“Błędnik” to porywająca, pełna zwrotów akcji i sekretów historia miłosna. Choć po raz pierwszy opublikowano ją w 1872 roku, nadal zdumiewa swą ponadczasowością.


BłędnikBracia Andinnian są jak ogień i woda.

Adam, przyszły baronet, jest porywczy i niecierpliwy, z kolei młodszy Karl ma łagodne i miłe usposobienie. Karl, nie mogąc liczyć na tytuł, jako porucznik w jednym z pułków Jej Królewskiej Mości może liczyć tylko na siebie. Chociaż jest zakochany z wzajemnością w Lucy, córce pułkownika, w oczach rodziców swojej wybranki nie jest odpowiednim kandydatem.

Tymczasem Adam staje w obronie dziewczyny napastowanej przez niechcianego zalotnika. Jego interwencja przybiera dramatyczny obrót i napastnik ginie. Adam zostaje skazany na dożywotnie więzienie.

Pani Andinnian, matka braci, nie zamierza pogodzić się z tą sytuacją. Razem ze swoją służącą zaczyna układać śmiały plan. A to jest dopiero początek perypetii…

Ellen Wood (1814-1887) to angielska pisarka, która swoje utwory publikowała jako Mrs Henry Wood. Jej powieści i opowiadania cieszyły się ogromną popularnością, zwłaszcza East Lynne, tłumaczona na wiele języków i przenoszona na deski teatralne. Błędnik – powieść, którą zachwycał się już Lew Tołstoj – po raz pierwszy opublikowano w 1872 roku. Nadal zdumiewa swą ponadczasowością.

Mrs Henry Wood
Błędnik
Przekład: Jerzy Łoziński
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 6 lipca 2021
 
 

Błędnik


1. Dom pani Andinnian


DOM, BRZYDKI I STAROMODNY, z kilkoma nowszymi dodatkami, był otoczony naprawdę pięknym ogrodem. Chociaż znajdował się w dużym targowym mieście Northamptonshire, stał na uboczu, oddzielony od okolicznego zgiełku i zamętu.
Zajmowała go wdowa, pani Andinnian. Jej mąż, Harry, kapitan Marynarki Królewskiej1, zmarł przed kilkoma laty. Miała dwóch synów. Starszy, Adam, nie miał żadnego zawodu i mieszkał razem z nią; młodszy, Karl, był porucznikiem w jednym z pułków Jej Królewskiej Mości. Adam miał dziedziczyć po sir Josephie Andinnianie, świeżo upieczonym baronecie; Karl mógł liczyć jedynie na swą profesję, a także na niewielki dochód roczny w wysokości dwustu funtów.
Nie byli więc Andinnianowie bogaczami, chociaż kapitan nie uskarżał się na biedę: regularnie otrzymywał żołd, a posiadał też niewielki majątek, wynoszący sześćset funtów rocznie, niemniej kapitan Andinnian miał bardzo proste gusta i niewielkie wymagania. Po jego śmierci okazało się, że zapisał pieniądze, podzieliwszy je na trzy części: dwieście funtów rocznie żonie i po dwieście każdemu z synów. „Adam będzie mieszkał z matką” — wyrokował w testamencie. „Ona się z nim nie rozstanie, a czterysta funtów w połączeniu z jej niewielką emeryturą powinno starczyć na wygodne życie. Gdy Adam przejmie spadek po moim bracie, mogą wraz z matką dokonać nowych ustaleń, jakie będą im się wydawały odpowiednie. Mam nadzieję, że w tej sytuacji nie zapomną również o Karlu”.
