W kolejnej powieści szpiegowskiej Daniela Silvy Gabriel Allon odkrywa intrygę prowadzącą do tajnych kręgów finansjery i władzy, która sięga serca zachodniej demokracji i zagraża stabilności światowego ładu.


WiolonczelistkaPrzebywający na przymusowej emigracji w Londynie Wiktor Orłow, niegdyś najbogatszy człowiek w Rosji, niestrudzenie prowadzi krucjatę przeciwko despotycznym kleptokratom z Kremla.

Jego luksusowa rezydencja należy do najlepiej strzeżonych. A jednak w pewien deszczowy letni wieczór, w samym środku pandemii, zabójcy udaje się przechytrzyć ochronę…

Wyniki badań nie pozostawiają wątpliwości: dokumenty w domu Orłowa zostały skażone śmiercionośną substancją. Scotland Yard ustala, że dostarczyła je współpracująca z Orłowem dziennikarka śledcza antykremlowskiej gazety. Kiedy po zabójstwie dziennikarka znika, MI6 podejrzewa, że to pracujący dla Moskwy zabójca.

Gabriel Allon, któremu Wiktor Orłow uratował kiedyś życie, jest jednak przekonany, że koledzy z brytyjskiego wywiadu się mylą, co może mieć tragiczne skutki. Dążąc do ustalenia prawdy, Allon wyrusza w niebezpieczną podróż po Europie.

Odkrywa intrygę prowadzącą do tajnych kręgów finansjery i władzy, która sięga serca zachodniej demokracji i zagraża stabilności ładu na świecie.

Daniel Silva – autor najlepiej sprzedających się powieści szpiegowskich na świecie. Przetłumaczone na ponad trzydzieści języków, przez wiele tygodni gościły na listach bestsellerów New York Timesa. Autor wraz z żoną Jamie Gangel, dziennikarką, i dwójką dzieci – Lily i Nicholasem – mieszka na Florydzie.

Daniel Silva
Wiolonczelistka
Przekład: Robert Ginalski
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 17 listopada 2021
 
 

