Hipnotyzująca opowieść, snuta w rytmie uderzających o brzeg fal, o tym, czym jest morze dla nas, a czym było dla innych na przestrzeni wieków.


W ustach sólOd kiedy istniały łodzie, żeglarze używali położenia gwiazd do nawigacji. Najlepszy sposób na określenie, gdzie się znajdujesz, i na dotarcie do miejsca, w którym chcesz być, to wyczucie wszystkiego, co cię otacza. Wiatru, pór roku, gwiazd.

Dzika szkocka przyroda, mity i legendy, szanty, morskie pejzaże, a w tle historia kobiet, międzypokoleniowych więzi, charakternej babki, ciąży i macierzyństwa.

Ta książka to spacer nad brzegiem morza z Turnerem, Szekspirem, poetami epoki romantyzmu i śpiewającymi szanty morskimi wilkami.

To oda do oceanów – do żeglarzy stawiających czoło zdradliwym morskim prądom, do kobiet, które straciły bliskich na skutek sztormowych fal, do stworzeń zamieszkujących morskie głębiny, do plażowiczów, do wielbicieli morskich kąpieli i pływaków, a nawet do syren.

***

Ta książka zabiera nas w dziwną podróż: między przypływem a odpływem, między jeszcze-nie a już-tak, między umieraniem a narodzinami. Statek matka kołysze się na falach, które równie łatwo potrafią dawać ukojenie, jak sprowadzać zagładę. Tę opowieść o kobiecej miłości do morza, w którą autorka wirtuozersko wplotła intymną historię swoją i bliskich jej kobiet, cudownie się czyta – zarówno sercem, jak i głową. Tak bowiem silne są czary Ateny i Afrodyty, którym poddała się Charlotte Runcie i które za pomocą tej książki rzuca na swoich czytelników.
Justyna Bargielska

Książka, którą czyta się z przyjemnością, towarzysząca odkrywaniu nowych lądów. A może wód?
Wojciech Szot

Charlotte Runcie urodziła się w szkockim Edynburgu, a literaturę studiowała w Cambridge. Przez wiele lat mieszkała i pracowała w rodzinnym mieście, gdzie prowadziła chór folkowy. Obecnie mieszka w Scottish Borders. Jej dotychczasowy dorobek to utwory poetyckie: jest laureatką tytułu Foyle Young Poet of the Year oraz nagrody Christopher Tower Poetry Prize. Współpracuje także z “Daily Telegraph”. “W ustach sól” to jej pierwsza książka.

Charlotte Runcie
W ustach sól
Przekład: Magdalena Koziej
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 12 sierpnia 2021
 
 

W ustach sól


I
ALKIONE

Alkione rzuca się w morze i tonie. Jest córką Eola, władcy wiatrów. Alkione i jej mąż Keyks rozsierdzili bogów swą miłością, więc Zeus wywołuje wielki sztorm, by utopić Keyksa. Kiedy zrozpaczona Alkione odbiera sobie życie, Zeus żałuje swego czynu, więc przemienia Alkione i Keyksa w zimorodki. Odtąd przez dwa tygodnie w styczniu Eol zawsze ucisza wiatry i morza, aby Alkione mogła uwić gniazdo przy brzegu. Są to tak zwane dni zimorodka.