Pani Andinnian nie kryła oburzenia tym testamentem i użytymi w nim sformułowaniami. Jej pupilem był starszy syn Adam; trudno byłoby znaleźć matkę, która darzyła syna gorętszą miłością. O Karla się nie martwiła. Kapitan Andinnian zdawał sobie z tego sprawę i to być może sprawiło, że nie mogła dowolnie rozporządzać zapisaną jej kwotą dwustu funtów: po jej śmierci miała ona przypaść w udziale Karlowi. Kapitan obu synów kochał identycznie, z chęcią tak samo zaopatrzyłby ich na przyszłość i z góry podzielił majątek, który miał kiedyś przypaść w udziale Adamowi. Gdyby to zależało tylko od pani Andinnian, to niezależnie od przewidywanego wzbogacenia się Adama, zadbałaby o to, aby przypadła mu większa niż Karlowi część ojcowskiego mienia.
Obie gałęzie rodziny pozostawały ze sobą w długotrwałej waśni. Joseph Andinnian nie widział się z bratem, kapitanem, przez wiele lat i może nawet stało się dobrze, że synowie tego ostatniego nigdy nie widzieli swego stryja. Gdyż to nie bracia byli winni owej wrogości, lecz ich małżonki. Obie damy, dumne, władcze i obdarzone wojowniczymi charakterami, w swoją pierwszą kłótnię wdały się niemal natychmiast po tym, gdy się poznały. Idiosynkrazja rosła coraz bardziej, aż w końcu w swój wir wciągnęła i mężczyzn.
Joseph Andinnian, młodszy z dwóch braci, był szanowanym i odnoszącym znaczne sukcesy zawodowe inżynierem. Spośród przedsięwzięć, które zaprojektował i zrealizował, kilka przyniosło mu w nagrodę tytuł baroneta. Nawet jeszcze nie zdążył się nacieszyć świeżo uzyskanym zaszczytem, gdy wypadek związał go na długie miesiące z łóżkiem, a co gorsza, spowodował okaleczenie, które uniemożliwiło dalszą czynną pracę. Z tego powodu, będąc dopiero w kwiecie wieku, musiał przejść na rentę i zamieszkał w Foxwood Court, pięknej posiadłości, którą nabył w Kencie. Znajdowała się o godzinę jazdy koleją od Londynu, ale pociągiem ekspresowym ledwie o pół godziny. Tutaj zamieszkali z żoną, a wraz z upływem lat sir Joseph coraz bardziej niedołężniał. Nie dochowali się dzieci, w rezultacie więc tytuł baroneta dziedziczył kapitan Andinnian, po nim zaś starszy jego syn — Adam.
Sukcesji tej kapitan Andinnian nie dożył. Wydawał się absolutnie zdrowy i silny, a gdy zakończywszy trzyletni rejs, spodziewał się rychłego awansu, pojawiły się symptomy śmiertelnej choroby. Błagał lekarzy, aby powiedzieli mu prawdę o stanie jego zdrowia. Kiedy ulegli, usłyszał, że czeka go najwyżej kilka tygodni życia. Kapitan Andinnian przez dwa dni zmagał się z tą myślą, a potem pojechał do Londynu, skąd skierował się do posiadłości sir Josepha w Kencie. Spotkawszy się twarzą w twarz, bracia zachowywali się tak, jak gdyby nigdy nie było między nimi żadnych niesnasek: uścisnęli sobie ręce, spojrzeli sobie w oczy z serdecznością. Byli prostolinijni, szczerzy, kierowali się naturalnymi emocjami i gdyby nie ich żony — a nie ma co ukrywać, iż każdy z nich był potulny wobec swojej połowicy — nigdy nie doszłoby między nimi do scysji.
— Umieram, Josephie — oznajmił kapitan, kiedy już opadły pierwsze emocje. — Tak mówią lekarze, a ja czuję, że mają rację. Natychmiast zacząłem myśleć o wielu rzeczach, o które, obawiam się, nie zadbałem dostatecznie. W każdym razie w tej chwili przyjeżdżam do ciebie głównie po to, abyśmy porozmawiali o moim starszym synu, Adamie. Czy mogę liczyć na to, Josephie, że — jak przystoi bratu — wyznasz mi prawdę?
