800 roku wynosiła 16 do 150 milionów mieszkańców, tzn. 1 do 10. Jednak od połowy XIX wieku ludność USA zaczęła szybko rosnąć: w 1860 roku USA i Europę (bez Rosji) zamieszkiwało odpowiednio 31 i 206 milionów mieszkańców, a w 1900 roku już 106 i 291 milionów, czyli 1 do 3.
Pozorne podobieństwa między tymi obszarami kryły poważne różnice. Podczas gdy wzrost ludności Europy następował na skutek przyrostu naturalnego, w USA czynnikiem tym była imigracja. W Europie urbanizacja postępowała, gdy uwolniona z pańszczyzny ludność chłopska ruszyła do miast. W USA urbanizację spowodowała imigracja tejże biedoty z Europy. Choć w 1802 roku USA nabyły od Francji ogromne terytorium na zachodzie, tzw. Louisiana Purchase, by umożliwić imigrantom tworzenie małych, rodzinnych farm, to 90% imigrantów z Europy trafiało do amerykańskich miast i tam się osiedlało na stałe. Doprowadziło to do ogromnych przeobrażeń demograficznych w USA. Choć w 1800 roku największą grupę ludności stanowili tam potomkowie angielskich purytanów (ok. 25% populacji), a po nich niemieccy imigranci w Pensylwanii, to sto lat później największą grupę religijną stanowili już katolicy, rekrutujący się z rzesz irlandzkich, włoskich i słowiańskich imigrantów przybywających do USA od połowy XIX wieku. Liczba katolików skoczyła z około 5% w 1800 roku do 25% populacji w 1900 roku i ciągle rosła. Rosła też liczba Żydów osiedlających się w Stanach w poszukiwaniu ochrony przed pogromami i antysemityzmem. Około 1800 roku w USA mieszkało około 2 tysięcy Żydów, przeważnie pochodzenia sefardyjskiego, zamożnych kupców z Newport i Nowego Jorku. Już sto lat później ich liczba przekroczyła 2 miliony. W większości byli to ubodzy, aszkenazyjscy imigranci z Europy Wschodniej. W żadnym kraju Europy w XIX wieku nie doszło do tak gwałtownego przeobrażenia proporcji demograficznych, choć oczywiście zdarzały się pojedyncze przypadki (np. Genewa, Gdańsk czy Łódź).
Choć jeszcze na początku XIX wieku istniały w USA resztki feudalizmu w postaci wielkich plantacji na Południu, to zniesienie niewolnictwa w wyniku krwawej i wyniszczającej wojny domowej położyło mu kres. W Europie, choć zniesiono feudalną zależność chłopów, do 1914 roku istniały magnackie i ziemiańskie latyfundia. I mimo że w niektórych krajach (np. we Francji) zupełnie zaniknęły one do końca wieku, to do 1914 roku europejska wieś zdominowana była przez wielkie majątki ziemskie, w których mieszkali, coraz mniej zamożni, potomkowie rodzin władających nimi od stuleci. Gdy rodziny europejskiej burżuazji i plutokracji dorabiały się fortun, ich marzeniem było nabycie majątków ziemskich i ożenek z przedstawicielami arystokratycznych rodzin; tak np. w Polsce postępowali Kronenbergowie, Blochowie i Handtkowie w Warszawie, Vetterowie w Lublinie, Moesowie w Pilicy czy Heinzlowie i Scheiblerowie w Łodzi.
W USA wojna secesyjna zniszczyła latyfundia plantatorów i ich fortuny. Jeszcze w 1850 roku miastem, w którym mieszkało najwięcej amerykańskich milionerów, był Nowy Orlean. Dwadzieścia lat później był to Nowy Jork, który tę pozycję utrzymał do połowy XX wieku. Po 1865 roku ziemia, choć pozwalała imigrantom wybić się z europejskiej nędzy, nie gwarantowała już fortuny. Te robiono na kolei, w przemyśle i na giełdzie, głównie w Nowym Jorku, który stał się gospodarczą stolicą kraju. Przełożyło się to na osobliwość USA: rozdział polityki od wielkich pieniędzy. Większość amerykańskich milionerów w drugiej połowie XX wieku wywodziła się z ludzi, którzy dorobili się milionów własną, ciężką pracą oraz inteligencją i sprytem. Zdobywanie fortun tak ich pasjonowało, że politykę zostawili innym, także w tym różniąc się od dawnych plantatorów, którzy niegdyś zdominowali politykę Południa. I dlatego, podczas gdy Nowy Jork był stolicą ekonomiczną kraju, a Nowa Anglia zagłębiem intelektualnym (z uniwersytetami Harvard i Yale), położony w centrum wschodniego wybrzeża Waszyngton był tylko senną stolicą polityczną.
