Trzeci tom serii „Tomasz Winkler” znakomitego tandemu pisarskiego. Szwedzki kryminał nie tylko z nazwy.


Szwedzki kryminałSą trupy, są podejrzani, jest ramię sprawiedliwości i „ponury atmosfer”. Tylko pora roku nie sprzyja…

Z zakładu karnego w Wołowie wychodzi Rabek – drobny przestępca, któremu wrocławski detektyw dawno temu zapewnił kilka przykrych lat odsiadki. Z przypadkowego spotkania tych dwóch facetów nie może wyniknąć nic dobrego…

Dla Rabka, drobnego przestępcy, więzienie było piekłem, a teraz sekret, który tam poznał, zaważy również na życiu Tomka Winklera i jego najbliższych.

Zaczyna się wyścig z tajemniczym Psychozą, człowiekiem-zagadką, w którego tożsamości kryje się prawda o zbrodniach sprzed dwudziestu lat.
Kim jest domniemany morderca i co tak naprawdę wydarzyło się w szeregach dolnośląskiej sekty?

Odpowiedzi ciągle się wymykają, a pętla zaciska. By zatrzymać Winklera, zło nie cofnie się przed niczym…

***

«Szwedzki kryminał» Beaty i Eugeniusza Dębskich nie jest nim tylko z nazwy. Tu także, tak jak w literaturze gatunku z północy Europy, autorzy nie szukają jedynie odpowiedzi na pytanie: «kto zabił?», ale również chcą wiedzieć, «dlaczego to zrobił». Mroczna atmosfera, wyraziści bohaterowie, silnie zarysowane tło społeczne i wentyl bezpieczeństwa w postaci poczucia humoru – to przepis na literacki sukces.
Marta Matyszczak, KawiarenkaKryminalna.pl

„Tomasz Winkler niczym Saul Goodman bierze się za sprawy beznadziejne i zazwyczaj dobrze na tym wychodzi. Chyba że akurat trafia na listę do zlikwidowania, wtedy sprawy się komplikują, ale czy na tyle, by zrezygnować ze swojej działalności?
Adam Szaja, smakksiazki.pl

Eugeniusz Dębski ma na swoim koncie przeszło 100 opowiadań i ponad 20 powieści, z których część doczekała się przekładów na języki rosyjski, czeski, węgierski i niemiecki. Uhonorowany Śląkfą, był też kilkukrotnie nominowany do Zajdla, najważniejszej polskiej nagrody dla twórców literatury fantastycznej.

Beata Dębska jest absolwentką Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu, na co dzień prowadzi biuro doradztwa podatkowego.
Oboje mieszkają we Wrocławiu, gdzie rozgrywa się także akcja powieści.

W serii kryminalnej „Tomasz Winkler” dotychczas ukazały się powieści:
1. Dwudziesta trzecia
2. Zimny trop

Beata Dębska, Eugeniusz Dębski
Szwedzki kryminał
Seria „Tomasz Winkler”, tom 3
Wydawnictwo Agora
Premiera: 27 października 2021
 
 

