Książka dla wielbicieli historii w wydaniu popularnonaukowym. „Dawniej ludzie żyli w brudzie” pokazuje fascynującą drogę, jaką przeszedł człowiek – od zakładania na siebie skór zwierząt i okadzania się dymem, przez XVII-wieczną modę na peruki, aż po współczesne używanie kosmetyków i poranną higienę.


Dawniej ludzie żyli w brudzieZ tej książki dowiemy się:

• Kiedy człowiekowi zaczął przeszkadzać zapach potu?
• Czy paleolityczni łowcy mamutów byli czyściochami?
• Jak różnił się makijaż oczu starożytnych Rzymianek i Egipcjanek?
• Dlaczego stare wychodki są kopalnią wiedzy o dawnym życiu?

Dziś poranna higiena – umycie twarzy, zębów, przeczesanie włosów – to dla nas oczywistość. Zdajemy sobie sprawę, że nie zawsze tak było, ale nie do końca wiemy, kiedy właściwie człowiek zaczął o siebie dbać i co wtedy oznaczała „poranna toaleta”.

Na te i wiele innych pytań związanych z ewolucją higieny osobistej odpowiada w swojej książce Agnieszka Krzemińska.

Przekonajmy się, czy rzeczywiście dawniej ludzie żyli w brudzie.

Agnieszka Krzemińska
Dawniej ludzie żyli w brudzie
Kiedy i dlaczego zaczęliśmy o siebie dbać?
Seria „Zrozum”
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 11 sierpnia 2021
 
 