— Powiem ci wszystko, czego będziesz chciał, Harry — brzmiała odpowiedź sir Josepha. — Ale o jaką prawdę ci chodzi?
— Powiedz mi, czy będzie po tobie dziedziczył, czy też nie.
— Oczywiście, że będzie dziedziczył, jeśli ciebie zbraknie. Dlaczego w ogóle pytasz o coś takiego, Harry? Ja sam nie mam syna i niepodobna, aby jeszcze przyszedł na świat. Tak więc to twój syn po mnie będzie sir Adamem.
— Widzisz, Josephie, nie chodzi mi tylko o tytuł. Dobrze wiem, że skoro nie masz potomka, a ja pospieszę przed tobą, to baronetem zostanie Adam. Bardziej jednak idzie mi o majątek! Miałbyś wszak prawo niczego mu nie zapisywać.
— Naprawdę sądzisz, że mógłbym się posunąć do takiej niegodziwości, Harry? — Jako brat czuł się niemal oburzony. — Ani na chwilę przez głowę mi nie przeszło, że sprawa dziedziczenia nie tylko tytułu, ale i majątku mogłaby się ułożyć inaczej. Kiedy umrę, a ciebie też nie będzie pośród żywych, Adam przejmie nie tylko mój tytuł, lecz i majątek. Jeśli żona mnie przeżyje, aż do śmierci będzie tutaj mieszkać, mając też niezłe zabezpieczenie, ale gdy zemrze i ona, wszystko to przejdzie na Adama.
— Zdejmujesz mi kamień z serca — wyznał kapitan Andinnian. — Adam nie został przyuczony do żadnego zajęcia, więc z wyjątkiem dwustu funtów rocznie, które mu zapiszę w testamencie…
— Brak zawodu to bardzo niedobra rzecz — wpadł bratu w słowo sir Joseph. — Gdybym miał choćby i dziesięciu synów, a każdy z nich mógł uzyskać tytuł baroneta, to przecież zostaliby wychowani tak, aby umieli zrobić użytek ze swego umysłu i ze swych rąk.
— Ja sam także bardzo na to nastawałem. — Kapitan pokiwał głową. — Znasz jednak moją żonę. Była temu zupełnie przeciwna. „Zostanie sir Adamem Andinnianem z Foxwood”, powtarzała mi wielokrotnie. „I nie skala sobie rąk żadną harówką”. Ja zaś, jak dobrze wiesz, Josephie, ciągle wypływałem w morze, nie było mnie na miejscu, aby wszystkiego dopilnować, jak należy.
— Jednak wydaje mi się jakieś dziwne, iż młody człowiek mógłby się nie starać, aby świat miał z niego jakiś pożytek.
— Z przykrością muszę stwierdzić, że nie bardzo garnie się do pracy, bo też mam pewien kłopot ze zdrowiem Adama. Gdybyś go zobaczył w piękny letni dzień, powiedziałbyś: „Ach, cóż to za wysoki, silny młodzian”, tyle że jego konstytucja duchowa nie idzie w ślad za fizyczną. Co nie przeszkadza mu być bardzo miłym człowiekiem, Josephie.
— Nie najlepszy charakter?
— No właśnie. Bardzo się o niego obawialiśmy, kiedy był chłopcem: miał trudne do przewidzenia napady szału. Zupełnie jak… Chyba łatwo zgadniesz, o kogo mi chodzi, Josephie — dodał kapitan z odrobinką wahania w głosie.
Sir Joseph pokiwał głową. Chodziło o żonę kapitana, a matkę Adama. Pod tym względem podobna była także żona sir Josepha, choć jej wybuchy były nie tak gwałtowne, więcej bowiem w niej tkwiło ponurości niż wściekłości.