Szwedzki kryminał


ROZDZIAŁ 1


– Tomasz? Dlaczego… Nigdy tak nie siedziałeś?
Winkler nie to, żeby poderwał się gwałtownie, ale dość szybko zdjął nogi z biurka i splótł palce na karku. Nie odwracał się do drzwi, widział Romę w szkle oldskulowej biblioteczki. Poza tym od kilku sekund słyszał zbliżające się kroki babci na skrzypiących deskach.
– Ja, Romciu, jestem elastyczny i zmienny. Jak kobie…
– Byś poszedł na zakupy.
– Zakupy przereklamowane! – zawołał w przestrzeń przed sobą.
Musiał się przekomarzać, jeśli nie chciał, żeby zaniepokojona ugodowością babcia wparowała do pokoju z termometrem i kubkiem wrzącej herbaty z malinami.
– Tomasz, nie denerwuj mnie. Wyglądasz jak kostucha na chorągwi, sąsiedzi myślą, że przepijam wszystkie pieniądze! – Ruszyła do swojego pokoju.
– Chyba ja? – krzyknął.
– Nie, ciebie mają za porządnego człowieka, nie to co mnie. Dlatego, jeśli szanujesz swoją babkę, idź i kup spożywkę, niech widzą twoje toboły!
O, i o to przede wszystkim chodzi! Romcia uważa, że się staczam, zrozpaczony i pogrążony w żałobie. A ja… Cóż, jestem zrozpaczony i wkurwiony, ale czy w żałobie?
Nie miał ochoty ulegać szantażowi, wolał na użytek babci poudawać, że nad czymś pracuje. Wysunął spod blatu biurka półkę z klawiaturą i stuknął w klawisz z oznaczeniem WWW. Ekran nie zareagował, rozległ się natomiast przeciągły pisk, Winkler nazywał taki „systemowym” – dla niego oznaczał nie wiadomo co, czyli przekraczał jego zdolności informatyczne.
Wyszarpnął klawiaturę z półeczki pod biurkiem, odwrócił i wyjął baterie, włożył dwa nowe paluszki, sprawdził. Nic.
– No, kuuuurde…
Wykonał jeszcze kilka rytualnych manewrów: wyjął dongiel, wyłączył komp, włączył, włożył łącznik myszy do gniazda. Nic się nie zmieniło. Klawiatura pozostała martwa.
Wzywanie fachowca nie miało większego sensu, wizyta kosztuje pięć dyszek, za tyle będą dwie klawiatury.
Nagle poczuł, że to jednak dobry pomysł: wyskoczyć na zakupy, a przy okazji do Galerii Borek i zafundować sobie nową klawiaturę, może i nową myszkę.
I podkładkę?! Może jakiegoś ładownego pendrive’a? Tak, facet musi co jakiś czas kupić sobie nową zabawkę, starą łopatką źle się robi babki!
– Idę jednak! – zawołał przez ramię.
Kątem oka odnotował pomykający do fotela cień babci, która wciąż czekała na wynik pertraktacji z wnukiem. Teraz, zadowolona, rzuciła się do zawziętego oglądania rewolucji w odnowionych wedle gustu Gwiazdy prowincjonalnych knajpach. Kiedyś obiecał sobie, że wpakuje do GPS-a kilka namiarów i na własnej skórze sprawdzi głębokość i trwałość zmian. Tylko że nigdy nie dotrwał do momentu, w którym padały koordynaty.
Czyli do początku.