Dawniej ludzie żyli w brudzie


Wstęp

Pisanie tej książki zaczęłam w wyjątkowym momencie – w piątek 13 marca 2020 roku. Tego dnia, o godzinie 19.00, ogłoszono w Polsce stan zagrożenia epidemicznego. Zawieszono loty zagraniczne, zamknięto granice dla obcokrajowców i zapowiedziano, że przybywający do ojczyzny Polacy będą poddawani czternastodniowej kwarantannie, poza tym zakazano zgromadzeń większych niż pięćdziesięcioosobowe, zamknięto restauracje, miejsca rozrywki, kościoły. Życie, do jakiego byliśmy przyzwyczajeni, trzeba było zawiesić, by zminimalizować skutki rozprzestrzeniania się koronawirusa COVID-19, który pojawił się w listopadzie 2019 roku w środkowych Chinach, w mieście Wuhan, i błyskawicznie rozprzestrzenił po całym świecie.
Tego samego dnia byłam jeszcze w sklepie, by zgodnie z zaleceniami uzupełnić zapasy na najbliższe dni, które miałam spędzić w domu, unikając kontaktu z innymi ludźmi. Pierwszy raz od czasów stanu wojennego zobaczyłam w drogerii puste półki. Papieru toaletowego, chusteczek do nosa, środków do dezynfekcji czy antyseptyków zabrakło, a wybór podpasek i mydła, w których jeszcze niedawno mogłam przebierać jak w ulęgałkach – był mocno ograniczony. Nic dziwnego, wszędzie trąbiono o konieczności zachowania higieny, w internecie umieszczano instruktażowe filmiki, jak myć ręce i nakładać żele antybakteryjne, a przede wszystkim podkreślano konieczność zachowania dystansu od innych i noszenia masek, bo wirus przenosi się głównie drogą kropelkową. Co rusz dochodziły też informacje z instytutów naukowych, jak długo i na jakich powierzchniach ów zjadliwy drobnoustrój żyje, ile unosi się w powietrzu, dla kogo jest najbardziej niebezpieczny, no i co robić gdy nas dopadnie.
Wydawało się ironią losu, że zamknięta w mieszkaniu, z szafką wypełnioną po brzegi kupionymi na zapas ręcznikami jednorazowymi, chusteczkami do nosa, papierem toaletowym, podpaskami, mydłami i szamponami, zaczynam pisać książkę o higienie w przeszłości. Że wszystko to, co dzisiaj wiemy o przenoszeniu się patogenów – dzięki czemu jesteśmy w stanie wdrażać systemy ochronne – kiedyś było tajemnicą, więc epidemie dżumy, ospy czy grypy, takie właśnie jak ta wywołana przez wirusa COVID-19, zbierały żniwo większe niż dzisiaj, dziesiątkując ludność, niemającą pojęcia skąd przychodzi zagrożenie – higiena z reguły była na marnym poziomie, całkowitej izolacji nie dało się utrzymać, nie istniały skuteczne środki ani lekarstwa zwalczające działanie patogenów. Ale chociaż ludzie nie wiedzieli, że za roznoszenie dżumy odpowiadają żerujące na zarażonych szczurach i innych gryzoniach pchły, „czuli przez skórę”, że szkodzi im „morowe powietrze”. Dlatego w czasie kolejnych zaraz nawiedzających Europę zamykali się – podobnie jak my teraz – w domach, lekarze zaś nosili ochronne stroje, na przykład długie woskowane płaszcze i rękawiczki, a na twarze zakładali maski, które wymyślił około 1620 roku Charles Delorme, lekarz Ludwika XIV. Wyglądały one znacznie bardziej demonicznie i przerażająco niż noszone przez nas maski chirurgiczne – miały charakterystyczny ptasi nos, do którego wkładano pachnące i lecznicze zioła z nadzieją, że ochronią przed zarażeniem. Częściowo ludzie dawnych epok mieli rację: maska i strój ochronny stanowiły przeszkodę, ale tylko jeśli potem zdjęło się je ze starannością, odkaziło i umyło dokładnie ręce i ciało – a tego nikt nie robił aż do początków XX wieku, kiedy odkryto wirusy, drobnoustroje i bakterie oraz wprowadzono do medycyny restrykcyjną antyseptykę.