— Z czasem pojawiły się jednak pewne znaki, że Adam z tego wyrósł, gdyż od czasu, gdy osiągnął dojrzałość, nie miewa już takich napadów — ciągnął kapitan. — Raz jeszcze powtórzę, iż bardzo bym pragnął, aby miał jakieś konkretne zajęcie, na przekór temu, co nieustannie sączyła mu do uszu matka, że jako twój spadkobierca nie będzie musiał się czymkolwiek przejmować.
— Przynajmniej co do tego mogę cię zatem uspokoić, Harry, że Adam zostanie moim spadkobiercą, zarówno jeśli chodzi o tytuł, jak i o majątek. Ale jak sobie w ogóle daje radę? Przecież młodzi ludzie zawsze aż kipią ochotą do działania.
— Mówiąc szczerze, ma coś takiego, co można by nazwać jego hobby: kocha kwiaty i w ogóle wszystko, co wiąże się z ogrodnictwem. Od wschodu słońca do zachodu może przesiadywać pośród kwiatów i krzewów. Gdyby ktoś nim odpowiednio pokierował, mógłby zostać drugim sir Josephem Paxtonem2. Ciekaw jestem, czyby ci się spodobał — jest bardzo przystojny.
— A ten młodszy, jak on się miewa? Ale przede wszystkim jak ma na imię? Henry?
— Nie. Karl.
— Karl? — powtórzył sir Joseph z takim zdumieniem w głosie, jakby był pewien, że się przesłyszał.
— Tak, Karl. Matka urodziła go w Niemczech, gdzie wtedy łatwo dało się utrzymać, a ja, Josephie, byłem wówczas dopiero biednym porucznikiem, którego wysłano po raz pierwszy do Indii Zachodnich. Bardzo zaprzyjaźniona z nią niemiecka dama miała synka imieniem Karl, a to imię tak spodobało się mojej żonie, że identycznie nazwała naszego dzieciaczka.
— No, dla mnie przynajmniej brzmi to bardzo obco — obruszył się baronet, któremu obcy był każdy język poza rodzimą angielszczyzną.
— Nie będę ukrywał, że i ja tak zareagowałem, gdy mi o tym napisała — zgodził się kapitan Andinnian. — Ale kiedy wróciłem do domu, z wolna zacząłem się przyzwyczajać do tego imienia, aż zupełnie je polubiłem. Słyszałem, że z innymi bywało tak samo. W każdym razie po angielsku to Charles.
— W takim razie dlaczego nie nazywasz go Charlesem?
— W końcu jego prawdziwe imię to Karl, a nie Charles. Ochrzczony był w Niemczech, ale bierzmowany w Anglii, a i w jednym, i w drugim przypadku dostał to samo imię: Karl. Matka nigdy się o to specjalnie nie troszczyła.
— O niego czy o jego imię?
— No cóż… o niego.
Sir Joseph szeroko otworzył oczy.
— A czemuż to?
— Bo całą miłość, do której jest zdolna — a tej nigdy jej nie brakowało — skupiła na Adamie. Z tej nie uroni ani odrobinki. Mówiąc prawdę, czasami wydaje mi się to wręcz bałwochwalstwem. Może warto wspomnieć, że po urodzeniu Karla bardzo długo chorowała, w związku z tym ani go nie karmiła, ani się nim nie opiekowała. To wszystko robiła mieszkająca z nią siostra, co trwało przez pierwsze trzy lata.
— No i jaki jest Karl? — powtórzył sir Joseph.
— Ach, musiałbyś go zobaczyć! — odpowiedział z ożywieniem kapitan. — Ileż w nim jest dobroci i szlachetności. Josephie, niewielu dzisiaj znalazłbyś młodzieńców mogących się równać z Karlem.
— A czy ma skłonność do takich wybuchów emocjonalnych jak brat?