* * *

Zakupy w Biedrze poszły gładko, ani pora nie była konfliktowa, ani nie szukał konkretnego rocznika wśród polecanych przez somelierów win. Zastanawiał się, co prawda, ale tylko chwilę, nad płynem do spryskiwaczy. W końcu pokonał lenistwo i wyszarpnął pięciolitrowy kanister ze sztapla. Z torbą w drugiej ręce wyszedł. Kluczyki do wozu szczęśliwie miał w kieszeni bluzy. Skierował się do samochodu, wypełnił zbiornik zielonkawą berbeluchą, kanister zakręcił mocno i postawił za swoim fotelem.
Teraz galeria.
Skręcił w Oporowską i wolno poturlał się w kierunku Stalowej. Przed zjazdem w podwórza, rzucił okiem w prawo, żeby nie podstawić boku jakiemuś cwaniakowi z wizytówką lakiernika za owiewką.
Na środku ulicy stała para. On – metr osiemdziesiąt, w trochę obciachowym jak na centrum miasta kamuflażu Duck Hunter – pokazywał dziewczynie w chińskim moro jakąś funkcję na zegarku wielkości okrętowej busoli. Dziewczyna – krótko obcięta, z oszukanymi plug tunelami w uszach – pochylała się nad tarczą, ale co i rusz zerkała na swojego przewodnika. Mógł jej powiedzieć, że geograficzną północ można zamknąć w kasetce do jutra, i uwierzyłaby…
Glany, kamuflaż, chłopacka czupryna…
Winkler poczuł nagle, że w samochodzie panuje duchota z upałem pospołu, wcisnął jednocześnie pedał gazu i dźwigienkę szyby. Do wnętrza wpadło trochę świeżego powietrza.
I czekająca od miesięcy na realizację decyzja.
Do skrzyżowania ze Stalową dojechał zgodnie przepisami, ale tam zamiast skręcić w lewo do marketu, zawinął w prawo i przyspieszył. Teraz już ryzykował mandat, ale jadąc przepisowo, ryzykował coś gorszego: wahanie, potem zaś zmianę planu. A miał pewność, że czas już jest najwyższy, i decyzja może nawet przenoszona.
O tej porze dojazd na Pracze nie sprawiał problemów, i to nie korki były powodem odkładania tygodniami tej wyprawy. Tomasz czuł, że pieką go uszy, wiedział, że nie zmieniły koloru, ale i tak odruchowo zerknął w lusterko.
Dobrze. Tak trzeba.
„Odwlekać – mawiał zastępujący dowódcę plutonu sierżant Sareta – można nawlekanie igły, ale jak spodnie pękły, to już mus!”
Mus!
Przejechał wolno obok starego magazynu, który po remoncie i adaptacji służył jako sala do ćwiczeń, zaopatrzona w podstawowy sprzęt w wystarczającej liczbie i jakości. Okna były ciemne, a przed drzwiami walała się nadgnieciona puszka po tigerze.
Czyli Iwy tu nie ma.
Skręcił na skrzyżowaniu, podjechał pod dom.
Okno w kuchni otwarte na oścież, w livingu – uchylone. Zaparkował na podjeździe i markując spokój, wysiadł. Trzasnął drzwiami, miał nadzieję, że borderka Iwy, Zgaga, rozpozna dźwięk, ale rozczarowała go cisza.
Położył rękę na furtce, właściwie chwycił się jej, żeby nie dopuścić do odwrotu. Zostało to wynagrodzone: po chwili usłyszał śmiech pani domu dochodzący od strony ogrodu i pojedyncze szczeknięcie, a potem całą sekwencję radosnego ujadania. Ktoś tu jednak o nim pamiętał!
Ucieszył się, podniósł rękę, by zadzwonić, ale nagle poczuł, że potrząsa głową – choć wcale tak nie było, potrząsał w myślach – więc tylko wystukał kod domofonu.
Bramka szczęknęła, a Zgaga, widocznie usłyszawszy gong w mieszkaniu, wyrzuciła z siebie całą serię przechodzących w przeciągłe ujadanie szczeków, coraz głośniejszych, w miarę jak pędziła wzdłuż bocznej ściany do furtki. Dopadła jej i zaczęła podskakiwać, majtając zabawnie uszami.
Zza rogu wyszła Iwa i jakby się potknęła, ale Winkler uznał, że raczej próbowała ukryć zaskoczenie czy może zmieszanie. Boleśnie zassało go w zlodowaciałych trzewiach: Iwa unosi brwi na jego widok?
A czego oczekiwałeś? Po Polanicy? Po siedmiu miesiącach sporadycznych, nieudacznych kontaktów?
Uśmiechnął się, dbając, by nie wyglądało to fałszywie, nieśmiało ani też – hardo. To miał być normalny uśmiech, ale czy się udało?