Nie można jednak powiedzieć, że nasza potrzeba higieny to dopiero ostatnie sto, góra sto pięćdziesiąt lat, bo w cywilizowanych krajach czystość zawsze była w cenie: stanowiła wyznacznik luksusu, podobnie jak zdrowie i uroda. Przez tysiące lat kult młodości był przywilejem ludzi zamożnych, z dostępem do środków czystości i kosmetyków, na które biedota nie mogła sobie pozwolić. Zdemokratyzowany dostęp do nich w naszych czasach jest czymś niespotykanym, co nie znaczy, że przedtem zwykły człowiek w ogóle nie dbał o ciało. Istniało mnóstwo całkiem skutecznych ludowych sposobów przedłużających młodość, z których dziś pełnymi garściami korzysta nowoczesny przemysł kosmetyczny, zaręczając, że jest „bio” lub „eko”, i odżegnując się od używania „niezdrowej chemii” (choć to kwestia wysoce dyskusyjna). Podejście do higieny ewoluowało: podczas gdy antyczni doceniali cudowne działanie wody, Król Słońce – Ludwik XIV – nie mył się w obawie przed przeziębieniem, namiętnie natomiast zmieniał kolejne koszule. Dziś jest to uważane za mało higieniczne, ale czy było zupełnie bezpodstawne? Zbyt częste mycie, depilacja i używanie agresywnych antyperspirantów szkodzą naszej skórze, bo wysusza ją i wyjaławia, pozbawia naturalnej warstwy ochronnej, co powoduje alergie i większą skłonność do podłapywania grzybic czy infekcji. A zatem prześmiewcze powiedzenie, że „częste mycie skraca życie”, ma w sobie coś z prawdy, choć może bardziej zgodna z rzeczywistością byłaby jego parafraza: „częste mycie uprzykrza życie”.
Higiena jest ściśle powiązana nie tylko ze zdrowiem, lecz także z urodą. W obsypanym Oscarami w 2020 roku koreańskim filmie Parasite zamożny właściciel willi wyczuwa zapach swego kierowcy, który wraz z rodziną ukrywa się pod stołem. To właśnie charakterystyczna woń odróżnia bogaczy od „jeżdżącego seulskim metrem” motłochu. I to od zawsze. Dzięki woni pachnideł i zadbanemu wyglądowi zamożny człowiek stawał się bliższy bogom i do nich podobny oraz mógł liczyć na ich przychylność. Wygląd ma nie tylko znaczenie czysto estetyczne, pomaga nam w karierze i ułatwia życie. Dbanie o włosy, skórę i paznokcie, malowanie, tatuowanie i skaryfikacja naszych ciał to sposób kontroli natury, ucywilizowania „dzikiego” ciała i nadawania mu boskich rysów. Dziś może już nie tak jednoznacznie, jak w pełnym duchów, bogów i rytuałów świecie naszych przodków, ale nadal nie jest to bez znaczenia.
Poza „mama” i „tata” pierwsze słowa, jakich uczymy dzieci, dotyczą ciała. „Gdzie masz nosek?”, „gdzie oczko?”, „czyj to pępuszek?” – szczebioczemy pieszczotliwie do naszych pociech, a te z dumą z posiadanej wiedzy pokazują na sobie lub na nas części twarzy i ciała. Ciało to skóra, która trzyma razem nasze kości, mięśnie i narządy wewnętrzne, a że jest kwintesencją materialności, może być mniej lub bardziej kształtne, mniej lub bardziej sprawne, mniejsze lub większe, starsze lub młodsze. Skóra, włosy, paznokcie to te części naszych organizmów, które widzimy i o które dbamy w sposób najbardziej jednoznaczny – myjąc je, czesząc, malując. Owszem, dbamy również o nasze wnętrze, na przykład odpowiednio się odżywając albo uprawiając sporty, ale w młodości, gdy nasze organy wewnętrzne są jeszcze silne i zdrowe, robimy to głównie dla wyglądu. Jesteśmy naszym ciałem od momentu narodzin aż do śmierci i nic nie jest nam bliższe niż ono. Choć nie zawsze nas cieszy i zadowala jego kondycja czy powierzchowność, jesteśmy na nie skazani i od niego, w pewnym stopniu, zależy nasza relacja ze światem zewnętrznym oraz z innymi.
Wbrew pozorom ciało, w którym się rodzimy, nie należy tylko do nas. Najpierw, w dzieciństwie, decydują o nim rodzice – to oni je ubierają, przewijają, obrzezują, przekłuwają uszy czy ścinają włosy. Potem, przez pewien czas, mamy wrażenie kontroli nad nim, ale to ułuda. Na myśl przychodzą od razu niewolnicy i więźniowie, których ciałami rozporządzali ich właściciele bądź sędziowie (przykładowo, skazańcy nierzadko uczestniczyli w eksperymentach medycznych), ale też kobiety, które często wbrew ich woli wykorzystywano seksualnie i których płodność kontrolowano. Antropolodzy i filozofowie nie mają wątpliwości, że ciało każdego człowieka należy do kultury i społeczności. Podczas gdy ta pierwsza narzuca pewne wzorce wyglądu, którym należy się poddać, ta druga dba, by się im