Wiolonczelistka


CZĘŚĆ PIERWSZA
MODERATO

1
JERMYN STREET, ST JAMES’S

Sarah Bancroft zazdrościła szczęśliwcom, którzy wierzyli, że panują nad swoim losem. Dla nich życie było równie skomplikowane jak jazda metrem. Włożyć bilet do czytnika na bramce i wysiąść na właściwej stacji – na Charing Cross, nie na Leicester Square. Sarah nigdy nie zgadzała się z tą bzdurą. Rzecz jasna, można się przygotowywać, starać, można dokonywać wyborów, ale życie i tak pozostaje skomplikowaną grą opatrzności i prawdopodobieństwa. Niestety, zarówno w pracy, jak i w miłości Sarah przejawiała zadziwiający brak wyczucia czasu. Zawsze była o krok za szybka albo o krok za wolna. Spóźniła się na wiele pociągów. Kilka razy wsiadła do niewłaściwego, co prawie zawsze pociągało za sobą katastrofalne skutki.
Jej ostatni ruch w karierze zawodowej najwyraźniej mieścił się w tym pechowym schemacie. Dochrapawszy się pozycji jednej z najbardziej wziętych kustoszek muzealnych w Nowym Jorku, postanowiła się przenieść do Londynu i objąć tam bieżące zarządzanie galerią Isherwood Fine Arts, która od 1968 roku oferowała najwyższej klasy malarstwo włoskich i holenderskich dawnych mistrzów. Wkrótce po jej przyjeździe – jakżeby inaczej? – wybuchła śmiertelnie groźna pandemia. Nawet świat sztuki, zaspokajający zachcianki światowych superbogaczy, nie był odporny na spustoszenia siane przez zarazę. Interesy galerii niemal z dnia na dzień doznały czegoś w rodzaju zawału serca. Telefon milczał; jeśli w ogóle dzwonił, zazwyczaj był to kupiec albo jego przedstawiciel z informacją, że wycofuje się z aukcji. Zgryźliwa matka Sarah oświadczyła, że od czasu wystawienia na West Endzie musicalowej adaptacji „Rozpaczliwie poszukując Susan” Londyn nie był świadkiem mniej obiecującego debiutu.
Galeria Isherwood Fine Arts przeżywała już ciężkie czasy – wojny, ataki terrorystyczne, kryzysy naftowe, krachy na rynkach finansowych, zgubne w skutkach romanse – a jednak za każdym razem udawało jej się wyjść z tego bez szwanku. Sarah pracowała w niej krótko piętnaście lat wcześniej, jako tajna agentka Centralnej Agencji Wywiadowczej. Tą wspólną operacją Stanów Zjednoczonych i Izraela kierował legendarny Gabriel Allon. Dzięki zaginionemu płótnu van Gogha udało mu się wprowadzić Sarah do otoczenia saudyjskiego miliardera o nazwisku Zizi al-Bakari i kazał jej znaleźć ukrytego w tym towarzystwie organizatora akcji terrorystycznych. Od tamtej pory jej życie już nigdy nie było takie jak przedtem.
Po zakończeniu operacji przez kilka miesięcy wracała do zdrowia w lokalu konspiracyjnym Agencji na farmie w Wirginii Północnej. Następnie pracowała w Centrum Antyterrorystycznym CIA w Langley. Wzięła udział w jeszcze kilku wspólnych operacjach amerykańsko-izraelskich, zawsze na prośbę Gabriela. Wywiad brytyjski doskonale znał przeszłość Sarah, wiedział też o jej pobycie w Londynie – nie dziwota, skoro obecnie sypiała z agentem MI6, Christopherem Kellerem. W normalnej sytuacji utrzymywanie takiej relacji było surowo zabronione, jednak dla Sarah zrobiono wyjątek. Do grona jej wpływowych przyjaciół należeli Graham Seymour, dyrektor generalny MI6, oraz premier Jonathan Lancaster. Dlatego też wkrótce po jej przyjeździe do Londynu Sarah i Christopher zostali zaproszeni na prywatną kolację na Downing Street 10.
Pomijając Juliana Isherwooda, właściciela niezwykłej galerii noszącej jego nazwisko, bywalcy londyńskiego świata sztuki nie mieli o tym wszystkim pojęcia. Koledzy po fachu i konkurenci Sarah uważali ją za piękną, błyskotliwą historyczkę sztuki ze Stanów Zjednoczonych, która pewnej ponurej zimy, dawno temu, na krótko ożywiła ich świat, by zaraz potem rzucić ich dla takich jak Zizi al-Bakari, niech spoczywa w spokoju. A teraz, po burzliwej podróży w tajemnym świecie, wróciła, dowodząc w ten sposób słuszności swojej teorii o opatrzności i prawdopodobieństwie. Nareszcie wsiadła do właściwego pociągu.