— Nie, nie, jest bardzo spokojny i cierpliwy. Tak mówiąc między nami, matka i brat mocno go wykorzystywali i niespecjalnie się o niego troszczyli. Jest kilka lat młodszy od Adama, ale mimo wszystko obaj są bardzo do siebie przywiązani. Powiem ci szczerze, że trudno mi nawet sobie wyobrazić osobę łagodniejszą i bardziej przyjazną od Karla; ma wszystkie cechy, jakich oczekuje się od dżentelmena. Będzie znakomitym żołnierzem. Służy jako chorąży w dziesiątym pułku.
— W dziesiątym pułku — powtórzył sir Joseph. — Zdaje się, że to dobra jednostka, prawda?
— Tak, Karl miał szczęście. Sam będzie musiał wyrąbywać sobie drogę przez świat, bo ja nie jestem w stanie dać mu dużo. Ale skoro upewniłeś mnie co do swoich zamiarów względem Adama, wszystko wygląda odrobinę lepiej. Josephie, dziękuję ci z całego serca.
Bracia znowu podali sobie ręce, a ta rozmowa była jednym z najlepszych momentów po latach rozłąki. Kapitan pozostał w Foxwood przez dwa dni. Lady Andinnian była uprzejma, ale w jej zachowaniu nie dało się wyczuć ani odrobiny serdeczności. Nie podtrzymywała zaproszeń swojego męża, aby szwagier przedłużył pobyt, ani razu nie spytała go też o nikogo z jego rodziny.
Śmierć kapitana Andinniana nastąpiła zgodnie z oczekiwaniami. Jego otwarty testament zawierał treść, którą już wcześniej opisaliśmy. Od tego czasu upłynęło kilka lat. Pani Andinnian i jej syn Adam żyli razem w swoim spokojnym domostwie w Northamptonshire. Karl, który zdążył już zostać porucznikiem, składał im okazjonalne wizyty, gdyż większość czasu spędzał w pułku. Śmierć lady Andinnian niewiele zmieniła. Obie gałęzie rodziny były odseparowane jak poprzednio; z Foxwood nigdy nie nadeszło żadne zaproszenie. Krążyły plotki, że sir Joseph jest bardzo schorowany, przede wszystkim z powodu utraty żony. A teraz, gdy tyle powiedzieliśmy tytułem wstępu, czas przejść do właściwej historii.
Piękny dzień kwietniowy. Przy wielkim oknie, otwartym na szczególnie ciepłe i jasne tego dnia słońce, siedziała dama w wieku mniej więcej pięćdziesięciu pięciu lat. Stanowczość była wpisana w rysy dumnej twarzy tej wysokiej, urodziwej, władczej kobiety. Miała na sobie czarną suknię z minimalnie pomarszczonej jedwabnej krepy i czepek z gipiury — a raczej fałdy z gipiury, bo czepka niewiele było widać — przyozdobiony czarną wstążką. Jej czarne włosy z odcieniem fioletu były świetnie utrzymane i dość bujne, czarne oczy spoglądały z powagą i niewzruszoną prawością. Pani Andinnian robiła coś, co nazywa się skarpetą nocną. Potrzebowała tego jedna z ubogich lokatorek jej albo syna. Myśli miała zaprzątnięte, jej pełen czułości wzrok wędrował po ogrodzie, gdzie w oddali mogła dostrzec Adama krzątającego się między krzewami. Oto był najpiękniejszy na świecie i najdroższy sercu pani Andinnian widok.
„To dziwne, że sir Joseph nie pisze do niego”, zastanawiała się, a jej myśli nader często biegły w tym właśnie kierunku. „Nie mogę pojąć, czemu tak się dzieje. Adam powinien tam być na miejscu i doglądać swego przyszłego dziedzictwa, jego stryj musi być tego świadom. Nigdy w życiu nikogo nie prosiłam o przysługę, jednak napiszę do sir Josepha, proponując, żeby Adam go odwiedził, no i cóż — wraz z nim także i ja. Dopóki żyła tamta kobieta, Adam nie był tam chętnie widziany, ale przecież ona już nie żyje, i to od dwóch miesięcy z okładem”.