podporządkować. Dotyczy to nie tylko ubrań, makijażu czy higieny, lecz także okrutnych skaryfikacji, tatuaży, przekłuwania różnych części ciała, a nawet odcinania palców, wybijania zębów czy golenia głów, które są elementami przeróżnych rytuałów przejścia (franc. rites de passages). Tego typu modyfikacje miały za zadanie z dzikiego, nieokiełznanego, naturalnego ciała stworzyć człowieka cywilizowanego. Wyobrażenie, że dotyczy to zamierzchłych czasów i społeczności pierwotnych, jest błędne, czego dowodem są niezwykle rozwinięte gałęzie gospodarki, których zadaniem jest podtrzymywanie młodości i zdrowia oraz poprawianie naszego wyglądu (branże kosmetyczna, modowa czy medycyna plastyczna). W dosłownym znaczeniu władzę nad naszym ciałem społeczność przejmuje po naszej śmieci. To ona ostatecznie decyduje, co się z nim stanie – czy zostanie spalone, inhumowane, zabalsamowane czy pokawałkowane na relikwie.
Ciało można postrzegać jako ludzki organizm w kategoriach czysto biologiczno-chemicznych, ale za fizjologią kryje się coś więcej – myśli, emocje i odczucia. Przez tysiące lat człowiek głowił się nad tym, co stoi za tą maszynerią, która oddycha, rusza się, spożywa, wypróżnia; co sprawia, że jednocześnie potrafi odczuwać emocje, dokonywać wyborów, wierzyć, kochać, cierpieć, denerwować się i tworzyć. Zanim się okazało, że zawdzięczamy to najbardziej skomplikowanemu narządowi, czyli mózgowi, filozofowie i teologowie przekonywali, że poza ciałem mamy jeszcze duszę, która może istnieć nawet po jego śmierci. Na tym założeniu oparto wielkie systemy religijne. Czasami wierzono, że aby doszło do odrodzenia w zaświatach, musi nastąpić połączenie elementów materialnego i duchowego, dlatego za niezbędne uznawano zachowanie ciała – stąd wysiłki balsamistów nad Nilem czy chrześcijański lęk przed spaleniem zwłok na stosie albo profanacją ciała.
Popularnonaukowe przedstawienie badań nad dziejami higieny i dbania o urodę ma jednocześnie pokazać, że ta sfera naszego życia ma głębszy wymiar, który stanowi rodzaj podstawy naszej egzystencji, zarówno tej estetycznej i zdrowotnej, jak i społeczno-kulturowej czy symbolicznej. To wygląd w znacznej mierze wpływa przecież na to, jak jesteśmy postrzegani przez samych siebie i innych, stanowi o jakości i długości naszego życia, o samopoczuciu i dobrostanie.
Gdy 13 marca 2020 roku poszłam zrobić zakupy do niemal pustej drogerii, kupiłam mydło i podpaski na zapas, ale też wrzuciłam do koszyka trzeci produkt, który w kontekście zarazy był zupełnie zbędny: spray maskujący odrosty i siwiznę. Pomyślałam, że wprawdzie siedząc w domu, i tak nie będę przez nikogo oglądana, ale przecież wezmę udział w redakcyjnych wideokonferencjach, no i po jakimś czasie „wyjdę do ludzi”, muszę więc mieć coś, co ukryje mój wiek i niedoskonałości urody. Wydawałoby się, że w takim momencie mogłam sobie odpuścić kwestie wyglądu, ale tego nie zrobiłam. Czy wynikało to z czystej próżności? Po części tak, tyle że ten sposób kontroli ciała i próba zatrzymania czasu są jednym z najbardziej jednoznacznych przejawów trzymania się życia, którego młodość i piękno są esencją.
Pandemia ujawniła, że zwykłe mycie rąk może być kwestią życia i śmierci, a brak papieru toaletowego jawi się nam niemal jak wizja z najgorszego koszmaru. Co prawda okazało się, że życie bez fryzjerów i kosmetyczek jest możliwe, ale jednocześnie w sieci można było znaleźć liczne instruktaże, jak samemu podciąć sobie włosy czy oczyścić skórę, a sklepy kosmetyczne nie nadążały z rozsyłaniem paczek z produktami, które zamawiano online. Można powiedzieć, że poza tym, iż jesteśmy homo economicus (człowiek ekonomiczny), homo ludens (człowiek bawiący się) czy homo viatori (człowiek wędrujący), z całą pewnością jesteśmy też homo higienicus, jak to napisał w 1985 roku niemiecki socjolog i historyk medycyny Alfons Labisch. W dodatku jesteśmy nim od bardzo dawnych czasów. I o tym właśnie jest ta książka.