– Cześć! – powiedziała, maszerując w kierunku furtki.
– Ja też Cześ! – rzucił ich stary powitalny greps, zużyty jak znaleziony na strychu, koślawy i podpleśniały but marki Relaks.
Iwa otworzyła furtkę, odsunęła się, z jednej strony wpuszczając Tomasza, z drugiej – pozostawiając mu pole do działania.
Zrobił dwa kroki, pochylił się lekko i pocałował ją w policzek. Wydawało mu się, że Iwa zadrżała, może tylko drgnęła, a może wcale nie?
– Chodź do ogrodu – rzuciła, trochę niepotrzebnie, bo przecież już wiedział, że rezyduje na tarasie.
Dwa miesiące temu podest dorobił się dachu i stał się ulubionym miejscem relaksu gospodyni. Z powodów oczywistych Winkler widział go, jak na razie, tylko na zdjęciach. I to w telefonie Romci.
Na pewno w użyciu był kupiony miesiąc temu brazylijski hamak, do tego stabilny stoliczek z kieliszkiem białego i czytnik z pięcioma równolegle czytanymi książkami. Ruszył w stronę niewielkiej pergoli z dorodnym już milinem, niemal potknął się, widząc siedzącego, a właściwie bujającego się leniwie w hamaku nieprzyjemnego typa! Facet około pięćdziesiątki, ale zadbany, szczupły i mocno opalony, co podkreślało siwiznę na skroniach.
Szlag! Przypomina Redforda, ale nie szczyla ani tego już mocno w sile wieku czy bezwieku, tylko, kurwa, tego w najlepszej formie Redforda!
Winkler przystanął, prawie zrobił krok w tył, podświadomie chcąc się wycofać. Poczuł się bardzo nieswojo, nawet się chyba zaczerwienił. W brzuchu nie hasały mu motyle, raczej pająki. Na całego.
Iwa wyprzedziła Winklera i zatrzymała się na ziemi niczyjej, między typem i Tomaszem.
– Poznajcie się – przerwała chwilę niezręcznej już ciszy. – Tomek Winkler, mój wieloletni przyjaciel, a to Marek Zadara. Znajomy.
Redford wyplątał się z hamaka, odstawiając kieliszek białego wina, wyciągnął dłoń, okraszając przywitanie promiennym, sympatycznym uśmiechem. Tomasz uścisnął tę dłoń, starając się, żeby uścisk był silny i zdecydowanie komunikował typowi „goń się!”. Chciał też odwzajemnić uśmiech, żeby nie zdradzić emocji, ale udało mu się przywołać tylko ten numer osiem, czyli trwające sekundy uniesienie kącików ust, które opadły zaraz z siłą pokrywy studzienki kanalizacyjnej.
– Wiele o tobie słyszałem – wyszczerzył się jeszcze bardziej Zadara. – Jesteś podobno świetnym detektywem.
– A ja o tobie bardzo niewiele. Właściwie to nic a nic.
Zadara otworzył usta, ale Iwa wyczuła, że trzeba przerwać to obwąchiwanie się wyżła z seterem. Zaraz zaczną tu znaczyć teren.
– Siadaj, Tomek. Czego się napijesz?
– Dzięki, nic nie mogę, samochód. Wpadłem na moment, w drodze do klienta, tak tylko… taras zobaczyć. – Rozejrzał się niczym kupiec na działkę i dom. – Nieźle wyszło, jeszcze trochę roślin i będzie miło. – Pokiwał głową z uznaniem. – Spadam, umówiony jestem.
– Do klienta? – Iwa szczerze się zainteresowała. – Coś nowego?
– Być może. – Winkler podarował jej przelotny uśmiech. – Odezwę się.
Chciał jak najszybciej zniknąć, zrobiło mu się niedobrze, emocje były silniejsze, niżby to sobie kiedykolwiek wyobraził. Pomachał w stronę Iwy i Zadary, poczochrał Zgagę i w niezręcznej ciszy ruszył do samochodu.
– Trafię, Iwcia – rzucił, chcąc uniknąć odprowadzania.
Nie odezwała się, stała nieruchomo, ale w jakimś napięciu. Zadara coś bąknął, na tyle jednak cicho, że Winkler nawet nie odpowiedział. Nawet Zgaga milczała.
Po pięciu sekundach, odprowadzony przez Zgagę, znalazł się za furtką, wskoczył do wozu i szybko, ale unikając podejrzenia o ucieczkę, ruszył. Przez minutę czy dwie jechał przed siebie, właściwie nie wiedząc dokąd.
Skręcił w pierwszą ulicę w lewo, zatrzymał się i drżącą ręką wyjął papierosy. Zapalił, zaciągnął się kilka razy.
Wyszedł z auta, z komory wypełnionej obłokiem tytoniowego dymu, pewnie dlatego po pierwszym oddechu buchnęło słodkim zapachem przekwitającego bzu…