Chodziło o lady Andinnian, a delikatna żałoba noszona była właśnie w związku z nią. Pewna zawiłość w ściegu sprawiła, że pani Andinnian musiała się nachylić nad robótką, gdy zaś podniosła głowę, syna już nie dostrzegła. W tym samym momencie dotarł do jej uszu cichy szmer rozmowy. Odłożywszy druty na podołek, nasłuchiwała z rozdrażnieniem. „Znowu rozmawia z tą dziewczyną. Nie mam co do tego żadnej wątpliwości”. Uniosła czujnie głowę i nadstawiła uszu. co prawda głosy były zbyt ciche, aby mogła z całą pewnością je rozpoznać, niemniej wystarczył tylko sam jej podejrzliwy instynkt.
Szacowny mężczyzna w średnim wieku, o twarzy poważnej i rumianej, ze skąpymi resztkami włosów blond po obu stronach niemal już łysej czaszki, wszedł do pokoju i stanął przed swą panią.
— Od kogo to? — spytała, sięgając po bilecik przyniesiony jej na srebrnej tacce. Starej i noszącej herb rodowy Andinnianów.
— Przyniosła to służąca pani Pole. Czeka na odpowiedź.
Było to uprzejme zaproszenie z sąsiedztwa, aby pani Andinnian zechciała z oboma swymi synami złożyć wieczorem wizytę. Warto bowiem wspomnieć, że drugi syn, Karl, wpadł na dwa dni do domu i siedział w tej chwili w innym pokoju, pisząc listy.
— Tak, pójdziemy, jeśli tylko Adam nie ma na wieczór jakichś innych planów — mruknęła do siebie pani Andinnian, a głośno rzekła: — Hewitt, proszę iść i powiedzieć panu Andinnianowi, że chcę z nim rozmawiać.
Mężczyzna ruszył w głąb ogrodu, zanurzając się między gęste krzewy. Tam, gdzie kończył się ich gąszcz, w otwartej bramie stał panicz i rozmawiał z bardzo piękną dziewczyną o jasnych włosach i zaróżowionych policzkach.
— Panie Adamie, jaśnie pani chce z panem rozmawiać.
Nagabnięty obrócił się z oburzoną miną na wyniosłej twarzy, gdyż najwyraźniej nie lubił, kiedy mu przerywano. Bardzo przystojny mężczyzna w wieku trzydziestu trzech lat był wysoki, barczysty, odziedziczył po matce dumne, regularne rysy, świeżą cerę i czarne włosy. Ciemnoszare, głęboko osadzone oczy urzekały rzadką urodą. Często też pokazywał utrzymane w znakomitym stanie zęby: białe, równe i mocne.
— Proszę powiedzieć matce, że zaraz przybędę, Hewitcie.
Hewitt wrócił, by zanieść wiadomość. Tymczasem młoda dama nachyliła się nad pączkującymi dopiero tulipanami, które rosły na grządce w jej ogrodzie przylegającym do posesji Andinnianów.
— Sądzę, że rozkwitną już za tydzień, panie Andinnian — powiedziała, obracając się.
— A co mnie obchodzą tulipany — odparł po krótkiej pauzie, z miną chmurną i naburmuszoną, opierając się o żelazną poręcz. — Dobrze wiesz, o co mi chodzi.
— W tamtej sprawie nic już nie ma do powiedzenia — padła odpowiedź.
— Nie wykręci się tak pani, Rose. Proszę tu podejść.
Dziewczyna posłuchała.