Rozdział 1
Schludny hominid

Co mówią wszy na temat tego, kiedy człowiek stał się „nagą małpą”, czym się od tego czasu stał dla niego przyodziewek, czy paleolityczni łowcy mamutów byli czyściochami i lubili się stroić oraz jak mógł wyglądać pradziejowy ideał kobiecej urody

Aurea prima sata est aetas*.

Na początku ludzie żyli w złotym wieku, twierdzili starożytni. Najtrafniej ujął to Hezjod już w VIII–VII wieku p. n. e., a na przełomie er Owidiusz. W tej mitologicznej wizji dziejów złoty wiek jest okresem szczęśliwości, obfitości i wiecznej wiosny, kiedy ludzie żyli na podobieństwo bogów długo i beztrosko, nie dręczyły ich choroby, bieda czy nadmiar pracy, bo ziemia rodziła obficie bez ich udziału. Po dojściu do władzy Zeusa wszystko stopniowo zaczęło się psuć, więc kolejne epoki ludzkości są łączone z coraz mniej szlachetnymi metalami – srebrem, brązem i żelazem. Rozwijały się cywilizacje, ludzie poznawali świat, tworzyli państwa, ale miało to negatywne konsekwencje w postaci wojen, chorób, niesprawiedliwości. ­Antyczni mieli poczucie, że świat zmienia się na gorsze. U Hezjoda jedynie wiek herosów – umieszczony między wiekiem srebrnym a spiżowym – jest momentem chwilowej poprawy, za sprawą dzielnych postaw i czynów bohaterów spod Troi.
Wyobrażenie o idyllicznych początkach ludzkości pojawia się w większości mitologii i religii. W kulturze judeochrześcijańskiej – w starotestamentowej wizji raju, w którym żyliśmy szczęśliwie w bliskości Boga, co utraciliśmy bezpowrotnie wraz z grzechem pierworodnym. Głęboko zakorzenione wyobrażenie o cudownych początkach ma podstawy biologiczno-psychologiczne – większość ludzi gloryfikuje głęboką przeszłość, ponieważ stanowi ona rodzaj dzieciństwa ludzkości, to zaś kojarzy się nam pozytywnie z własną młodością, czyli czasem, kiedy byliśmy zdrowi, beztroscy i pełni marzeń. O kłopotach tego wczesnego okresu życia chętnie zapominamy, przez co w naszej pamięci pozostają tylko dobre chwile. Mamy skłonność te jednostkowe odczucia przenosić na dzieje – lepsze musiały być czasy, kiedy zarówno ludzie, jak i społeczeństwa przez nich tworzone byli młodzi i żyli w zgodzie z naturą, co miało dobroczynny wpływ zwłaszcza na naszą kondycję fizyczną. Trochę w tym racji, w porównaniu do nas łowcy-zbieracze znacznie więcej chodzili i nie przejadali się – stąd pomysły, by ich naśladować: trzymać się diety paleo lub chodzić boso. Przenoszenie sposobów z przeszłości na współcześnie żyjących nie musi jednak zadziałać, może wręcz szkodzić, w dodatku nasze wyobrażenia o tym, jak wyglądało menu i życie łowców-zbieraczy, są niepełne i często po prostu błędne. Na przykład z najnowszych badań wynika, że w paleolicie wcale nie stroniono od poddawanych obróbce cieplnej dzikich zbóż i bulw, co oznacza, że znajdujący się ostatnio na czarnej liście wielu dietetyków gluten był składnikiem diety naszych przodków sprzed rewolucji neolitycznej. Czasami w tym zachwycie nad paleolitem zapominamy, że życie było wówczas ciężkie i niebezpieczne.