Londyn powitał ją z otwartymi ramionami i bez zbędnych pytań. Ale zaledwie zdążyła uporządkować swoje sprawy, zaatakował wirus. Złapała go na początku marca na Europejskich Targach Sztuki i Antyków w Maastricht i natychmiast zaraziła Juliana i Christophera. Julian spędził koszmarne dwa tygodnie w Szpitalu Uniwersyteckim w Londynie. Sarah uniknęła najgorszych objawów wirusa, chociaż przez miesiąc zmagała się z gorączką, zmęczeniem, bólami głowy oraz zadyszką, które dopadały ją, gdy tylko zwlekała się z łóżka. Christopher, jakżeby inaczej, wyszedł z tego bez szwanku, przebył chorobę bezobjawowo. Za karę Sarah zmusiła go, by usługiwał jej na wszelkie sposoby. Jakimś cudem ich związek to przetrwał.
W czerwcu Londyn przebudził się z lockdownu. Christopher, trzy razy uzyskawszy negatywny wynik testu na wirusa, wrócił do swoich obowiązków na Vauxhall Cross[1], ale Sarah i Julian wstrzymali się z otwarciem galerii aż do nocy świętojańskiej. Galeria mieściła się w zacisznym czworoboku chodników i spółek handlowych zwanym Mason’s Yard, między biurami drobnej greckiej firmy spedycyjnej a pubem, w którym w niegroźnych czasach sprzed pandemii przesiadywały ładne pracownice okolicznych biur, jeżdżące na skuterach. Na najwyższym piętrze mieściła się wspaniała sala wystawowa wzorowana na słynnej paryskiej galerii Paula Rosenberga, gdzie Julian jako dziecko spędził wiele szczęśliwych godzin.
On i Sarah dzielili wielkie biuro na pierwszym piętrze z Ellą, atrakcyjną, lecz zgoła nieprzydatną recepcjonistką. W ciągu tygodnia od ponownego otwarcia interesu telefon zadzwonił raptem trzykrotnie. Ella ani razu nie raczyła go odebrać, włączała się poczta głosowa. Sarah oznajmiła więc, że w tej sytuacji rezygnują z jej usług.
Zatrudnianie kogoś nowego nie miało sensu. Eksperci ostrzegali, że gdy tylko się ochłodzi, nadejdzie druga, jeszcze bardziej złośliwa fala, londyńskich sklepikarzy uprzedzono więc, by się spodziewali kolejnych wprowadzanych przez władze lockdownów. Sarah nie uśmiechała się następna gęba do wykarmienia. Postanowiła nie dopuścić, by lato poszło na marne. I że choćby nie wiem co, sprzeda jakiś obraz, jakikolwiek.
Znalazła stosowne płótno całkiem przez przypadek, robiąc remanent katastrofalnie pęczniejących zapasów niesprzedanych prac w magazynach Juliana: była to „Lutnistka”, olej na płótnie o wymiarach 152 na 134 centymetry, prawdopodobnie z okresu wczesnego baroku, poważnie uszkodzony i brudny. Oryginalne pokwitowanie i dane przewozowe znajdowały się w archiwach Juliana, wraz z pożółkłym świadectwem pochodzenia. Najstarszym znanym właścicielem był jakiś hrabia z Bolonii, który w 1698 roku sprzedał obraz takiemu a takiemu księciu z Liechtensteinu, ten zaś opchnął płótno baronowi jakiemuś tam z Wiednia, gdzie znajdowało się do roku 1962, kiedy to nabył je marszand z Rzymu i pozbył się go na rzecz Juliana. Obraz przypisywano rozmaicie – szkole florenckiej, uczniowi Caravaggia, a konkretnie artyście z kręgu Orazia Gentileschiego.
Sarah coś tknęło. Pokazała płótno obeznanemu w problematyce Nilesowi Dunhamowi z National Gallery, w trakcie trzygodzinnej przerwy, którą Julian codziennie robił sobie na lunch. Niles niezobowiązująco zgodził się ze zdaniem Sarah na temat autorstwa pracy – do czasu uzyskania wyniku dodatkowych badań przy zastosowaniu rentgenografii oraz reflektografii w podczerwieni. A potem zaproponował, że może uwolnić Sarah od problemu i odkupić od niej obraz za osiemset tysięcy funtów.
– Jest wart pięć milionów albo i więcej.
– Nie w okresie zarazy.
– Pożyjemy, zobaczymy.
