Prawdziwa historia dyrektora medycznego najstarszego amerykańskiego publicznego szpitala Bellevue w Nowym Jorku, opowieść o ludziach: rodzinach i wspólnotach, rozpaczy i śmierci, nadziei i życiu.


Dwunastu pacjentów„Zapewniamy leczenie wszystkim nowojorczykom – od mieszkańców Park Avenue po lokatorów czynszówek: świeżo przybyłych imigrantów z chińskiej prowincji Fujian, ofiary tortur i wszelkie przypadki pomiędzy.”

Dr Eric Manheimer – pierwowzór serialowego doktora Maxa Goodwina – przedstawia losy dwunastki różnych pacjentów, których spotkał w szpitalu Bellevue – od dyplomatów z pobliskiej siedziby ONZ do skazańców z równie bliskiego więzienia na Rykers Island, od finansistów z Wall Street do nielegalnych imigrantów.

Tych dwanaście historii to znakomity pretekst, żeby zajrzeć do wnętrza szpitala, przedstawić jego pracowników i pokazać mechanizmy jego funkcjonowania.

Ale tak naprawdę to coś więcej niż tylko opowieść o szpitalu – to przede wszystkim pełna emocji opowieść o ludziach: rodzinach i wspólnotach, rozpaczy i śmierci, nadziei i życiu.

Manheimer odsłania się przed nami nie tylko jako lekarz i dyrektor szpitala, ale też jako pacjent. Walce o życie innych towarzyszy jego własny wyścig z chorobą nowotworową.

Książka na podstawie której powstał serial „Szpital New Amsterdam”.

***

Manheimer daje nam coś więcej, niż niezwykłe medyczne dramaty. To okno na wyjątkowy szpital i mądrość lekarza, który tak samo opiekuje się pacjentami i światem.
„Publishers Weekly”

Głęboko ludzkie i łamiące serce (…) Współczesna medycyna skonfrontowana z okrucieństwem życia.
„Kirkus Review”

Opowieści o bólu i leczeniu opowiedziane przez lekarza, który zna jedno i drugie.
„New York Times”

Eric Manheimer
Dwunastu pacjentów
Życie i śmierć w szpitalu Bellevue
Przekład: Małgorzata Kafel
Wydawnictwo Znak Literanova
Premiera: 24 listopada 2021
 
 