* * *

Parking przed Galerią Borek był jeszcze pustawy, praca miała skończyć się za dwie godziny, wtedy rzesze łakomych na weekend prekariuszy i korpofilów runą do sklepu po wodę, wódę, pieczywo, białko zwierzęce, przetworzone i mrożone. Generalnie – weekendowe zakupy.
Winkler przeszedł przez frontowe drzwi automatyczne, cudownie naprawiane po sezonie zimowym, w którym zawsze ulegają kilkumiesięcznej awarii. Ruszył w kierunku schodów, klawiatury były piętro wyżej. Po wizycie u Iwy stracił wprawdzie doszczętnie ochotę na shopping, ale konfrontacja z Romcią, która ani chybi w pięć sekund wyczuje, że coś nie gra, wydawała się jeszcze mniej atrakcyjna. Zresztą, co lepszego miał do roboty. Szukać Zadary w internetach?
Powiem, że mnie tyle nie było, bo szukałem po całym Wrocławiu odpowiedniego sprzętu. Trzeba tylko kupić klawiaturę w opcji full wypas…
Skierował się do leniwie toczących się pod górkę schodów, dwa kroki dalej z prawej wyskoczył jakiś niski facet z parairokezem na głowie. Włosy nad uszami miał wygolone, co odsłaniało dwie blizny i wytatuowane małe serduszko, obca pucołowata twarz, z blizną przez całą długość nosa, aż do górnej wargi. Zatarasował Tomaszowi drogę i wypalił:
– Aspirant Winkler, nie?
Winkler zmrużył oczy, bez troski o zmarszczki mimiczne.
– Grabek? – strzelił po pierwszej podpowiedzi pamięci.
– Rabek, drogi panie. Rabek. Michał mam na imię.
– Jasne. Ale tego to nie pamiętam. Imienia.
Zaczął wymijać Rabka, tamten jednak zrobił krok do tyłu i w bok, znowu znalazł się na szlaku do schodów.
– Tak? A czemu? Tak wielu wsadził pan do pierdla? – wyrzucił z siebie z pretensją.
Dziwny jakiś… Nie ma chyba pretensji, że go wsadziłem, tylko że nie pamiętam.
Winkler poczuł, że krew burzliwie podchodzi mu do skroni i zaczyna pulsować.
– Trochę takich było. Za ciebie nie dostałem medalu. Do widzenia.
Ruszył naokoło, ale Rabek żwawo skoczył i znów zagrodził mu drogę, wyciągnął rękę, jakby chciał położyć ją na piersi Winklera. Tomasz zatrzymał się w pół kroku, cofnął i przygotował do chwytu, wykręcenia ręki i położenia Rabka na kafle galerii.
– Przepraszam, ja nie tak… zacząłem… – wystękał Rabek z wyraźnym wysiłkiem. – Mi nie chodzi o krzywdę, że mi pan zrobił… Sąd mi przysolił, ale mogłem dostać szóstkę, a dostałem cztery, i na dodatek władza przychyliła się do moich podań. Zwolnili mnie sześć tygodni temu, odsiedziałem dwa i osiem miechów.
– No i dobrze, gratuluję, i życzę mniej spotkań z władzą. Żeg…
– Nie! Proszę!… – Rabek rozejrzał się nerwowo. – Czy może mi pan poświęcić piętnaście minut? To tylko kwadrans.
– Ja wiem, ile sobie liczy kwadrans. Tylko nie mam żadnego na zbyciu.
– Kurde, zakupy są ważniejsze od człowieka? – jęknął Rabek.
Winkler westchnął.
– A co ty, Rabek, wiesz, co dla mnie ważniejsze? I dlaczego nagle w takie mędliwe tony uderzasz? Jakieś pretensje? Człowiek się znalazł! – Pochylił się do pucołowatego kryminalisty i ściszył głos. – Jak podpierdolić staruszkom ich kieszonkowe i co lepsze fanty, to nie myślałeś, że człowiek ważny, nie?
Rabek wykonał stopami i korpusem krótki taniec skonfundowanego rozmówcy.
– Ale odsiedziałem swoje, prawda? – jęknął. – Panie as…
– Zamknij się! – warknął Winkler. Rzucił okiem w lewo, odnotował, że na miejscu małego boksu z elektronicznymi papierosami pojawił się kawowy barek, butnie obiecujący najlepsze w promieniu 6,66 kilometrów espresso. – Chodźmy. – Przeszli kilkanaście metrów. – Tylko żebyś, Rabek, nie myślał, że ci postawię kawę.