GWIAZDA POLARNA

Morze zaczyna się od gwiazd. Zanurzam gołe stopy w skalnej sadzawce w pobliżu plaży w Elgol na wyspie Skye, by móc przyjrzeć się z bliska rozgwieździe. W oddali widać wyszczerbione czarne trójkąty gór Cuillin, które wraz z ułożonymi w podkowę wyspami tworzą naturalny amfiteatr dla wzburzonych wód zatoki. Jesteśmy tu na wakacjach, po odwiedzinach u rodziny mojej matki w Fife. Jeszcze nigdy nie byłam tak daleko na północy. Dla mnie, dziewczynki dorastającej na wzgórzach odległego od wybrzeża Hertfordshire, morze jest czymś egzotycznym. I nowym.
Woda jest zimna, palce stóp mi zbielały. Dno sadzawki wyściełają pokruszone muszelki, które wydobywają kropelki krwi z podeszew moich stóp. Rodzice są trochę dalej. Wszędzie wokół czaszołki, które przywarły mocno do skał, w górze zataczające kręgi ptaki. Wiatr jest mocny, chmury wiszą nisko. Morze ciągnie się w mglistą nieskończoność. Czuję się kompletnie sama.
Gdy rozglądałam się za rodzicami, rozgwiazda czmychnęła w cień, kryjąc się przed moim wzrokiem. Pamiętam, jak czytałam w książce przyrodniczej Collinsa o wybrzeżu, że rozgwiazda może mieć dzieci na różne sposoby: łącząc się w parę z inną rozgwiazdą albo poprzez oderwanie jednego z ramion. To oderwane ramię może wypuścić własne ramiona i wtedy wyrasta z niego cała nowa rozgwiazda. Tej pierwszej rozgwieździe odrośnie tymczasem utracone ramię, tak więc powstaną dwa nowe i całe stworzenia, które wyrastają z czegoś, co było okaleczone i oderwane. Czy ta tutaj rozgwiazda ma jakieś dzieci – różne wersje samej siebie pełzające po innych skalnych sadzawkach?
W pobliżu, pod powierzchnią wody, lśni kawałek drewna, ciemny i śliski od morskiej wody, wygląda jak coś żywego, niby mały potwór wyrzucony na plażę. Kiedy przychodzi pora, by się zbierać, ciągnę kawał drewna do wiejskiego domku. (Woda, która cieknie tam z kranów, jest brązowa od torfu. Dlaczego nie możemy kąpać się i gotować w iskrzącej się, przejrzystej słonej wodzie z zatoki? Jestem dzieckiem skłonnym do dąsów i odmawiam pomocy przy zmywaniu).
Gdy wracamy stromą drogą do domu, poczerniała woda z drewna wsiąka mi w ubranie, moczy ulubiony T-shirt, który najchętniej wkładałabym codziennie, ten w zielono-czarne paski, piracki według mego wyobrażenia, i cały w dziurach od częstego noszenia i wspinania się na drzewa. Jestem wyrośniętym, głośnym dzieckiem, które łatwo wpada w złość. Obgryzam paznokcie i nigdy się nie czeszę. Pochłaniam książki, zwłaszcza o koniach i nadmorskich szkołach z internatem, chociaż nie znam ich z doświadczenia. Tak naprawdę nigdy nie czuję się jak mała dziewczynka, nie wiem nawet, jak taka dziewczynka powinna się czuć.
Moja babcia próbuje jakoś temu zaradzić, dając mi w prezencie wiele sukienek z falbankami i radząc szczotkować włosy – naturalnie kręcone i pełne kołtunów – bo sto pociągnięć szczotką codziennie wieczorem rzekomo je zmiękczy. Szczotkowanie boli tak bardzo, że aż oczy zachodzą mi łzami, a moja cierpliwość przechodzi ciężką próbę, więc go unikam. Zresztą nawet gdy słuchałam rad babci, włosy wcale nie wyglądały lepiej, udawało mi się jedynie zmienić je w naelektryzowaną rudobrązową strzechę. Sukienki drapią i są za obcisłe, więc kiedy tylko mogę, wymiguję się od ich noszenia. Zawsze chcę, by moje stopy jak najdłużej nurzały się w morzu, zimne i słone.
Na parapecie w łazience babci, z wyposażeniem w kolorze awokado i szafką pełną środków przeciwbólowych i lekarstw na raka dla dziadka, zawsze, odkąd sięgam pamięcią, była wystawa muszli. Babcia gromadziła je podczas wakacyjnych rejsów i podróży po całym świecie, niektóre zbierała na plaży, ale większość pochodzi ze sklepów z pamiątkami; są wielkie, egzotyczne i lśniące. Pewną wielką konchę podczas kąpieli przykładałam do ucha tak często, że widnieje na niej cienka, śliska warstwa starego mydła na delikatnym zagięciu przy różowym otworze, obok miejsca, gdzie białe fałdy zawiniętego wieczka odwracają się i wywijają ku wierzchniej stronie konchy. Wyjątkowo duża muszla przegrzebka przycupnięta na brzegu wanny służyła za mydelniczkę.
Po południu próbuję stworzyć dzieło sztuki z kawałka drewna wyrzuconego przez morze. W bezpiecznym wnętrzu domu drewno straciło śliski, czarodziejski grzbiet, w cieple zrobiło się spękane i spłowiałe. Biorę farby, gruby pędzel i maluję drewno najbardziej jaskrawoczerwoną plakatówką z zestawu. Chyba staram się odtworzyć jego mokrą dzikość i wywołać to zniewalające przerażenie, jakie wzbudziło we mnie, gdy ujrzałam je po raz pierwszy w sadzawce, połyskliwe, grube i przesiąknięte słoną wodą. Jednak żadna farba nie potrafi uczynić go ponownie tak błyszczącym i groźnym, jak było, kiedy je znalazłam, gdy lśniło niby księżycowa poświata wśród rozgwiazd, tak żywe i dzikie, jak ja się czułam ze stopami zanurzonymi w morzu.
Od czasu tamtych wakacji zawsze zbieram na plażach mieniące się muszelki i szkiełka wyrzucone przez morze, zwożę je do domu. Patrzę, jak tracą swój czar, gdy woda wyparowuje, a ich lśniące powierzchnie matowieją. Zastanawiam się, co trzeba zrobić, by móc zatrzymać prawdziwy kawałek morza, zachować jego tajemniczość.