Dwunastu pacjentów


ROZDZIAŁ 1
RECYDYWIŚCI


Okna mojego biura w szpitalu Bellevue wychodzą na północ, na nabrzeże East River. Południowa ściana siedziby ONZ wygląda jak cienka lśniąca wstążka przecinająca łuk Queensboro Bridge, łączącego Manhattan z Roosevelt Island i dalej z Queens.
Mogę stąd dostrzec szkielet ruin szpitala dla chorych na ospę na południowym krańcu Roosevelt Island. Wyglądam przez okno, jest siódma rano, jeszcze ciemno. Franklin Delano Roosevelt Drive migocze białymi światłami pojazdów jadących na południe. W ciemne wieczory, kiedy zamknięci w samochodach mieszkańcy przedmieść wracają do domów, w kierunku północnym ciągnie się sznur świateł czerwonych.
Od lewej strony mój widok ogranicza stary budynek oddziału psychiatrii Bellevue, w którym teraz mieści się schronisko dla bezdomnych mężczyzn. Na zaniedbanej elewacji widać zacieki. Na prawo od niego znajduje się Nowojorski Uniwersytet Medyczny – laboratoria, sale wykładowe i łóżka szpitalne. Środkową część roztaczającej się z mojego okna panoramy zajmuje plac budowy, za którym stoi niewielki biały namiot. Do 11 września 2001 roku znajdował się tam nasz północny parking, potem pojawiły się w tym miejscu przyczepy chłodnie, a teren ogrodzono drucianą siatką. Dostępu do niego pilnowali strażnicy. Przywożono tam szczątki ofiar zamachów do identyfikacji. Porównywano ich DNA z próbkami pobranymi ze szczoteczek do zębów i ubrań. Przywodziło mi to na myśl pracę członków izraelskiej organizacji ZAKA, zjawiających się na miejscu samobójczego zamachu w Jerozolimie, by zebrać do plastikowych woreczków fragmenty tkanki mózgowej i rozrzucone palce w celu zorganizowania ofiarom należytego pochówku – żeby po nadejściu Mesjasza dusze zmarłych mogły połączyć się ze swoim ludem.
Kiedy wyglądam przez to samo okno po ośmiu latach, namiot wciąż tam stoi, choć przyczepy chłodnie i strażnicy zniknęli. Widok z mojego okna coraz bardziej się kurczy. Nasz dawny północny parking przejęła Economic Development Corporation i wydzierżawiła teren firmie z Kalifornii pod budowę laboratorium biomedycznego. Przypuszczam, że za jakieś trzy miesiące wieżowiec ONZ całkiem zniknie z mojego pola widzenia, a wraz z nim uniwersytet i schronisko dla bezdomnych w dawnym budynku psychiatrii.
Większość Amerykanów, słysząc dzisiaj słowo „Bellevue”, ma przed oczami staroświecki szpital psychiatryczny, jednak oddział psychiatrii to tylko jeden z wielu elementów tego „miasta w mieście”, w którym spędzam większość dni. Fanom takich seriali jak Prawo i porządek czy Siostra Jackie Bellevue kojarzy się z psychotycznymi mordercami i przypadkowymi aktami przemocy. Ale Bellevue jest także najstarszym szpitalem w kraju: działa od 275 lat. To także bodaj najbardziej znany szpital publiczny w Stanach Zjednoczonych. Tu otwarto pierwszy oddział położniczy i pediatryczny, tu dokonano pierwszego cesarskiego cięcia – Bellevue w wielu rzeczach był pierwszy. Historia opracowanych tutaj programów sanitarnych sięga czasów wojny domowej. Tu opanowywano epidemie żółtej febry, gruźlicy, duru brzusznego i polio. Szpital jest szczególnie znany z psychiatrii. Uruchomiono w nim pierwszy w kraju oddział psychiatrii dziecięcej wyposażony w szkołę. Dwaj lekarze z Bellevue otrzymali Nagrodę Nobla za badania nad cewnikowaniem serca. To u nas skonstruowano pierwszy rozrusznik serca i opracowano pierwsze metody leczenia uzależnienia od narkotyków.
Dziś nasz personel zajmuje się poszukiwaniem rozwiązań kluczowych problemów dotyczących zdrowia publicznego, takich jak HIV, ciężkie przypadki grypy czy zagrożenia epidemiologiczne związane z terroryzmem. Bellevue posiada również oddział więzienny wyposażony w sto łóżek, gdzie leczeni są osadzeni w Rikers Island, największym kompleksie więziennym w kraju. W ramach miejskiego systemu opieki szpitalnej zapewniamy leczenie wszystkim nowojorczykom – od mieszkańców Park Avenue po mieszkających w czynszówkach uciekinierów z chińskiej prowincji Fujian, którzy w rodzinnym kraju doświadczyli tortur. Przy trzydziestu tysiącach wypisów i pół milionie wizyt w ponad stu naszych poradniach często dostrzegamy skutki globalnych problemów, zanim większość ludzi dowiaduje się o samych problemach. Mam na myśli epidemie, przemoc, zmiany klimatu, konsekwencje palenia tytoniu, zażywania narkotyków i rozwoju branży fast food.