– Kurde, panie… proszę pana, mi tam kawa wisi, ja mam inną sprawę. – Rozejrzał się nerwowo. – Już bym do końca życia nie tknął kawy, gdybym tylko… Co tam kawy, piwa bym nie tknął, żeby tylko…
Po drugim „tylko” zawiesił głos.
Weszli do kawiarni. Uśmiechnięty barista z zaplecionymi w warkocz dredami wyskoczył ponad ladę.
– Doppio i… – Winkler odwrócił się do Rabka i poruszył brwiami. – Jaką?
Rabek oblizał wargi, rzucił zdradzające ignorancję w temacie kawy spojrzenie na opcje wypisane kredą na czarnej ścianie.
– Latte – powiedział rześko, zachwycony najwyraźniej, że mimo odsiadki kojarzy trendy.
– I odrobinę wrzątku oddzielnie, poproszę – doprecyzował zamówienie Winkler.
Młodzieniec skinął głową, Winkler zerknął na tablicę i położył na blacie dwudziestozłotowy banknot. Rabek sięgnął do kieszeni, Tomasz powstrzymał go grymasem i przeczącym ruchem głowy. Skierował się do stolika wielkości laptopa.
Boi się kogoś, niech siada pyskiem do galerii.
Winkler usiadł przodem do baru, zostawiając Rabkowi miejsce z dobrą obserwacją. Ten, wyraźnie ucieszony, usiadł i od razu spenetrował wzrokiem najbliższe otoczenie. Poza jednym rodzicem z latoroślą przed witryną z klatkami dla gryzoni nie było nikogo w najbliższej odległości.
– No, gadaj.
Rabek potrząsnął głową, jakby chciał ułożyć swój czub, potarł wygolone do skóry, przyozdobione kilkoma pryszczami, bliznami i tatuażem boki głowy. Dotknął blizny, drapnął ją paznokciem. Winkler zrozumiał, że to świeża sprawa, tak zresztą wyglądała.
– Ja wyszłem półtora miesiąca temu – zaczął. – I już nic! – Grzmotnął pięścią w lewą pierś. – Odrobiłem swoje, wiem, co jest najgorsze w życiu. Pierdel. Przynajmniej dla mnie. Już mnie tam nie zobaczą.
– No, brawo. Są tacy, co twierdzą, że więzienie nie prostuje i że trzeba inaczej, przy pomocy grabarza! – roześmiał się Winkler.
– To niech tam pójdą na miesiąc. Miesiąc, kurwa, nie więcej! – cicho, ale z pasją wyrzucił z siebie Rabek. – Ale co pana obchodzi, jak ja się zachowuję, na razie nic, prawda? Dopóki się nie spotkamy na dołku. Ale… – Pokręcił energicznie głową. – Tam już nie. – Zaczerpnął powietrza, wypuścił z mocą, Winkler zrozumiał, że przechodzi do meritum, jednak pojawił się barista z tacą, więc Rabek umilkł. Milczeli podczas ustawiania filiżanek, szklaneczki z wodą, dzbanuszka z ukropem. Winkler od razu sięgnął po wrzątek i dolał do filiżanki dwadzieścia mililitrów. Rabek odczekał, aż barista wycofa się za barek i ignorując zupełnie kawę, zerknął w obie strony galerii. – Miałem tam przesrane, panie aspirancie.
Za grzeczny, i to „panie aspirancie”… Chce czegoś, a ja i nie chcę, i nie mogę mu tego dać. Powiedzieć, że nie jestem już psem?
– A spodziewałeś się czego – sanatorium?
– Ale to za mało powiedziane. – Rabek nie zwrócił uwagi na kpinę Winklera. Za bardzo pogrążył się we wspomnieniach. – Byłem w piekle, prawdziwym piekle. Dostałem się do celki takiego jednego… Nikt nie chciał, bo się bali, a poza tym on sobie mnie upatrzył. Czego ja nie robiłem, żeby się od niego uwolnić! – Zacisnął palce w pięści i stuknął się kostkami. – Zacząłem chodzić do kościoła, służyłem nawet do mszy, choć nienawidzę klechów i całego tego pier… – Skrzywił się mocno, wystraszony, że uraził człowieka, z którym tak chciał rozmawiać. Na szyi wystąpiły mu