Nowo odkryte dzieło znanej malarki zazwyczaj wprowadzano by na rynek z głośnymi fanfarami, zwłaszcza jeśli z powodu osobistej tragedii malarka owa cieszyła się ostatnio nagłym wzrostem zainteresowania. Jednak zważywszy na bieżącą niestabilność rynku – nie mówiąc o tym, że ten nowo odkryty obraz „odkryto” w jego własnej galerii – Julian uznał, że właściwa będzie prywatna aukcja. Zadzwonił do kilku najbardziej godnych zaufania klientów, ale żaden z nich nie wykazał cienia zainteresowania. W tej sytuacji Sarah skontaktowała się dyskretnie z kolekcjonerem i miliarderem w jednej osobie, przyjacielem przyjaciela. Ten się zainteresował i po kilku spotkaniach w jego londyńskiej rezydencji, z zachowaniem dystansu społecznego, uzgodnili zadowalającą cenę. Sarah zażądała zadatku w wysokości miliona funtów, częściowo na pokrycie niebagatelnych kosztów renowacji. Kolekcjoner zaprosił ją do siebie na ósmą wieczorem, po odbiór czeku.
Wszystko to zmierza do wyjaśnienia, dlaczego Sarah Bancroft w deszczowy wieczór w środę pod koniec lipca siedziała przy stoliku w kącie restauracji Wilton’s na Jermyn Street. W sali panował nastrój niepewności, uśmiechy były wymuszone, a śmiech hałaśliwy, lecz sztuczny. Julian, przechylony, opierał się o skraj kontuaru. W garniturze z Savile Row i z bujnymi siwymi włosami prezentował się elegancko, acz nieco podejrzanie – nazywał ten styl dystyngowanym zepsuciem. Zaglądał do kieliszka sancerre, udając, że słucha tego, co z podnieceniem szeptał mu do ucha Jeremy Crabbe, dyrektor działu dawnych mistrzów w domu aukcyjnym Bonhams. Amelia March z „ARTNews” podsłuchiwała rozmowę Simona Mendenhalla, sztywnego jak manekin głównego licytatora w Christie’s, z Nicky Lovegrove, doradczynią sztuki dla nieprzyzwoicie bogatych. Roddy Hutchinson, powszechnie uchodzący za najbardziej bezwzględnego marszanda w całym Londynie, ciągnął za rękaw tłuścioszka Olivera Dimbleby. Ale ten nie zwracał na niego uwagi, bo właśnie obmacywał niesamowicie śliczną byłą modelkę, a obecnie właścicielkę bardzo wziętej galerii sztuki nowoczesnej przy King Street. Idąc do wyjścia, modelka uprzejmie posłała Sarah całusa tymi swoimi idealnie karmazynowymi usteczkami.
Sarah upiła łyk martini z trzema oliwkami.
– Suka! – syknęła.
– Słyszałem! – Na szczęście to był tylko Oliver. Odziany w obcisły szary garnitur nadpłynął do stolika Sarah niczym balon zaporowy i usiadł. – Coś ci się nie podoba w pięknej pannie Watson?
– Jej oczy. Owal twarzy. Włosy. Cycki. – Sarah westchnęła. – Mam wymieniać dalej?
Oliver lekceważąco machnął pulchną ręką.
– Jesteś od niej dużo ładniejsza, Sarah. Nigdy nie zapomnę, jak po raz pierwszy zobaczyłem cię na Mason’s Yard. Serce omal mi nie stanęło. Jeśli mnie pamięć nie myli, zrobiłem z siebie wtedy niezłego pajaca.
– Poprosiłeś mnie o rękę. Właściwie to nawet kilka razy.
– Propozycja wciąż jest aktualna.
– Pochlebiasz mi, Ollie. Niestety, to nie wchodzi w rachubę.
– Jestem za stary?
– Ależ skąd.
– Za gruby?
Uszczypnęła go w różowawy policzek.
– Nie, jesteś w sam raz.
– To w czym problem?
– Jestem zajęta.
– Czym?
– Romansem.
Chyba nie zrozumiał. Jego romanse rzadko trwały dłużej niż jedną, góra dwie noce.
– Masz na myśli tego gościa, co to się wozi tym szpanerskim bentleyem?
Sarah upiła łyk drinka.
– Jak on się nazywa, ten twój chłopak?
– Peter Marlowe.
– E, zmyślasz.
Bo mam powody, pomyślała Sarah.
– A czym on się zajmuje? – palnął Oliver.
– Potrafisz dochować tajemnicy?
– Sarah, kochanie, mam w głowie więcej świńskich sekretów niż MI5 i MI6 razem wzięte.
Pochyliła się nad stołem.
– To profesjonalny zabójca.
– Co ty powiesz? To chyba ma ciekawą pracę?
Sarah uśmiechnęła się. Ma się rozumieć, to nie była prawda. Od czasu, gdy Christopher pracował jako płatny zabójca, minęło kilka lat.
– Czy to dla niego wróciłaś do Londynu? – sondował Oliver.
– Między innymi. Tak naprawdę to tęskniłam za wami wszystkimi. Nawet za tobą, Oliverze. – Sprawdziła w telefonie godzinę. – Szlag! Będziesz tak kochany i postawisz mi tego drinka? Jestem spóźniona.
– Na co?
– Ollie, bądź grzeczny.
– Mam być grzeczny? A po kiego? To nudne jak cholera.
Sarah wstała, puściła oko do Juliana i wyszła na Jermyn Street. Akurat lunęło jak z cebra, ale wkrótce uratował ją przyjazd taksówki. Najpierw usadowiła się w środku i dopiero wtedy podała kierowcy adres:
– Poproszę na Cheyne Walk. Numer czterdzieści trzy.