Ambiwalencja natury

Faktem jest, że przejście na rolnictwo zabrało nam sporo wolności – przywiązało nas do ziemi i dodało obowiązków – choć z obserwacji współcześnie żyjących plemion łowców-zbieraczy i badań kości pierwszych rolników wynika, że na rewolucji najbardziej straciły kobiety. Nie tylko zaczęły one uprawiać rolę, ale też zajmowały się domem i dziećmi, których miały coraz więcej, czemu sprzyjało całoroczne życie w jednym domu z partnerem. Przemęczenie fizyczne i kolejne porody spowodowały, że kobiety żyły krócej od mężczyzn, co zmieniło się dopiero dzięki medycynie w XX wieku. Ponieważ z paleolitu mamy tyle kości co kot napłakał, trudno wyciągać jakiekolwiek wnioski populacyjne dotyczące długości życia, wygląda jednak na to, że łowcy-zbieracze mieli zdrowsze zęby (nie jadali cukru), poza tym byli wysportowani i umięśnieni. Raczej nie dokuczały im choroby autoimmunologiczne czy alergie, ponieważ ich układ odpornościowy stale zajęty był walką z zarazkami i pasożytami (stąd propozycje zwolenników powrotu do natury, by stwardnienie rozsiane leczyć przez zarażenie się tasiemcem, a alergię – włosogłówką lub tęgoryjcem jelitowym). Nie ma jednak pewności, czy ich organizmy tak samo dobrze radziły sobie z wirusowymi i bakteryjnymi chorobami odzwierzęcymi, bo chociaż zagrożenie nimi wzrosło wraz z pojawieniem się hodowli, to łowcy-zbieracze mogli mieć kontakt z patogenami przenoszonymi przez dzikie zwierzęta. Z badań na współcześnie żyjących populacjach łowców wynika, że ich układ immunologiczny żywo reaguje na patogeny, jednak to nie oznacza, że tak samo było w paleolicie. Ale nawet jeśli odporność była wówczas rzeczywiście większa, to w głównej mierze stanowiła efekt ostrej selekcji naturalnej i wcale nie musiała przekładać się na długość życia, na łowców-zbieraczy czyhało tyle zagrożeń, że i tak umierali szybciej niż my.
Nasze wyobrażenia o raju na ziemi łączą się z przekonaniem o cudownym życiu w zgodzie z naturą, czego ucieleśnieniem jest figura „szlachetny dzikus”. Niestety natura, choć dobroczynna i szczodra, jest jednocześnie bezwzględna i okrutna. Cywilizacja stopniowo likwidowała zagrożenia, a rozwój medycyny w ciągu ostatniego stulecia sprawił, że żyjemy najdłużej w dziejach. Jeśli zatem tylko ten wyznacznik przyjmiemy za kryterium złotego wieku, to właśnie w nim żyjemy i to pomimo że nasz system odpornościowy osłabł na skutek zmian stylu życia, sposobów odżywiania się i wzrostu higieny. Trudno powiedzieć, kiedy człowiek zaczął dbać o wygodę i higienę, bo instynkt samozachowawczy zwierząt sprawia, że i one dbają o ciało oraz poprawiają urodę, by zwiększyć swój sukces reprodukcyjny. Z tym że człowiek, jako naga małpa, zmuszony był w to włożyć więcej wysiłku, przez co uczynił swoje ciało i dbałość o nie elementem kultury i manifestacją człowieczeństwa.
Wizja paleolitycznych łowców-zbieraczy niczym greckich herosów – rosłych, umięśnionych, o regularnych rysach, do których przyzwyczaiły nas popkultura oraz ilustracje do książek i albumów o pradziejach – to kolejny objaw idealizowania przeszłości i licentia poetica artystów. Z kości wynika, że nie byli oni specjalnie wysocy i jeśli mielibyśmy sobie jakoś wyobrażać ich wygląd, to lepszym punktem odniesienia jest mumia znaleziona w Alpach Ötztalskich w 1991 roku. Co prawda słynny „człowiek z lodu” żył już u schyłku neolitu (około 5300 lat temu), ale był łowcą, czego dowodzi miejsce jego znalezienia, odnalezione przy nim narzędzia krzemienne oraz ostatnia spożyta przez niego potrawa – mięso upolowanych zwierząt. W poświęconym mu muzeum w Bolzano rekonstrukcja dwóch niderlandzkich artystów Adrie i Alfonsa Kennisów przedstawia niskiego (około 160 centymetrów wzrostu) mężczyznę, raczej żylastego niż napakowanego, z nieproporcjonalnie dużymi dłońmi. Choć ma około 45 lat, ogorzała i poorana zmarszczkami skóra twarzy zdaje się podkreślać, że raczej nieczęsto wyjeżdżał do spa, podtrzymywanie młodości nie było jego priorytetem. Nie znaleziono przy nim też żadnej biżuterii, więc nie należał do dandysów, za to jego ubranie oraz buty są praktyczne i dostosowane do wysokogórskich wypraw. W końcu to było podstawowe zadanie odzieży, którą zmuszeni byliśmy narzucić na grzbiet, odkąd staliśmy się nagimi małpami.