żyły czy ścięgna, od podbródka do obojczyka. – Zrobiłem się naczelnym szwajcarem, brałem każde zajęcie, byle urwać się z celi, zgłosiłem się do biblioteki, czytać też nie lubiłem, ale to mi dawało kilka godzin w tygodniu wolnych od tego skurwysyna dzikiego! – W kącikach ust zebrały mu się kropelki spienionej śliny. – Dwa razy robiłem połyk, raz musieli mnie ciąć, wspominam to jak najpiękniejsze dni w moim życiu, kurwa… Przepraszam. – Dołożył pokajanie automatycznie. Raczej umysłem, pamięcią był w tym szczęśliwym okresie. – Potem dyro mnie wziął na pogaduchę i mówi: „Ty, Rabek, chcesz wyjść przed czasem, to przestań łykać, bo to rzutuje na twoje notowania, kapujesz, kmiocie durny?”. Co miałem nie kapować?
Chwycił swoją filiżankę, Winkler odruchowo też sięgnął po kawę, ale Rabek odstawił naczynie, nie dotknąwszy nawet brzegu ustami.
– Nauczyłem się grać w brydża, najnudniejsza karciana gra, jaką zna świat! Wie pan? Mordy w kubeł, pogadać nie można, bo wszystko może być podpowiedzią, trzeba…
– Rabek, ja grywam w brydża i lubię. Trzymam mordę w kuble i nie podpowiadam, tak więc, jeżeli chcesz pokazać, jak ci tam było do dupy, musisz się wysilić na inny przykład. – Winkler łyknął w końcu kawy. Najlepsza w promieniu 6,66 kilometra? No, nie wiem, nie wiem, ile jest do domu, ale Spychałę przeskoczyli. – Do brzegu, nie mam czasu na gapienie się, jak się bełtasz na środku stawu.
– Dobra, już… Jak mówiłem, miałem dwójkę z tym psycholem. To był taki, kurwa, ciemny desperat. Na oko normalny, ale jakby umiał wyłączyć mózg, serio. Jak kiedyś mu podskoczyłem, to wziął kosę…
– Miał nóż w celi?
Rabek obdarzył go pełnym politowania spojrzeniem. Prychnął.
– Wziął go i przejechał sobie po lewej ręce, kurwa, prawie do kości! – Pokazał na przedramieniu cięcie na dziesięć centymetrów. – Rozumie pan? Nie dziabnął mnie, bo to by było za mało: jedna rana i po kłopocie, a tak to ja nie spałem miesiąc, ze strachu, że on wstanie w środku nocy i coś zrobi. Wykończył mnie, skurwysyn, psychicznie. Już się nie odważyłem więcej mu sprzeciwiać. Jednemu takiemu… – prychnął – …kozakowi wydłubał oko. Plastikową łyżką! Zaczęli o nim mówić „Psychoza”, ale nie w oczy. W oczy to nikt się nie odzywał niepytany. Nawet klawisze, jak coś do niego mieli, przychodzili we trzech i dwaj trzymali ręce na kaburach, a jeden stawiał żądania. Z pałą w ręku. I nikt go nigdy nie odwiedził…
– Wiesz co, Rabek…
– Nie! Niech pan poczeka, ja to mówię, żeby pan zrozumiał, dlaczego się boję, bo to diabeł pierdolony wcielony! Jak zaczął odsiadkę…
– Za co?
– Nieudowodnione porwanie, afera majtkowa i zamordowanie dzieciaka, kilkuletniego bodajże.
– Ile dostał?
– Piętnaście.
– Tylko?
– To i tak było doszyte na siłę, tak wszyscy mówili. Zero dowodów, tylko jakieś tam szemrane domysły… I nadzwyczaj harde zachowanie podczas procesu. Lżył swojego papugę, wyzywał sędziego, świadkom obiecywał obcinanie głów, rąk, jaj. Podobno sędzinę tak wkurwił, że zrobiła przerwę, kazała wyprowadzić oskarżonego, pojawiła się w celi z czterema klawiszami i własnoręcznie spuściła mu taki wpierdol pałą, że dopiero po czterech dniach mogli wznowić rozprawę. A on się do niej uśmiechnął na powitanie i zapytał, czy skoczą jeszcze na parę kopów do celi, ale na solo. – Pokręcił głową i podrapał się po jednym z pryszczy. – To świr nie-do-o-pi-sa-nia!
Przypiął się do swojej filiżanki i niemal duszkiem wypił kawę.