Domostwo, do którego należał ów drugi ogród, było skromne i bezpretensjonalne, ze świeżo wybudowaną częścią mieszkalną. Zapewniało dach nad głową panu Turnerowi oraz jego żonie i bratanicy. Gospodarz prowadził w miasteczku dobrze prosperujący sklep spożywczy, on zaś i żona byli równie skromni i bezpretensjonalni jak ich siedziba. Inaczej rzecz się miała z ich bratanicą, Rose. Jej ojciec prowadził był małą kancelarię adwokacką, a po jego śmierci Rose, niemająca już także matki, zamieszkała ze swym stryjem i stryjenką, którzy pokochawszy ją i jej dziecięcy urok, zadbali o jej wychowanie i edukację. Była przykładną dziewczyną, co zaś się tyczy manier i zachowania — prawdziwą damą. W niczym to jednak nie zmieniało jej zawiłej pozycji towarzyskiej. Rose Turner starała się trzymać dystans wobec mieszkańców miasteczka, czując, że choćby nawet byli porządni i uczciwi, stoją jednak niżej od niej. Jednocześnie ludzie wyżej postawieni trzymali się na dystans wobec panny Turner, nigdy też nie kwapili się do przekroczenia progu domu jej stryja. Gdy miała szesnaście lat, wysłano ją na pensję, dwa lata później wróciła tak piękna i pełna wdzięku, jak tylko można sobie wymarzyć.
Przed laty Adam i Karl Andinnianowie zaprzyjaźnili się z małą dziewczynką i od tego czasu utrzymywali z nią relacje tak bliskie, jakby byli jej braćmi. Od pewnego czasu zwracało uwagę pani Andinnian to, że Adam i panna Turner rzeczywiście bardzo polubili swoje towarzystwo, może nawet za bardzo. Jej syn zaczął nawet zaniedbywać ukochane kwiaty, swój cenny czas marnując na Rose. Nie chodzi wcale o to, że matka lękała się jakichś komplikacji, zupełnie niepożądanego toku zdarzeń; różnica wieku była zbyt wielka, aby natychmiast rozpraszać najpoważniejsze obawy. Adam miał trzydzieści trzy lata, panna Turner nie skończyła jeszcze nawet dwudziestu, natomiast matkę niepokoiło to, że syn zachowuje się tak niepoważnie, a ponadto, chociaż nie przyznawała się do tego sama przed sobą, w jej duszy zaczął wzbierać jakiś niejasny niepokój. Co się tyczy Adama, ten swoje myśli zachowywał dla siebie, dlatego też jego własną tajemnicą pozostawało, czy znacznym zainteresowaniem, jakim darzył pannę Turner, tylko uprzyjemnia sobie czas, czy też wiążą się z tym jakieś gorętsze uczucia.
Nawet gdyby przyjąć, że powoli budziła się tutaj jakaś sympatia, czy może nawet coś więcej, sprawy nie miały rozwijać się gładko i bez przeszkód. Mądry Szekspir mówił: „Prawdziwa miłość nie zna gładkiej drogi”3. W ciągu ostatnich kilku tygodni w pannie Turner zakochał się młody student medycyny nazwiskiem Martin Scott. Zrazu ograniczał się do milczącego uwielbienia, ale potem przeszedł do czynów. Na wzór innych bezceremonialnych studentów medycyny zachowywał się bardzo swobodnie i dwukrotnie skradł Rose buziaka. Ona zaś, urażona i oburzona, tego dnia wyznała to szeptem Adamowi Andinnianowi. Natychmiast tego pożałowała, jej rozmówca bowiem zareagował zupełnie nieoczekiwanym atakiem złości.
Stali przy małej, metalowej bramce, czekając, aż ucichną kroki Hewitta. Rose Turner chlubiła się prawdziwie złocistymi włosami, naturze więc zawdzięczała cechę, o której marzy wiele dam nieskąpiących pieniędzy na barwniki nierzadko szkodliwe dla fryzury. Ogrodowy kapelusz był rozpięty, ona zaś bawiła się wstążkami.
— Rose, muszę wiedzieć wszystko i domagam się, żebyś powiedziała mi prawdę. Więc słucham.