Słyniemy z wielu rzeczy, w szczególności z funkcjonowania naszego oddziału ratunkowego. Jeżeli na Manhattanie zostanie postrzelony policjant, najprawdopodobniej trafi do Bellevue. Jeżeli dyplomata padnie ofiarą napaści podczas wizyty w siedzibie ONZ, zostanie zabrany do Bellevue. Jeżeli u bankiera inwestycyjnego dojdzie do zatrzymania akcji serca, kierowca jego limuzyny będzie wiedział, dokąd jechać. Jeżeli Nowy Jork jest światem w miniaturze, to lekarze Bellevue stoją w pierwszej linii jego obrońców. Jesteśmy tętniącą życiem instytucją, dostosowującą się do rytmu miasta, któremu służymy.
Tam, gdzie w czasach kolonialnych znajdowała się farma o nazwie Belle Vue, dziś funkcjonuje potężny zespół szpitalny z kilkoma tysiącami łóżek – miejsce pracy siedmiu tysięcy osób. Każdego roku przychodzą tutaj na świat tysiące małych nowojorczyków. Ten nowoczesny kompleks położony jest w Kips Bay, kilka przecznic na południe od kwatery ONZ, na terenie ograniczonym od zachodu przez Pierwszą Aleję, a od wschodu przez Franklin Delano Roosevelt Drive, wijącą się wzdłuż East River. Północną granicę wyznaczają wspomniane schronisko dla bezdomnych mężczyzn w starym budynku psychiatrii oraz pogotowie opiekuńcze. Obydwa budynki należały kiedyś do rozległego terenu Bellevue. Południowa granica przebiega wzdłuż szkoły pielęgniarskiej i szpitala Manhattan Veterans przy Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Od stu pięćdziesięciu lat Bellevue pełni ponadto funkcję kliniki Nowojorskiego Uniwersytetu Medycznego.
Zacząłem tu pracować w 1997 roku. Po siedemnastu latach praktyki lekarskiej w Dartmouth byłem gotów wrócić do Nowego Jorku i do systemu publicznej opieki zdrowotnej. Dorastałem na Bronksie. Mój ojciec, Robert Manheimer, przez ponad pięćdziesiąt lat pracował jako reumatolog i internista. Jako dziecko towarzyszyłem mu podczas nocnych wizyt domowych. Jeździliśmy razem do chorych naszym rodzinnym peugeotem wyposażonym w reflektor pomagający odnajdywać numery domów przy Gun Hill Road i przemierzać wąskie, nieznane nam przecznice Grand Concourse. Układ limbiczny mojego mózgu na zawsze zaabsorbował dźwięki, zapachy i rytmy związane z pracą lekarza. Nie miałem wyboru. Lubiłem różne przedmioty – historię, języki obce, archeologię – ale moją pasją była medycyna.
W latach siedemdziesiątych, kiedy studiowałem na należącym do uniwersytetu stanowego Downstate Health Sciences University na Brooklynie, miasto znajdowało się w głębokim kryzysie. Przestępczość osiągała rekordowo wysokie poziomy, panowało gigantyczne bezrobocie, liczba uzależnionych od cracku pozwalała mówić o epidemii. Rosły napięcia na tle rasowym, a także nierówności ekonomiczne i społeczne. Kiedy w poniedziałkowy poranek przychodziłem na zajęcia z patomorfologii, brooklińska kostnica pękała w szwach. Koniec dekady, na który przypadały lata mojej rezydentury w Kings County, wielkim publicznym szpitalu klinicznym na środkowym Brooklynie, również był niespokojnym okresem dla nowojorczyków. Miasto uznano za światową stolicę zbrodni.
W owym czasie jednym z moich pacjentów był niesławny Syn Sama, seryjny morderca. Po latach pracy na kolejnych oddziałach, z których każdy zajmował osobny budynek szpitalnego kompleksu, nic, co ludzkie, nie było nam obce. Nie mieliśmy dyżurek, więc drzemaliśmy na wolnych noszach. Nie było klimatyzacji, więc latem przynosiliśmy do pracy po kilka koszul i zmienialiśmy je w ciągu dnia. O północy spotykaliśmy się na przerwie w pokoju socjalnym i przy kanapce z masłem orzechowym dokonywaliśmy wymian planowanych u pacjentów badań i zabiegów: ja biorę badanie tomografem, ty wlew doodbytniczy. A potem wracaliśmy do walki.
Po dziesięciu latach pracy widziałem już niemal wszystko. Kiedy na szpitalnym parkingu jeden z lekarzy został zadźgany nożem przez narkomana dla pięciu dolarów, odpowiedziałem na ofertę pracy w New Hampshire, która pojawiła się w „New England Journal of Medicine”. W Dartmouth poznałem moją żonę, Dianę – młodą wykładowczynię, której rodzice byli Kanadyjczykami. Wychowała się w Meksyku, gdzie jej ojciec pracował jako inżynier górnictwa. Zawodowo obracała się w świecie sztuki, teatru, performance’u, literatury i polityki, który od razu mnie oczarował. Dzieciństwo spędziła w Parral w stanie Chihuahua, w zakurzonym górniczym miasteczku, którego jedyne roszczenia do sławy wynikały z faktu, że zamordowano tam Pancha Villę, jednego z przywódców rewolucji meksykańskiej.