Ów specyficzny rozdział biznesu i polityki uległ załamaniu pod koniec XIX wieku, ale do tego czasu sprawiał, że politycy w Waszyngtonie nie czuli się zagrożeni ani biznesem, ani imigrantami i poza kilkoma wyjątkami nie sprzeciwiali się rosnącej liczbie wyborców i demokratyzacji życia publicznego Ameryki. Demokratyzacja praw politycznych obejmowała także kobiety: już w latach 1790–1807 miały one pełne prawa wyborcze w stanie New Jersey, ale dopiero od 1869 roku kolejne stany zaczęły im te prawa przyznawać. W 1920 roku 19. poprawka do konstytucji rozszerzyła je na wszystkie Amerykanki. Ten sam proces postępował wyraźnie wolniej w Europie: do 1914 roku jedynym krajem, który nadał kobietom pełne prawa wyborcze (w 1906 roku), było Wielkie Księstwo Finlandii. Niechlubnym wyjątkiem w demokratyzacji amerykańskiego życia byli oczywiście Afroamerykanie, których w latach siedemdziesiątych XIX wieku stany Południa de facto pozbawiły praw publicznych i obywatelskich na prawie sto lat, ignorując postanowienie amerykańskiej konstytucji.
W Europie po rewolucji francuskiej i zniszczeniach wojnami napoleońskimi arystokracja odzyskała władzę, którą starała się utrzymać za wszelką cenę. Kolejne monarchie, np. we Francji (odrestaurowana monarchia Burbonów, monarchia lipcowa, II Cesarstwo), upadały, gdyż rządzące elity arystokratyczne z jednej strony wzbraniały się przed przyznaniem bogacącemu się mieszczaństwu praw politycznych i wyborczych, z drugiej blokowały im wejście w szeregi arystokracji. W drugiej połowie XIX wieku w Europie ustabilizował się system monarchii z pozorami parlamentaryzmu, gdzie na wystawnych i eleganckich dworach panowały starożytne dynastie i brylowali coraz biedniejsi i hermetyczni arystokraci. Koronnym przykładem były tu Niemcy i Austro-Węgry, gdzie słabość parlamentaryzmu wykorzystali obecni na dworze arystokraci, rządząc aż do 1914 roku. Europejskie dwory narzucały swój ustrój nowo powstałym państwom, takim jak Grecja, Bułgaria, Rumunia czy Albania, gdzie często osadzano młodsze rodzeństwo i krewnych monarchów Danii, Wielkiej Brytanii, Rosji i Prus. Ustanowiona w 1871 roku francuska III Republika miała być tworem tymczasowym, aż dwaj główni pretendenci z dynastii Burbonów się porozumieją i przywróci się monarchię we Francji po raz piąty. Burbońscy pretendenci okazali się uparci jak osły i pat trwał aż do 1883 roku, gdy jeden z nich zmarł. Ale wtedy większość Francuzów zaakceptowała już republikański ustrój kraju i na restaurację monarchii było już za późno. Symbolem końca tych marzeń było ścisłe oddzielenie Kościoła katolickiego od państwa przegłosowane przez mieszczan, socjalistów i protestantów w 1905 roku.
System monarchii europejskich zaczął trzeszczeć u progu XX wieku: w 1905 roku wybuchła rewolucja w Rosji, w 1911 roku obalono monarchię w Portugalii. Ostateczny kres większości z nich położył koniec I wojny światowej, który zmiótł z areny dziejów starożytne i potężne dynastie Habsburgów, Hohenzollernów, Wittelsbachów, Romanowów, Wettynów. Pierwszą wojnę światową przetrwały tylko te monarchie parlamentarne, które przed 1918 rokiem wprowadziły szerokie prawa wyborcze (dla mężczyzn) i pozbawiły swoje koronowane głowy wpływu na politykę: Niderlandy, Belgia, Luksemburg, Dania, Norwegia, Szwecja, Włochy i oczywiście Wielka Brytania. Gdy monarcha nieopatrznie próbował mieszać się do rządzenia, był zmuszony zrzec się władzy, jak np. w 1916 roku wielka księżna Luksemburga Maria Adelajda (1894–1924), która musiała szybko abdykować na rzecz siostry Charlotty (1896–1985), co uratowało monarchię w referendum w 1919 roku. Windsorowie utrzymali się na tronie Wielkiej Brytanii, choć król Jerzy V skarżył się, że stał się „wystrojonym aktorem”.