— Ale powiedziałam już panu naprawdę wszystko, panie Andinnian.
Adam wpatrzył się tak usilnie w oczy panny Rose, jak gdyby na ich dnie chciał dostrzec prawdę. Widać bowiem było wyraźnie, że panna nie mówi szczerze, lecz tylko żeby spełnić jego żądanie.
— I co, zjawił się tutaj wczoraj wieczorem ten przeklęty Scott?
— Tak, koło szóstej — odpowiedziała. — Siedzieliśmy przy herbacie i stryjenka spytała, czy on przyłączy się do nas, i…
— Co oczywiście zrobił?! — przerwał niecierpliwie pan Andinnian.
— Tak, a na zakąskę pochłonął oba ciasteczka wyłożone na talerzu. — Panna Turner zaśmiała się, usiłując w ten sposób złagodzić gniew rozmówcy, temu jednak nie spodobała się jej wesołość.
— Nie ma tu z czego żartować, to poważna sprawa. Więc to po herbacie… ośmielił się obrazić cię? — kończąc zdanie, Adam zacisnął prawą dłoń w znaczącym geście.
— Tak, stryjenka poszła do kuchni, aby doglądnąć kolacji dla stryja, bo ona nie dowierza żadnej ze służących. Wtedy Martin Scott zaczął swawolnie jak zwykle powtarzać, jak mu na mnie zależy, i prosić, abym poczekała na niego, aż będzie mógł założyć praktykę.
— I co dalej? — zawołał niespokojnie Adam, gdy na chwilę umilkła.
— Powiedziałam mu, że dostał już ode mnie odpowiedź i nie ma prawa dalej naciskać w tej kwestii, co zresztą samo w sobie było głupie, bo tylko mnie zraża przeciw niemu. Później usiadłam do pianina i zagrałam coś skocznego, bo jedynie takie rzeczy mu się podobają, potem coś zaśpiewałam, myśląc, że w ten sposób upłynie nam czas do powrotu stryjenki. Gdy jednak usłyszałam, iż stryj otwiera frontowe drzwi, zerwałam się, aby go powitać, a wtedy Martin Scott chwycił mnie za rękę i… pocałował mnie.
Adam Andinnian przygryzł wargę tak mocno, że omal nie popłynęła z niej krew. Twarz wykrzywił mu straszliwy wyraz gniewu. Rose poczuła lekki dreszcz.
— Żałuję, że panu to powiedziałam.
— Posłuchaj, Rose! Jeśli ten cały Martin Scott jeszcze raz zrobi coś takiego, zastrzelę go!
— Och nie, panie Andinnian!
— Ale najpierw go ostrzegę! I to w dosadnych słowach, których niepodobna nie zrozumieć. Zapowiem mu, co zamierzam zrobić, jeśli dalej będzie się tak obrzydliwe zachowywał. Jeżeli mnie zlekceważy, sam będzie winien tego, co go spotka. Powtarzam, zastrzelę go, zastrzelę jak psa!

 1 W oryginale post-captain — kapitan mianowany — ranga opisowa w Royal Navy w okresie od XVII do połowy XIX wieku, związana z ówczesnym systemem klasyfikacji okrętów. Okrętem „klasyfikowanym” (oryg. rated, a więc uzbrojonym w minimum 20 dział) musiał dowodzić kapitan — we współczesnej Polskiej Marynarce Wojennej jest to stopień komandora, odpowiednik pułkownika w Wojskach Lądowych. Termin post odnosił się do opublikowania nazwiska na liście starszeństwa (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

2 Joseph Paxton (1801–1865) — angielski ogrodnik i architekt. Zaprojektował Crystal Palace, w nagrodę za co otrzymał tytuł szlachecki.

3 William Szekspir, Sen nocy letniej, akt 1, scena 1, tłum. Stanisław Barańczak.

 
Wesprzyj nas