Z Parral rodzina mojej żony przeniosła się do stolicy kraju. W 1997 roku Diana otrzymała posadę na Uniwersytecie Nowojorskim, oboje przeprowadziliśmy się więc do Nowego Jorku. Wróciłem do pracy w publicznym szpitalu niczym gołąb pocztowy do domu. Bellevue stał się ostatnim elementem mojego mikrokosmosu złożonego z Diany i naszych dzieci: syna Alexeia i córki Mariny.
Wyglądam przez okno. Podjeżdża właśnie furgonetka do transportu więźniów z napisem „New York’s Boldest”. Samochód zatrzymuje się przed naszym „błękitnym pokojem” – pomieszczeniem przejściowym pomiędzy SOR-em a psychiatrycznym oddziałem ratunkowym dla dorosłych. Pasażer musi być szczególnie niebezpiecznym więźniem Rikers Island, ponieważ furgonetkę eskortuje łącznie siedem radiowozów i pojazdów służb więziennych. Konwój zatrzymuje się tuż pod moim oknem. Z jednego z samochodów wysiadają funkcjonariusze w pełnym rynsztunku bojowym. Sprawdzają otoczenie, po czym ustawiają się w szpaler. Następnie dwóch wyższych rangą strażników (sądząc po wykrochmalonych białych dopasowanych koszulach, muszą być kapitanami) prowadzi skutego więźnia. To Latynos o ciemnych, zmierzwionych włosach, z rzadką, rozwichrzoną brodą, ubrany w standardowy, workowaty pomarańczowy kombinezon. Każdy skrawek jego odsłoniętej skóry – szyję, ramiona i dłonie – pokrywają tatuaże. Niebieskie, czarne, zielone i czerwone. Mężczyzna podnosi wzrok i patrzy w stronę mojego okna.
W Nowym Jorku pojawili się członkowie las maras – najniebezpieczniejszych grup przestępczych w Ameryce. Specjalizują się w wymyślnych formach przemocy, stosują wszystkie możliwe chwyty, mordują z zimną krwią i okaleczają. Ich rytuały inicjacyjne obejmują pobicia i zabójstwa – po hiszpańsku asesinatos. Często są potomkami nielegalnych imigrantów, którzy dorastali pod opieką ulicznych gangów Los Angeles, a później, jako nastolatkowie i po osiągnięciu pełnoletności, zostali deportowani – na przykład do Salwadoru, skąd ich rodzice uciekli kiedyś przed potwornościami wojny domowej, lub do innych krajów rodzinnych, w których oni sami nigdy nie żyli. W końcu i tak wracają do Stanów, jeszcze bardziej bezwzględni i niebezpieczni niż przedtem. Dysponują rozległymi kontaktami wśród handlarzy narkotyków, od Kolumbii i Peru po Los Angeles i Long Island.
Facet, którego właśnie przywieziono, ma ręce i nogi skute łańcuchami – jeden z nich, przypięty do solidnego skórzanego pasa, łączy dodatkowo dłonie ze stopami. Zastanawiam się, czy ta policyjna obstawa ma chronić więźnia przed członkami konkurencyjnego gangu, ostrzącymi sobie zęby na jego terytorium, czy zapobiec próbom uwolnienia go przez swoich. Transport więźnia to ryzykowna operacja – z Rikers z pewnością nie ucieknie. Teoretycznie ktoś mógłby go tam zabić, jednak, zważywszy na wpływy gangu i zasady obowiązujące jego członków, jest to mało prawdopodobne. Strażnicy popychają mężczyznę do jednej z cel błękitnego pokoju.
– ¡Hola, jefe! – woła Patty, moja asystentka, wchodząc do biura około ósmej i wyrywając mnie z zamyślenia. – Masz dzisiaj napięty grafik.
– W przeciwieństwie do wszystkich innych dni? – ironizuję.
– ¿Quién te manda, jefe? – rzuca w odpowiedzi. – Sam jesteś swoim tyranem. Dziś przychodzą chłopaki z tajnych służb, żeby się upewnić, że jesteśmy przygotowani na Zgromadzenie Ogólne ONZ w przyszłym tygodniu. Żeby tylko komuś nie przyszło do głowy strzelać do jednego z tych światowych przywódców, bo wyląduje u nas. Poza tym ma wpaść minister zdrowia Meksyku, żeby porozmawiać o opiece zdrowotnej meksykańskich imigrantów. – Patty przegląda listę i kończy: – I dzwonił Budd z oddziału więziennego. Pytał, czy przyjdziesz się pożegnać z Juanem Guerrą, zanim go zwolnią.
Zastygam oniemiały.
– W końcu wychodzi do domu? Nie mogę w to uwierzyć.
– Nie wierz, dopóki nie zobaczysz, jefe. Wiadomo, jak z tym bywa.
Juan Guerra zwolniony… Niewiarygodne.