Wielka Brytania, jak zawsze w swojej historii, tylko częściowo odwzorowywała procesy zachodzące na kontynencie, a w XIX wieku stała się, także dzięki opisywanym tutaj małżeństwom Amerykanek z arystokratami, pomostem między swoimi byłymi koloniami i Europą.
Choć wiele osób to zadziwi, Wielka Brytania była w XIX wieku najbardziej sfeudalizowanym krajem Europy, jeśli chodzi o strukturę własności ziemskiej. W 1880 roku majątki brytyjskich arystokratów obejmujące ponad 1000 akrów (2471 ha) stanowiły ponad 66% ziemi na wyspach. To tylko średnia: w Anglii takie majątki stanowiły 56% ziemi, ale w Walii 60%, w Irlandii już 78%, a w Szkocji prawie 93%. Kilka tysięcy rodzin posiadało razem 80% ziemi w kraju. Dla porównania, w tym samym okresie we Francji majątków powyżej 1000 akrów było mniej niż tysiąc, a arystokraci posiadali mniej niż 20% ogólnego areału francuskiej ziemi. W Prusach junkrzy (w tym polscy ziemianie) posiadali około 40% ziemi, ale obszar ten kurczył się przez cały XIX wiek. W Rosji carskiej, choć majątki wielkością przewyższały wszystkie inne w Europie, w tym także brytyjskie (np. posiadający około ćwierć miliona hektarów ziemi Radziwiłłowie z Nieświeża), to w skali całego kraju do arystokracji i szlachty należało tylko 14% ziemi. Tylko w Hiszpanii arystokraci posiadali 52% ziemi, ale były to przeważnie małe majątki rozsiane po całym kraju, a nie wielkie latyfundia.
Utrzymywaniu brytyjskich majątków ziemskich służyły instytucje majoratów i system dziedziczenia tytułów. Aż do 1931 roku, kiedy je zniesiono, podobne do polskich ordynacji majoraty (entails) stanowiły gros wielkich majątków ziemskich. Były one niepodzielne, przechodziły z ojca na najstarszego syna lub, w przypadku jego braku, na najbliższego krewnego męskiego, często także dziedzica tytułu. Zazwyczaj córki były pomijane przy dziedziczeniu majątku i tytułów i pozostawiano im skromne posagi w gotówce. Widać to wyraźnie w powieściach Jane Austen, takich jak np. Rozważna i romantyczna, w których bohaterki nagle tracą pozycję i poziom życia po śmierci ojca i objęciu majątku przez dalekiego bądź skąpego krewnego. W przypadku zadłużenia majoratów podlegały one zarządowi komisarycznemu, ale by móc je rozwiązać albo pozbawić głównych aktywów, takich jak ziemia, potrzebny był osobny, prywatny akt parlamentu.
Jaki był zatem los braci ordynata? Młodsi synowie brytyjskich arystokratów szli do armii lub dyplomacji albo do Kościoła anglikańskiego, gdzie do końca XIX wieku mieli zapewnione kariery. Gdy w połowie XIX wieku premier lord Melbourne odmówił nominowania syna znajomego arystokraty na urząd biskupa, pytając o jego kwalifikacje, ojciec kandydata odparował: „Kwalifikacje?! Kwalifikacje?! W ładnym to świecie żyjemy, jeśli o byciu biskupem decydują kwalifikacje!”. Nominacje kościelne powodowały tak zawziętą rywalizację wśród arystokratów, że gdy pewnego roku zmarło trzech biskupów, lord Melbourne krzyknął: „Umarł?! Kolejny?! Jak Boga kocham, specjalnie umierają, żeby mi zrobić na złość!”.