[1] Przy Vauxhall Cross mieści się centrala MI6 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

2
CHEYNE WALK, CHELSEA

Podobnie jak Sarah Bancroft, Wiktor Orłow uważał, że życie to podróż, w którą najlepiej wyruszyć bez mapy. Wychowany w moskiewskim mieszkaniu bez ogrzewania, za to dzielonym przez trzy rodziny, został multimiliarderem, a to dzięki połączeniu szczęścia, determinacji i bezlitosnej, jeśli nie przestępczej taktyki – nawet jego apologeci przyznawali, że nie przebierał w środkach. Nigdy nie ukrywał, że jest drapieżcą i wyzyskiwaczem. Przeciwnie, z dumą obnosił się z takimi etykietkami.
– Gdybym się urodził Anglikiem, zapewne mógłbym dojść do pieniędzy uczciwie – lekceważąco przyznał w rozmowie z brytyjskim dziennikarzem po zamieszkaniu w Londynie. – Ale urodziłem się Rosjaninem. I zbiłem majątek tak, jak to robią w Rosji.
Dla ścisłości – Wiktor Orłow urodził się nie jako obywatel Rosji, tylko Związku Radzieckiego. Jako genialny matematyk studiował w prestiżowym Leningradzkim Instytucie Mechaniki Precyzyjnej i Optyki, po czym zniknął w strukturach radzieckiego programu prac nad bronią jądrową i projektował wielogłowicowe pociski balistyczne o zasięgu międzykontynentalnym. Później na pytania, dlaczego wstąpił do Partii Komunistycznej, przyznawał, że zrobił to wyłącznie dla kariery.
– Pewne mógłbym zostać dysydentem, ale perspektywa zesłania do łagru jakoś nigdy mnie nie pociągała – dodawał.
Jako członek rozpieszczonej elity Orłow od środka obserwował rozkład systemu radzieckiego i wiedział, że upadek imperium jest tylko kwestią czasu. A kiedy to ostatecznie nastąpiło, oddał legitymację Partii Komunistycznej i przysiągł sobie, że zostanie bogaczem. W ciągu kilku lat zbił pokaźny majątek, sprowadzając komputery i inne dobra na rodzący się rosyjski rynek. Następnie wydał tę fortunę na przejęcie największej rosyjskiej państwowej huty stali oraz Ruzoilu – syberyjskiego giganta naftowego.
I tak oto w krótkim czasie Orłow został najbogatszym człowiekiem w Rosji.
Tyle że w postsowieckiej Rosji, kraju bezprawia, bogactwo Orłowa sprawiło, że znalazł się na celowniku. Przeżył co najmniej trzy próby zamachu na życie i jak wieść gminna niesie, w odwecie zlecił podobno zabójstwo kilku osób. Jednak największym zagrożeniem dla Orłowa stał się człowiek, który zastąpił Borysa Jelcyna na stanowisku prezydenta. Uważał on, że Wiktor Orłow i inni oligarchowie ukradli najcenniejsze aktywa kraju, zamierzał więc je odzyskać, także na drodze kradzieży. Kiedy już zadomowił się na Kremlu, nowy prezydent wezwał Orłowa i zażądał dwóch rzeczy: jego hut stali oraz Ruzoilu.
– I nie wtykaj nosa do polityki – dodał złowróżbnie. – Bo ci go utnę.
Orłow zgodził się zrezygnować z hut stali, ale nie z Ruzoilu. Prezydenta to nie rozbawiło. Natychmiast nakazał prokuraturze wszcząć postępowanie w sprawie oszustw i korupcji, ta zaś w ciągu tygodnia wydała nakaz aresztowania Orłowa. On z kolei roztropnie uciekł do Londynu, gdzie został jednym z tych krytyków rosyjskiego prezydenta, których głos rozbrzmiewał najgłośniej. Na kilka lat Ruzoil został sparaliżowany przez prawników, był poza zasięgiem zarówno Orłowa, jak i nowych władców Kremla. W końcu Orłow ustąpił i zrzekł się spółki w zamian za trzech agentów wywiadu izraelskiego przetrzymywanych w Rosji. Jednym z tych agentów był Gabriel Allon.
Za ten wspaniałomyślny gest Orłow otrzymał brytyjski paszport oraz dostąpił zaszczytu prywatnej audiencji u królowej w pałacu Buckingham. Następnie podjął się ambitnego zadania odbudowania swojej utraconej fortuny, tym razem pod bacznym okiem nadzorujących go brytyjskich urzędników badających każdą jego transakcję czy inwestycję. Jego imperium obejmowało teraz tak czcigodne londyńskie gazety jak „Independent”, „Evening Standard” oraz „Financial Journal”. Poza tym nabył pakiet kontrolny rosyjskiego tygodnika śledczego „Moskowskaja Gazieta”. Dzięki finansowemu wsparciu Orłowa tygodnik znów stał się najbardziej wpływową niezależną agencją informacyjną w Rosji oraz cierniem w oku ludzi na Kremlu.