– Pójdę zobaczyć się z Guerrą, zanim przyjdą ci faceci z ONZ. Zaraz wracam. Zorganizuj im jakąś kawę i pączki, gdybym się spóźnił, por favorcito.
Kiedy poznałem Juana Guerrę, najpierw rzuciła mi się w oczy jego szyja. Już z daleka można było się zorientować, że coś jest nie tak. To było w trakcie obchodu z Buddem, ordynatorem dziewiętnastego piętra. Wysoki, tyczkowaty Budd Heyman to internista z wieloletnim doświadczeniem w medycynie więziennej. Zaczynał w Tombs, zakładzie karnym na Manhattanie, w pobliżu Chinatown. Jest niezmordowanym adwokatem pokrzywdzonych, który zdaje sobie sprawę, że fortuna kołem się toczy, a różnica między biednymi a bogatymi sprowadza się do tego, że bogaci mają wybór. Zazwyczaj zaczynaliśmy w jednym końcu piętra i szliśmy przez cały oddział. Nawet jeżeli na początku obchodu nie wszyscy pacjenci siedzieli w swoich celach, magicznie materializowali się w nich, kiedy się zbliżaliśmy.
W więzieniu na ogół tak niewiele się dzieje, że nikt nie chce przegapić okazji do rozmowy z kimś nowym. Na oddziale szpitalnym przebywało dwudziestu pięciu mężczyzn w wieku od siedemnastu do siedemdziesięciu trzech lat. Niektórzy byli tam od kilku godzin, inni od ponad pięciu miesięcy. Strażnicy trwali na posterunkach, nie pozwalając pacjentom zapomnieć o tym, że pomimo szpitalnych koszul wciąż są więźniami. Przejście zagradzały zamykane na klucz solidne żelazne bramy, nigdzie nie było ozdób ani kolorów. Wszystkie okna zabezpieczono drucianą siatką. Z powodu strażników, bram, identyfikatorów, kolejnych bram trudno na ten oddział po prostu „wpaść”, a ja jestem typem lekarza, który lubi przejść się po szpitalu, i dyrektorem medycznym, który woli być przy łóżku chorego, niż siedzieć za biurkiem. To pozwala nabrać wyczucia. Ludzie znający się na rzeczy potrafią ocenić szpital w ciągu paru godzin – chodząc, rozmawiając, zadając pytania. W ten sposób zyskuje się rozeznanie w sytuacji. Nie trzeba do tego zespołu audytorów przez dwa tygodnie badających procedury i politykę szpitala. Uważna obserwacja wystarczy, by się przekonać, czy człowiek ma do czynienia z wioską potiomkinowską, czy placówką z prawdziwego zdarzenia.
Guerra, ubrany w szpitalną piżamę i kapcie, był drobnym mężczyzną mierzącym niewiele ponad metr pięćdziesiąt, szczupłym, o krótko obciętych siwych włosach i krótkiej koziej bródce. Oraz szyi, którą rozpoznałbym z daleka. Opuchlizna mówiła sama za siebie. Mogłem przewidzieć wszystkie komplikacje, problemy, skutki uboczne i dostępne opcje leczenia. Nie znałem przeszłości tego człowieka, nie wiedziałem, skąd pochodzi, gdzie bywał ani jak wyglądało jego dotychczasowe życie. Mimo to miałem dość dobre rozeznanie co do jego przyszłości. Po lewej stronie szyi skóra naprężała się pod naporem czterech sterczących guzów wielkości piłeczek golfowych, ulokowanych w węzłach chłonnych. Nie dawały dolegliwości bólowych ani nie przeszkadzały w przełykaniu. Pacjent był szczupły, ale nie wychudzony, w ręce trzymał szklankę wody. Jego choroba osiągnęła zaawansowane stadium, dając bardzo niewielkie szanse przeżycia. Zastanawiałem się, co dobrego mógłbym dla niego zrobić jako lekarz.
Wielu lekarzy w ogóle nie wsiada do tej łodzi, wolą zostać na brzegu. Popadają w obsesję wyników laboratoryjnych i rytuałów z użyciem białego fartucha i stetoskopu. Komputer pozwala bezpiecznie oddzielić się od pacjenta: można na niego jedynie rzucić okiem, a za chwilę już prosić następnego. Śmierć pacjenta jest ciosem wymierzonym w ego takiego lekarza. Aktywuje pierwotny lęk przed utratą. Jest zupełną zawodową porażką. Drwi sobie z medycyny. Niezależnie od trybu leczenia, wydatków, zaangażowania innych specjalistów, przeprowadzonych operacji, zastosowanych planów B, eksperymentalnych leków czy chemioterapii liczne daremne działania świadczą o niezdolności lekarza do pogodzenia się z końcem. To rodzaj hibernacji pozwalającej jeszcze przez jakiś czas zachować iluzję władzy nad chorobą. Na dłuższą metę ta iluzja jest jednak niemożliwa do podtrzymania, bo przeczy prawom fizyki. Wszystko umiera. Nic nie jest w stanie zmienić nieuniknionego rezultatu, którym jest sama entropia. Druga zasada termodynamiki zwycięży, zawsze zwycięża. Kasyno nigdy nie przegrywa.

 
Wesprzyj nas