Emocje brytyjskich parów można zrozumieć, gdy będziemy mieć na uwadze fakt, że system dziedziczenia tytułów w Anglii był sztywny. W przeciwieństwie do kontynentalnej Europy, gdzie każdy syn szlachcica był szlachcicem, a każdy syn barona – baronem, w Anglii tytuł dziedziczył tylko i wyłącznie najstarszy syn, co podkreślano ich numeracją, np. 1. hrabia Melbourne, 2. hrabia Melbourne etc. Młodsi synowie musieli się kontentować dożywotnim i niedziedzicznym przedrostkiem „szlachetny” (Honorable) lub gdy ich ojciec był księciem lub markizem, dożywotnim tytułem „lorda” (barona). Z kolei ich synowie spadali już do rangi osób bez majątku, bez tytułu i znaczenia szlachty – chyba że szczęśliwie dla nich umarł utytułowany kuzyn.
Proces ten doskonale pokazał serial Downton Abbey, gdzie dziedzicem pałacu, majoratu i przypisanego do nich tytułu hrabiego Grantham jest nie córka obecnego właściciela ożenionego z bogatą Amerykanką, ale jego daleki kuzyn, Matthew, który jest tylko panem Crawley, prawnikiem bez żadnego tytułu, a jego matka zwykłą panią Crawley i pielęgniarką. Prawnuk lub nawet wnuk lorda spadał do rangi klasy średniej, przed czym broniono się poprzez zawieranie odpowiednich małżeństw i utrzymywanie odpowiedniego stylu życia. Oznaczało to wybór między Kościołem anglikańskim, armią lub polityką. Gdyby nie polityczna kariera Winstona Churchilla, choć był on wnukiem 8. księcia Marlborough, przysługiwałby mu jedynie skromniutki przedrostek „Honorable”. Jego syn nie miałby już nawet tego i byłby znany tylko jako Mr. Churchill. Dziadek królowej matki Elżbiety, choć był wnukiem premiera i 3. księcia Portland, był zwykłym pastorem anglikańskim bez żadnego tytułu.
Ilu było arystokratów? Angielski odpowiednik niemieckiego Almanachu Gotajskiego (wykazującego rody szlacheckie), „Peerage” Johna Burke’a, w 1883 roku wymienił około 4500 rodzin. Z nich 580 mężczyzn zasiadało w dziedzicznej Izbie Parów (Lordów). Liczba parów rosła przez cały XIX i początek XX wieku, ale w porównaniu z Austrią czy Rosją była to kropla w morzu populacji szlachty. Różnica między np. Rosją a Wielką Brytanią polegała na tym, że szlachectwo nie było podstawą praw politycznych, ale często jego zwieńczeniem i ukoronowaniem. Z jednej strony bezwzględność dziedziczenia tytułów i majątków konserwowała elitarność pozycji arystokracji, ale z drugiej strony powiązanie ich z majątkiem i pozycją lub polityką paradoksalnie gwarantowało jej demokratyzujący element. Arystokracja była otwarta na tych, którzy dorobili się fortun w przemyśle lub zrobili karierę polityczną. Nieoczekiwana śmierć dalekiego krewnego sprawiała, że prawnik, pastor czy oficer nagle stawał się dziedzicem i lordem.
Brytyjska wielka posiadłość ziemska wiązała się ze statusem politycznym, choć nie każdy zasiadający w Izbie Lordów był latyfundystą. Nowe tytuły były ukoronowaniem kariery politycznej lub gospodarczej: np. w XIX wieku utrwalił się zwyczaj, który trwał do lat siedemdziesiątych XX wieku, że premier po ustąpieniu ze stanowiska otrzymywał rangę hrabiego i miejsce w Izbie Lordów. Jak ujął to Burke: „Szlachectwo jest elegancką ozdobą statusu społecznego. Jest koryncką głowicą eleganckiego społeczeństwa”. Choć pozycja Izby Lordów ulegała ciągłemu osłabieniu kosztem Izby Gmin, to ta ostatnia w XIX wieku była dużo mniej „gminna” niż sto lat wcześniej. Do końca XIX stulecia brytyjskie ziemiaństwo, młodsi synowie i wnukowie lordów dominowali i brylowali w Izbie Gmin. Znów, paradoksalnie, brytyjska niższa izba parlamentu była dużo bardziej arystokratyczna niż jej odpowiedniki we Francji czy w Niemczech, gdzie arystokraci i szlachta stanowili mniej niż 20% deputowanych. W Wielkiej Brytanii liczba ta przekraczała połowę. Większość premierów Wielkiej Brytanii do 1916 roku wywodziła się z brytyjskiej arystokracji. Jak to możliwe?