W rezultacie Orłow każdego dnia żył ze świadomością, że groźne służby wywiadowcze Federacji Rosyjskiej wciąż spiskują, jak by go zabić. Swoją nową limuzynę Mercedes-Maybach kazał wyposażyć w zabezpieczenia, jakie zwykle zarezerwowane są dla rządowych pojazdów prezydentów i premierów, a jego rezydencja przy historycznej Cheyne Walk w Chelsea należała do najsilniej chronionych w Londynie. Przy krawężniku stał na jałowym biegu czarny range rover ze zgaszonymi światłami. Siedziało w nim czterech ochroniarzy, byłych komandosów z elitarnej Special Air Service, zatrudnionych przez dyskretną prywatną firmę ochroniarską z siedzibą w Mayfair. Ten za kierownicą uniósł rękę w geście pozdrowienia, gdy Sarah wysiadła z tylnego siedzenia taksówki. Najwyraźniej oczekiwano jej przybycia.
Dom pod numerem 43 był wysoki, wąski i porośnięty pnączami glicynii. Podobnie jak sąsiednie, stał cofnięty od ulicy, za ogrodzeniem z kutego żelaza. Sarah szybko ruszyła ścieżką przez ogród pod mizerną osłoną składanej parasolki. Przyciśnięcie dzwonka odbiło się w domu donośnym dźwiękiem, ale nikt nie otworzył. Sarah nacisnęła dzwonek jeszcze raz, i znów bez rezultatu.
Normalnie drzwi otworzyłaby służąca. Jednak Wiktor, który miał obsesję na punkcie bakterii i wirusów jeszcze w czasach przed pandemią, zredukował godziny pracy służby domowej, by zmniejszyć ryzyko zarażenia się covidem. Jako zatwardziały kawaler wieczory spędzał przeważnie w swoim gabinecie na drugim piętrze, czasami sam, a często w towarzystwie niestosownie młodych kobiet. Przez zasłony przebijało światło lamp. Sarah uznała, że pewnie rozmawia przez telefon. A przynajmniej miała taką nadzieję.
Nacisnęła dzwonek po raz trzeci, a skoro znów nie doczekała się reakcji, przyłożyła palec wskazujący do czytnika linii papilarnych umieszczonego obok drzwi. Wiktor dodał jej odcisk do systemu, niewątpliwie licząc na kontynuację ich współpracy po zakończeniu transakcji dotyczącej obecnego obrazu. Elektroniczny pisk poinformował Sarah, że skan został zatwierdzony. Wbiła swój prywatny kod dostępu – ten sam, którego używała w galerii – i rygle drzwi natychmiast puściły.
Złożyła parasolkę, przekręciła gałkę i weszła do środka. W domu panowała absolutna cisza. Zawołała „Wiktor!”, ale nikt jej nie odpowiedział. Przecięła hol wejściowy, ruszyła do imponujących schodów i weszła na drugie piętro. Drzwi do gabinetu Wiktora były uchylone. Zapukała. Bez reakcji.
Wołając Wiktora po imieniu, weszła do pokoju. Była to wierna kopia prywatnego gabinetu królowej w jej apartamentach w pałacu Buckingham, pomijając telebim o wysokiej rozdzielczości, na którym migały informacje finansowe oraz dane rynkowe z całego świata.
Wiktor z odchyloną głową siedział przy biurku, wpatrzony w sufit, jakby był głęboko zadumany.
Kiedy Sarah podeszła do niego, nawet nie drgnął. Na biurku przed nim były słuchawka telefonu stacjonarnego, niedopity kieliszek czerwonego wina oraz plik dokumentów. Jego usta i brodę pokrywała biała piana, przód wyjściowej koszuli w paski plamiły wymioty. Sarah nie zauważyła oznak oddychania.
– Rany boskie, Wiktorze!
Pracując dla CIA, Sarah prowadziła sprawy związane z bronią masowego rażenia. Rozpoznała objawy. Wiktor został wystawiony na działanie środka paraliżującego układ nerwowy.
Najprawdopodobniej więc to samo spotkało ją.
Wypadła z pokoju, zakrywając dłonią usta, i zbiegła na parter. Brama z kutego żelaza, przycisk dzwonka, skaner biometryczny, klawiatura numeryczna… wszystko to mogło zostać skażone. Środki paraliżujące układ nerwowy działają niesamowicie szybko. Za minutę, góra dwie się okaże.
Dotknęła ostatniej powierzchni, gałki ołowianych drzwi frontowych. Na dworze wystawiła twarz na deszcz i czekała na typowy atak mdłości. Jeden z ochroniarzy wysiadł z range rovera, ale ostrzegła go, by się do niej nie zbliżał. Potem wygrzebała z torebki telefon i zadzwoniła pod jeden z numerów oznaczonych jako ulubione. Od razu włączyła się poczta głosowa. Pomyślała, że tradycyjnie popisała się brakiem wyczucia czasu.
– Wybacz, kochany – powiedziała spokojnie. – Ale niestety możliwe, że właśnie umieram.