– W porządku – powiedział Winkler. – Już mam obraz, już ci współczu…
– Pan gówno wie! – syknął Rabek. – Jak wylądował w końcu w pierdlu… Pan wie, co się tam dzieje z pedofilami? Prawda? No to czemu pana nie dziwi, że on żyje, że odsiedział niemal wszystko i jest cały żywy i zdrowy na wolności?
– No, czemu? – zakpił Winkler.
– Wie pan… Tak było: przyszedł do pierdla. Świeżak, a się postawił od progu. Wzięli go wieczorem na fleki tacy kozacy, sześciu zaczęło tłuc, czterech z nich wylądowało na izbie chorych, ale go w końcu po prostu zmiażdżyli. A wiracha mówi… – Rabek wciągnął głowę w ramiona i zaczął konspiracyjnie szeptać: – Mówi mu, że ma obciągnąć druta, każdemu z nich. I pierwszy wpakował mu fiuta w pozbawiony już zębów pysk… A on mu tymi pniakami go odgryzł! Ryk podobno był taki, że całe więzienie zawyło ze strachu.
– Jak by to powiedzieć… – zaczął Winkler, ale Rabek nie dał mu dokończyć.
– Dwa przydupasy tego kozaka zaczęły mu fiuta ratować, wsadzili palce w gębę Psychozy, to on im w sumie pięć palców odgryzł! Kumasz pan? Nie miał zębów, a przegryzł kości! Taki, skurwiel, jest zawzięty. – Rabek spazmatycznie przełknął ślinę, gdy zaczął mówić po kilku sekundach pauzy, Winkler musiał się pochylić, bo niemal szeptał: – Jak wtedy… pokroił sobie rękę, to mu jucha prawie nie płynęła, da pan wiarę? Potrafił tak zacisnąć żyły, że farba, kurwa, nie płynęła…
Winkler chciał rzucić coś sarkastycznego, co by skomentowało strach Rabka zbudowany na podwalinach z mitów więziennych, ale zobaczył, że rozmówcy zaczyna dygotać głowa, i powstrzymał się od złośliwych komentarzy.
– Ja… teraz… Od tygodnia wydaje mi się, że ktoś za mną chodzi – wychrypiał Rabek. Patrzył w blat stolika, nie wiadomo, czy bał się spojrzeć Winklerowi w oczy, czy wolał nie widzieć przechodzących galerią. – Kątem oka widzę tego skurwysyna, a jak się odwrócę – nie ma go! – Z wysiłkiem przełknął ślinę, właściwie chciał przełknąć, ale gardło tak mu wyschło, że musiał przepłukać usta i krtań kawą, żeby móc mówić. Ślinianki obkurczyły mu się ze strachu albo emocji. – Dzwoniłem do pierdla, nic mi nie powiedzieli, pojechałem do Wołowa, też nie chcieli gadać, ale udało mi się trafić na jednego, co mnie pamięta, migaliśmy pół godziny, tego-śmego, co robię, z kim żyję. Potem ja zacząłem pytać, kto wyszedł, kto siedzi, a on mi, że dwanaście dni temu wyszedł Psychoza. Znaczy – nie wyszedł, tylko poszedł do zakładu psychiatrycznego, do Krowieńca. Ale im tam, w pierdlu, chuj nie różnica, byle…
– Rabek, przymknij trochę ryło! – warknął Winkler.
– Co? A, przepraszam… W każdym razie oni tam odetchnęli, niemal bal z klawiszami urządzili. – Krzywo się uśmiechnął.
– No to… – Winkler dopił swoje doppio i wyprostował się na krześle, dając znak, że zbliża się koniec rozmowy. – Skoro siedzi w psychiatryku, to wytrzep portki, wypierz je i żyj, jak się da, normalnie i uczciwie. – Klepnął się w kieszeń, rozmowa z Rabkiem obudziła mocny nikotynowy głód. – Nie masz co się mar…
– On zwiał stamtąd! – niemal krzyknął Rabek. – Zadzwoniłem do nich, podałem się za brata, jak mnie przełączyli od razu na ordyna… torowego, to już wiedziałem, że coś się rypło. Ale przez dwie sekundy miałem nadzieję, że on się powiesił, albo że go koledzy z kaftana wywlekli i z okna wyrzucili, ale nie, on wykopał prowizoryczną kratę w świetlicy i dał dyla po rynnie.

 
Wesprzyj nas