Jednym z największych paradoksów brytyjskiej arystokracji jest fakt, że w przeciwieństwie do swoich europejskich kuzynów, chcąc zachować swoje polityczne wpływy, przez cały XIX wiek nie tylko nie starała się stłumić aspiracji klasy średniej (często swoich dalekich krewnych!), ale wręcz je popierała. Lady Violet Grantham w serialu Downton Abbey mogła sarkastycznie skwitować, że „lord głosujący za reformą to tak jak jagnię głosujące za Bożym Narodzeniem”, ale dokładnie tak głosował odpowiednik jej fikcyjnego męża w brytyjskim parlamencie. Pierwsze dwie z trzech reform prawa wyborczego w Wielkiej Brytanii przeprowadzili właśnie premierzy arystokratycznego pochodzenia: 2. hrabia Grey (liberał) w 1832 roku i 14. hrabia Derby (konserwatysta) w roku 1867. Największe poszerzenie prawa wyborczego, dające praktycznie prawo równego głosu każdemu dorosłemu mężczyźnie w Wielkiej Brytanii, przeprowadził w 1884 roku liberał William Gladstone (1809–1898), syn uszlachconego kupca, przy pomocy lorda Randolpha Churchilla i Partii Konserwatywnej. Ale minąć musiało około 20 lat, zanim reforma z 1884 roku podminowała dominację arystokratów. Początkowo bowiem tylko ich stać było na prowadzenie kosztownej kampanii wyborczej. I choć głosować mogli wszyscy mężczyźni, to kandydowali przeważnie arystokraci.
I tutaj dotykamy najważniejszej przyczyny, dla której związki europejskich arystokratów i amerykańskich milionerek „wybuchły” właśnie pod koniec XIX wieku. Jak zawsze chodziło o pieniądze.
Do połowy XIX wieku zasada była prosta i stara jak świat: im więcej ziemi, tym większe dochody, tym większe i wystawniejsze rezydencje. Miało to przełożenie na wpływy polityczne, także poprzez fakt, że niektóre europejskie rody utrzymały te posiadłości od dwustu, trzystu albo nawet więcej lat; rekordzistami byli francuscy książęta de Rohan, posiadający dobra w Bretanii od co najmniej początków IX wieku, a więc od tysiąca lat! Nawet tam, gdzie powoli następowała demokratyzacja życia politycznego, fakt, że dziedzic wywodzący się z rodziny rządzącej okolicą od setek lat wskazywał „swojego” kandydata w wyborach, aż do końca XIX wieku miał realne przełożenie na wynik wyborów. Arystokrata rządził tytułem, ziemią, dochodem i wpływem.
Ta dziecinnie prosta zależność załamała się właśnie w połowie XIX wieku. Udostępnienie wielkich połaci ziemi uprawnej w obu Amerykach, Australii i Nowej Zelandii spowodowało, że rynek europejski zalały tanie zboże, mięso i produkty rolne z Nowego Świata. Wyzwolony z pańszczyzny chłop nie tylko opuścił ziemię feudała, ale w Nowym Świecie bogacił się i jednocześnie niszczył podwaliny fortuny i wpływów byłego dziedzica w Europie. Od lat czterdziestych XIX wieku aż do wybuchu I wojny światowej dochodowość gospodarki ziemskiej w Europie systematycznie spadała. Wymuszało to na arystokratach obniżanie czynszów dzierżawnych, co jeszcze bardziej ograniczało ich dochody, np. w Anglii czynsze pod koniec lat dziewięćdziesiątych XIX wieku były na tym samym poziomie co pięćdziesiąt lat wcześniej. Brak pieniędzy przekładał się na kurczące się wpływy polityczne na wsi. Wraz ze wzrostem liczby mieszkańców miast spadało znaczenie okręgów wiejskich i wpływy arystokratów kurczyły się jeszcze bardziej.
Wszystko to sprawiło, że u schyłku XIX wieku gwiazdy Europy i USA ułożyły się tak, że Europa miała eleganckich, przystojnych, ale tracących polityczne wpływy i dochody arystokratów, podczas gdy bogacąca się w niesłychanym tempie Ameryka miała piękne i zamożne milionerki na wydaniu. Było tylko kwestią czasu, by oba światy spotkały się przy ołtarzu. I o tym właśnie jest ta książka…

 
Wesprzyj nas