3
LONDYN

Wśród wielu pytań bez odpowiedzi związanych z wydarzeniami tego wieczoru było i takie, kto mianowicie zadzwonił na numer alarmowy Scotland Yardu. Automatycznie zarejestrowana rozmowa dowodziła, że człowiek ten mówił po angielsku z silnym akcentem francuskim. Spece od językoznawstwa ustalili później, że najprawdopodobniej pochodził on z południa, a zdaniem jednego konkretnie z Korsyki. Poproszony o podanie nazwiska, mężczyzna ten od razu przerwał połączenie. Jego telefon komórkowy nie zostawił metadanych i nie udało się ustalić numeru.
Pierwsza ekipa zjawiła się na miejscu – przy Cheyne Walk 43 w Chelsea, pod jednym z najbardziej ekskluzywnych adresów w Londynie – raptem cztery minut później. Powitał ją zdumiewający widok. Na chodniku przed elegancką ceglaną rezydencją, kilka kroków od otwartych drzwi frontowych, stała kobieta. W prawej ręce trzymała telefon komórkowy, lewą jak szalona drapała twarz, wystawiając ją na ulewny deszcz. Zza ogrodzenia z kutego żelaza czterech mocno zbudowanych mężczyzn w ciemnych garniturach patrzyło na nią tak, jakby była stuknięta.
Gdy jeden z policjantów spróbował do niej podejść, krzyknęła, żeby się zatrzymał. A potem wyjaśniła, że Wiktor Orłow, urodzony w Rosji właściciel tego domu, finansista i wydawca, został zamordowany za pomocą środka paraliżującego układ nerwowy, prawdopodobnie pochodzenia rosyjskiego. Kobieta była przekonana, że ona także była narażona na działanie toksyny, stąd j e j wygląd i zachowanie. Mówiła z akcentem amerykańskim, ponadto prezentowała dogłębną znajomość słownictwa związanego z bronią chemiczną. Policjanci domyślili się, że miała doświadczenie w kwestiach bezpieczeństwa, a ich podejrzenie potwierdzał fakt, że nie chciała się przedstawić ani wyjaśnić, w jakim celu zjawiła się w domu pana Orłowa.
Minęło kolejne siedem minut, zanim do domu weszły pierwsze ekipy CBRN (czyli jednostki do zwalczania zagrożeń chemicznych, biologicznych, radiologicznych i jądrowych) w zielonych kombinezonach. W gabinecie na górze znaleźli rosyjskiego miliardera siedzącego przy biurku; miał zwężone źrenice, ślinę na brodzie i wymiociny na koszuli – ślady typowe dla kogoś narażonego na działanie środka paraliżującego układ nerwowy. Personel medyczny nie podjął próby reanimacji.
Wyglądało na to, że Orłow nie żyje od co najmniej godziny, prawdopodobnie udusił się albo doszło do zatrzymania akcji serca na skutek utraty kontroli nad mięśniami oddechowymi. Wstępne badanie pokoju nie wykazało skażenia na blacie biurka, nóżce kieliszka do wina ani słuchawce telefonu. Śladów skażenia nie znaleziono też na innych powierzchniach, takich jak drzwi frontowe, skaner biometryczny czy klawiatura numeryczna.
Śledczy doszli więc do wniosku, że środek paraliżujący wniósł do gabinetu jakiś intruz albo gość Orłowa. Ochroniarze powiedzieli policji, że tego wieczoru miliardera odwiedziły dwie osoby, konkretnie kobiety. Jedną była Amerykanka, która odkryła zwłoki. Drugą zaś Rosjanka, w każdym razie tak uznali ochroniarze. Kobieta się nie przedstawiła, a Orłow nie podał im jej nazwiska. Wyjaśnili, że nie ma w tym nic niezwykłego. Orłow był skryty z natury, zawłaszcza jeśli chodziło o życie prywatne. Ciepło przywitał tę kobietę w drzwiach wejściowych – moc uśmiechów i pocałunków w rosyjskim stylu – po czym zaprowadził ją na górę, do gabinetu, i zaciągnął zasłony. Mniej więcej po piętnastu minutach kobieta wyszła sama; to, że Orłow jej nie odprowadził, także było u niego czymś normalnym.
Dochodziła dziesiąta wieczorem, kiedy najstarszy rangą policjant na miejscu zbrodni przekazał wstępne ustalenia do Scotland Yardu. Szef zmiany zadzwonił do komendant Policji Metropolitalnej, Stelli McEwan, ona z kolei zawiadomiła ministra spraw wewnętrznych, a ten poinformował Downing Street. Minister fatygował się niepotrzebnie, ponieważ premier Lancaster już wiedział o kryzysie; piętnaście minut wcześniej doniósł mu o tym Graham Seymour, dyrektor generalny MI6. Premier zareagował na te wiadomości z wściekłością, i nie bez powodu – wyglądało na to, że po raz drugi w ciągu osiemnastu miesięcy Rosjanie dokonali zabójstwa w samym sercu Londynu z użyciem broni masowego rażenia. Oba te ataki miały co najmniej jeden wspólny element: łączyła je tożsamość kobiety, która znalazła zwłoki Orłowa.
– Na miłość boską, a cóż ona robiła w domu Wiktora?
– Sprzedawała mu obraz – odparł Seymour.
– Na pewno nie chodziło o coś więcej?
– Panie premierze…
– Chyba nie pracuje znowu dla Allona, co?
Seymour zapewnił Lancastera, że nie.
– A gdzie ona jest teraz?
– W szpitalu Świętego Tomasza.
– Czy została zakażona?
– Wkrótce się dowiemy. A na razie za wszelką cenę musimy dopilnować, żeby prasa nie poznała jej nazwiska.
Ponieważ incydent miał charakter krajowy, główną odpowiedzialność za dochodzenie przejęli konkurenci Seymoura z MI5. Śledczy skupili się na pierwszej kobiecie, która złożyła wizytę Orłowowi. Dzięki zapisom z kamer monitoringu Policja Metropolitalna ustaliła, że kobieta podjechała przed dom Orłowa o 18:19. Dalsza analiza tych samych zapisów wykazała, że wsiadła do tej samej taksówki czterdzieści minut wcześniej, przed terminalem 5 na lotnisku Heathrow, gdzie przyleciała liniami British Airways z Zurychu. Straż graniczna ustaliła, że osobą tą jest Nina Antonowa, lat czterdzieści dwa, obywatelka Federacji Rosyjskiej na stałe zamieszkała w Szwajcarii.
W Wielkiej Brytanii nie wymagano już od przylatujących pasażerów oddawania kart pokładowych, dlatego słu zby nie miały pod ręką informacji o jej zawodzie. Jednak wystarczyło proste wyszukiwanie w internecie, by okazało się, że Nina Antonowa jest dziennikarką śledczą pracującą w „Moskowskoj Gaziecie”, krytycznym wobec Kremla tygodniku należącym – a to ci niespodzianka! – do Wiktora Orłowa. W 2014 roku uciekła z Rosji po nieudanej próbie zamachu na jej życie. Z placówki w Zurychu ujawniała liczne przykłady korupcji, w którą zamieszani byli członkowie najbliższego otoczenia prezydenta Rosji. Podawała się za dysydentkę i regularnie występowała w szwajcarskiej telewizji, komentując zagadnienia związane z Rosją.