Wesz nasza powszednia

Choć dziś górujemy nad całym światem zwierząt i „uczyniliśmy sobie ziemię poddaną”, nie zawsze tak było. Przez kilka milionów lat byliśmy padlinożercami – żywiliśmy się tym, czego nie zjadły silniejsze, polujące drapieżniki, sami zaś łapaliśmy na afrykańskich sawannach co najwyżej małe ssaki. Dopiero gdy nauczyliśmy się współpracować przy zastawianiu grupowych zasadzek, wytwarzać broń miotaną, uzbrojoną w kamienne lub kościane ostrza, staliśmy się prawdziwymi myśliwymi. Polowania zaspokajały większość potrzeb z piramidy Maslowa – mięso syciło głód, skóry i futra dawały ciepło i poczucie bezpieczeństwa, z kości i poroży można było wykonać narzędzia, dzieła sztuki i ozdoby, zapewniające rozwój, społeczną akceptację i uznanie. Potrzeby duchowe i skomplikowane relacje społeczne znalazły swoje odbicie nie tylko w tym, co człowiek robił, ale też w tym, jak wyglądał. Ubranie i ozdoby informowały o zajęciu, sprawności łowieckiej i statusie. Choć z jednej strony upodabniały one ludzi do podziwianych i czczonych zwierząt, bo nosili ich skóry, futra, pióra czy zęby, z drugiej to, co narzucaliśmy na grzbiet, stanowiło naszą tożsamość i odróżniało nas od innych, bo nikt nie miał tak samo przewiązanego futra czy identycznego naszyjnika. A jednak pojawienie się ubioru miało prozaiczne początki i wynikało z tego, że musieliśmy jakoś chronić i ogrzewać nasze pozbawione naturalnego owłosienia ciało. Dlaczego i kiedy staliśmy się nagimi małpami – pozostaje zagadką.
Dowody archeologiczne na obecność ubrań są bardzo młode: najstarsze odzienie, znalezione w wiecznej zmarzlinie na Syberii, ma zaledwie kilka tysięcy lat, malowidła przedstawiające ludzi w okryciach są trochę starsze – mają 15 tysięcy lat, natomiast kościane igły do szycia skór – 48 tysięcy lat. Datowanie mocno przesuwa się wstecz, jeśli za kryterium przyjmiemy umiejętność oprawiania skór, które można było nałożyć na grzbiet bez szycia – najstarsze kamienne skrobacze pochodzą przecież sprzed niemal 800 tysięcy lat. Nasuwa się pytanie: czy futro stracił dopiero człowiek współczesny, który pojawił się w Afryce około 200 tysięcy lat temu, czy już wcześniejsze gatunki hominidów? Według niektórych opuszczenie tego kontynentu i zasiedlenie chłodniejszych regionów świata byłoby niemożliwe bez ubrań. Wprawdzie możliwości archeologii kończą się tam, gdzie nie ma dowodów materialnych, ale „gdzie archeolog nie może, tam genetyka pośle”. To genetycy podsunęli trop, który rozjaśnia trochę zagadkę ewolucji ludzkiego owłosienia. Pomogła im w tym analiza DNA niemile widzianych mieszkańców naszych owłosionych głów i łon.
Wesz była przez wieki bardzo demokratyczna, pasożytowała na wszystkich ludziach niezależnie od ich pozycji i bogactwa – wystarczyło, że ktoś nie należał do czyściochów, nie wyczesywał włosów i nie iskał. Dopiero od XIX wieku wszawica stała się synonimem braku higieny i chorobą biedoty, zamożniejsi i bardziej świadomi wypowiedzieli wojnę temu męczącemu krwiopijcy, stosując odpowiednie szampony i płukanki. Z czasem zabrano się do niego systemowo, poprzez regularne sprawdzanie głów dzieci w szkołach, ale gdy już się wydawało, że opanowaliśmy wszawicę, i niebacznie zrezygnowaliśmy z inspekcji dokonywanych przez szkolne higienistki, pasożyt wrócił. Właśnie dlatego, że wesz ludzka (Pediculus humanus) jest tak wytrwała, genetycy postanowili przebadać jej DNA i określić moment, gdy podzieliła się na dwa podgatunki: wesz głowową (Pediculus humanus capitis) oraz ubraniową (Pediculus humanus corporis).
Wesz odzieżowa, która żyje w ubraniach, wyewoluowała z wszy głowowej około 170 tysięcy lat temu, co oznacza, że już wtedy musiały istnieć okrycia, w których znalazła swój nowy habitat. Ponieważ homo sapiens pojawił się w Afryce zaledwie 30 tysięcy lat wcześniej, oznacza to, że wyruszając na podbój świata około 100 tysięcy lat temu, swoją nagość już od dawna okrywał. Fakt, że człowiek współczesny bardzo wcześnie nosił ubrania i zapewne nie był pokryty włosami, nie jest jakoś specjalnie zaskakujący, ale co z jego poprzednikami? Tu genetycy wskazują na – mający miejsce 1,2 miliona lat temu – podział wszy głowowej na dwa szczepy (jeden występuje na całej kuli ziemskiej, a drugi tylko w Amerykach). Według nich świadczy on o tym, że pasożyt zasiedlał już głowy hominidów, którzy w tym czasie wyszli z Afryki. Moment zrzucenia futra jeszcze bardziej wstecz przesuwają badania genów wszy łonowej zwanej mendą (Pthirus pubis), najbliżej spokrewnionej wcale nie z mieszkankami naszych głów, tylko z owadem gnębiącym… goryle. Ponieważ menda oddzieliła się od nich 3 miliony lat temu, przypuszcza się, że musiało wówczas dojść do bliskich kontaktów (zapewne intymnych) goryli z australopitekami, którzy przypuszczalnie mieli już inny rodzaj owłosienia na głowach i łonach, skoro nowy gatunek owada wybrał sobie to ostatnie na nowe miejsce zamieszkania. Badania genetyków mogą oznaczać, że zrzuciliśmy futro znacznie wcześniej, niż nam się wydawało, nadal jednak nie wiemy dlaczego. Obok teorii, że sierść przeszkadzała w poceniu się, używano argumentu, jakoby był to sposób na pozbycie się zamieszkujących ją pasożytów. Jak widać zupełnie nieskuteczny.

Wyczesać i wykurzyć

Nie wiemy, w jaki sposób próbowali walczyć z męczącymi owadami zamieszkującymi nasze ciała paleolityczni łowcy-zbieracze, zapewne wzajemne iskanie należało do codziennej toalety, ale już od początków neolitu do walki z wszami służyły grzebienie. Najstarsze z nich, datowane na około 10 tysięcy lat, znaleziono w Wadi Murabba’at w zachodniej Jordanii, mniej więcej 2 tysiące lat młodszy jest grzebień z jaskini Kebara w Izraelu. Obydwa te przedmioty wykonane są z drewna i mają dość rzadkie zęby, więc badacze nie mają ­pewności, czy służyły do czesania włosów, czy lnu. Z czasem jednak charakterystyczne gęste grzebienie z kości, rogu lub drewna stały się ważnym elementem wyposażenia grobów; niektóre z nich to prestiżowe przedmioty misternie dekorowane motywami zwierzęcymi i roślinnymi. Choć zwykło się uważać, że jest to wyznacznik grobów kobiecych, grzebienie znajdowane są równie często w pochówkach mężczyzn. Można to oczywiście interpretować na różne sposoby – że wkładano je do grobów pradziejowym dandysom, ale może po prostu dawano je tym panom, którzy jeszcze nie wyłysieli i potrzebowali grzebienia do wyczesywania wszy.
W paleolicie poza iskaniem znano zapewne różne zabiegi na pozbycie się tych pasożytów. Może smarowano głowy jakimiś ziołowymi specyfikami albo gliną, jak robi to plemię Hamarów w Etiopii, a może decydowano się na najbardziej radykalne posunięcie i pozbywano się włosów za pomocą kamiennych ostrzy, które mogły być ostre niczym brzytwa. Archeolodzy zajmujący się badaniem, klasyfikacją i typologią narzędzi krzemiennych przypuszczają, że noże o ostrych krawędziach, które wkładano zmarłym do grobów, mogły być golarkami służącymi do pozbywania się zarostu i ścinania włosów na głowie. Przesłanką wskazującą na pradziejowe zabiegi kosmetyczno-higieniczne mogą być badania pyłków, nasion i owoców roślin na stanowiskach z epoki kamienia, które pokazują, jakiego rodzaju rośliny lecznicze lub odstraszające robactwo trafiały „pod strzechy”. Nasi żyjący blisko natury przodkowie doskonale znali działanie wielu roślin, co skwapliwie wykorzystywali. Zdaje się, że zdawali sobie sprawę, iż robactwo lęgnie się w brudzie – w starych ubraniach i legowiskach – dlatego co jakiś czas decydowali się na ich spalenie.
W schronisku skalnym w Sibudu w RPA archeolodzy natrafili na pozostałości „materacy”, których człowiek współczesny używał między 77 a 38 tysięcy lat temu. Wykonane były one z grubej warstwy ubitych łodyg, liści turzyc oraz sitowia. Użytkownicy tych pradziejowych legowisk dbali o ich czystość i świeżość, ponieważ odkryto tam nie tylko ślady naprawiania, ale i ognia. Najbardziej zaskoczyły badaczy liście odstraszającej komary pigwy przylądkowej (Cryptocarya woodii) w najstarszej warstwie legowiska; ich obecność dowodzi, że ci brzęczący krwiopijcy musieli przeszkadzać ludziom. Odkrycie z 2020 roku jeszcze bardziej cofa w czasie potrzebę zapewniania sobie komfortu snu – w południowoafrykańskiej jaskini Border w górach Lebombo archeolodzy znaleźli bowiem posłanie sprzed 200 tysięcy lat. Znajdowało się w tylnej, najcieplejszej części jaskini, blisko ognia. Badacze zastanawiali się, dlaczego trawy z gatunku prosowatych położono na warstwie popiołu z paleniska lub pozostałościach po spalonym stałym łożu, i doszli do wniosku, że być może miało to stanowić rodzaj przeszkody dla pełzających robaków. Owady latające odstraszano paleniem aromatycznych liści kamforowca (Tarchonanthus trilobus), których nasiona znaleziono w okolicach posłania.
Archeolodzy zauważyli też, że w schroniskach skalnych i jaskiniach zamieszkanych przez neandertalczyków były strefy przeznaczone do konkretnych czynności: sypiania (przy palenisku i tam, gdzie nie było przeciągów), jadania i przygotowywania posiłków oraz pracy, czyli warsztaty rogowniczo-krzemieniarskie, w których zachowało się mnóstwo pozostałości po łupaniu kamieni i obróbce kości. Poza tym w wielu ich siedzibach znajdowały się śmietniska, gdzie trafiały odpadki pokonsumpcyjne i zniszczone narzędzia. Nie oznacza to, że mieszkańcy jaskiń byli jakimiś wyjątkowymi pedantami, i z pewnością nie przeszkadzało im, że po „podłodze” walały się odpadki, wygląda jednak na to, że stosowano rodzaj „jaskiniowego feng shui”, które polegało na jak najpraktyczniejszej i najwygodniejszej organizacji przestrzeni mieszkalnej.

 
Wesprzyj nas