Nie był to typowy życiorys zabójczyni na usługach Moskwy. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę osiągnięcia Kremla w tej dziedzinie, nie dało się wykluczyć takiej możliwości. Niewątpliwie przesłuchanie jej przez policję było ze wszech miar uzasadnione – im szybciej, tym lepiej. Kamery monitoringu zarejestrowały, że opuściła dom Orłowa o 18:35 i udała się pieszo do hotelu Cadogan przy Sloane Street. Recepcjonista potwierdził, że owszem, niejaka Nina Antonowa wczesnym wieczorem zameldowała się w hotelu. Nie, obecnie nie ma jej w pokoju. Opuściła hotel o 19.15, zdaje się, że na umówioną kolację, i dotychczas nie wróciła.
Monitoring hotelowy zarejestrował, jak wychodziła. Z poważną miną wsiadła na tylne siedzenie taksówki, którą wezwał jej parkingowy w płaszczu przeciwdeszczowym. Jednak samochód nie zawiózł jej do restauracji, tylko na lotnisko Heathrow, gdzie o 21:45 znalazła się na pokładzie samolotu linii British Airways do Amsterdamu. Gdy zadzwoniono na jej komórkę – policja uzyskała ten numer z hotelowej karty meldunkowej – nie odebrała. Od tej pory Nina Antonowa stała się główną podejrzaną o zabójstwo urodzonego w Rosji finansisty i magnata prasowego Wiktora Orłowa.
Ostatecznym upokorzeniem był fakt, że to Samantha Cooke z konkurencyjnego „Telegraphu” jako pierwsza napisała o zabójstwie Orłowa, w swoim artykule podała jednak niewiele szczegółów. Nazajutrz rano premier Lancaster, na spotkaniu z dziennikarzami przed wejściem na Downing Street 10, potwierdził, że miliardera zamordowano za pomocą dotychczas niezidentyfikowanej trującej substancji chemicznej, prawie na pewno wyprodukowanej w Rosji. Nie wspomniał o dokumentach znalezionych na biurku Orłowa ani o dwóch kobietach, które odwiedziły go w wieczór jego śmierci. Jedna z nich najwyraźniej przepadła bez śladu. Druga odpoczywała wygodnie w szpitalu Świętego Tomasza. Przynajmniej za to premier był dozgonnie wdzięczny.
Kiedy ją przywieziono, była przemoczona do suchej nitki i drżała z zimna. Personelowi na intensywnej terapii nie podano ani jej nazwiska, ani zawodu, jedynie narodowość i przybliżony wiek. Zdjęli z niej mokre ubranie, włożyli je do czerwonej torby na odpady stwarzające zagrożenie biologiczne, po czym dali jej szlafrok i maseczkę na twarz. Jej źrenice reagowały na światło, przewody nosowe były drożne. Puls i oddech miała przyśpieszone. Czy ma mdłości? Nie. Ból głowy? Lekki, przyznała, ale to pewnie po martini, które piła wcześniej tego wieczoru. Nie powiedziała gdzie.
Jej stan świadczył o tym, że z narażenia się na kontakt ze środkiem paraliżującym układ nerwowy wyszła bez szwanku. Jednak żeby zabezpieczyć się przed możliwością opóźnionego wystąpienia symptomów, przepisano jej atropinę oraz chlorek pralidoksymu, które podano dożylnie. Po atropinie miała wysuszone usta i zamglony wzrok, ale obyło się bez poważnych efektów ubocznych.
Po kolejnych czterech godzinach obserwacji przewieziono ją na wózku do pokoju na piętrze, z widokiem na Tamizę. Kiedy w końcu zapadła w sen, dochodziła czwarta rano. Rzucała się na łóżku tak, że wystraszyła pielęgniarkę z nocnej zmiany – drgawki mięśni to objaw zatrucia środkiem paraliżującym układ nerwowy – ale, biedactwo, miała tylko koszmar senny. Dwaj mundurowi z P olicji Metropolitalnej czuwali przed jej drzwiami, a wraz z nimi siedział tam mężczyzna w ciemnym garniturze i ze słuchawką w uchu. Później kierownictwo szpitala zaprzeczało plotce szerzącej się wśród personelu jak zaraza, jakoby człowiek ten był funkcjonariuszem Scotland Yardu z wydziału zajmującego się ochroną rodziny królewskiej oraz premiera.
Kobieta obudziła się tuż przed dziesiątą rano. Zjadła lekkie śniadanie złożone z grzanki i kawy, po czym wzięto ją na kolejne badania. Źrenice reagowały na światło, przewody nosowe były drożne. Puls, oddech i ciśnienie krwi w normie. Wygląda na to, orzekł lekarz, że jak to się mówi, najgorsze ma już za sobą.
– Czy to znaczy, że mogę wyjść?
– Jeszcze nie.
– A kiedy?
– Najwcześniej późnym popołudniem.
Była wyraźnie rozczarowana, ale bez słowa protestu pogodziła się z losem. Pielęgniarki robiły, co mogły, by jej było wygodnie, chociaż zręcznie unikała wszelkich prób wciągnięcia w rozmowę na tematy wykraczające poza stan jej zdrowia. Była uprzedzająco grzeczna, ale powściągliwa i nieobecna. Przez większość dnia oglądała w telewizji relacje z zamordowania rosyjskiego miliardera. Wychodziło na to, że miała z tym jakiś związek, jednak Downing Street wyraźnie pragnęła utrzymać jej rolę w tajemnicy. Personelowi szpitala przykazano, żeby nikt nie ważył się pisnąć prasie ani słowa.
Krótko po siedemnastej w jej pokoju zaterkotał telefon. Dzwonił ktoś z Downing Street – a konkretnie premier we własnej osobie, jak twierdziła jedna z telefonistek, która zaklinała się, że poznała go po głosie. Kilka minut po zakończeniu rozmowy pojawił się mężczyzna o chłopięcym wyglądzie i postawie przywodzącej na myśl wiejskiego pastora, który przyniósł jej nowe ubranie i torbę przyborów toaletowych. Wpisał jakieś nieczytelne bazgroły do księgi odwiedzin, po czym razem z policjantami czekał w korytarzu, aż kobieta umyje się i ubierze. Po ostatnich już badaniach, które zaliczyła śpiewająco, lekarze zgodzili się ją wypisać. Mężczyzna o chłopięcym wyglądzie szybko wziął wypiskę i przykazał przełożonej pielęgniarek, żeby usunęła dane kobiety z komputera. Po chwili kobieta i jej akta zniknęły.

 
Wesprzyj nas