*

Będąc późną jesienią nad morzem, gdy noc jest zimna, a roje gwiazd nikną w ciemności, zawsze staję na samym brzegu. Mrok jest gęsty, a morze głośne, więc mogę sobie wyobrażać, że stoję na dziobie statku. Jeśli znajdę się dość daleko od miasta, niebo będzie usiane gwiazdami tak licznymi, że ciemność zda się uginać pod ich ciężarem. Ukazują się wtedy galaktyki, planety i mgławice.
Ludzie od zawsze poetyzowali rozgwieżdżone niebo. Pas gwiazdozbioru Oriona nazywamy Alnilam. Sznur pereł. Kapella znaczy kózka. Piscis Austrini, gęba południowej ryby. Carinae, kil okrętu. Erydan, ujście rzeki.
Odkąd pojawiły się łodzie, żeglarze używali położenia gwiazd do nawigacji. Najlepszy sposób na określenie, gdzie się znajdujesz, i na dotarcie do miejsca, w którym chcesz być, to wyczucie wszystkiego, co cię otacza. Wiatru, pór roku, gwiazd.
Plejady to żeglujące gwiazdy. Słowo „Plejady” – nazwa gromady gwiazd znanych też jako Siedem Sióstr, które gdy je rozpoznasz, skierują cię ku Gwieździe Polarnej, a więc na północ, czyli również tam, gdzie podążasz – pochodzi od starogreckiego słowa plein, oznaczającego „żeglować”. Na półkuli północnej ich heliakalny wschód zaczyna się jesienią. Według Greków oznaczał początek śródziemnomorskiego sezonu nawigacyjnego. Tę gromadę gwiazd łatwo dostrzec gołym okiem.
Podróże morskie śladem gwiazd zainspirowały opowieści, pieśni, wiersze, obrazy, mity, szkoły myśli religijnej i spowodowały przełomy naukowe. Prowadziły do zagłady i zniszczenia. Wypowiedz głośno nazwy gwiazd należących do gromady Plejad, a zabrzmi to jak zaklęcie: Alkione, Elektra, Maja, Merope. Tajgete, Kelajno, Sterope. A są jeszcze ich rodzice, dwie dodatkowe gwiazdy, które w sumie z tamtymi tworzą widoczną gromadę dziewięciu: Atlas, Plejone.
Nazwy Plejad poprzedziły greckie mity o siostrach, które dostały po nich imiona, mity o ich związkach, dzieciach i nadprzyrodzonych przygodach. Historie, jakie Grecy opowiadali o Siedmiu Siostrach, zostały zainspirowane przez ludzi, którzy ujrzeli te gwiazdy na nocnym niebie. Słyszeli ich nazwy nadane przez mężczyzn żeglujących po morzach, w których przewala się woda, a księżyc przeciąga ją zmiennymi pływami po całej ziemi.
Nie zajmuję się historią marynistyczną i nie jest to historia wielkich żaglowców. To opowieść o kobiecie, wodzie i miłości, z narodzinami i śmiercią, pieśniami i niewiarygodnymi historiami, z wiatrem hulającym wysoko ponad falami.

WYPŁYWAJĄCY

Wywęszysz je, zanim zobaczysz. Przeważnie wtedy właśnie wiesz, że jesteś w pobliżu morza w Szkocji. Pierwszy stycznia, a my spacerujemy po plaży w Portobello, Sean, suka i ja. Jest tak zimno, że fale cichnące na piasku mają frędzle z lodu, powietrze jest bardzo rześkie. Na promenadzie nadmorskiej pełno ludzi, głównie przyjezdnych z Edynburga, którzy wyskoczyli tu na jeden dzień, by pooddychać świeżością całkiem nowego roku. Suka co rusz wskakuje do wody i z niej wypada, boi się wejść na tyle głęboko, by móc pływać, zamiast tego skacze i kicha na płyciźnie, kiedy woda podszczypuje ją w łapy; goni za piłkami i gubi je, kiedy zanurzają się w spienioną wodę, a ich zapach nie dociera już do jej nosa. Jest wczesne popołudnie, ale słońce już zachodzi i nadaje światłu niesamowity pomarańczowy odcień, gdy jego promienie odbijają się od kępy ciemnofioletowych chmur zapowiadających śnieżycę.
Brniemy po piachu, przyglądając się, jak dziarskie dzieciaki budują zamarzające zamki z piasku, a jeszcze podpici studenci rozbierają się do bielizny, by zaryzykować chłodną noworoczną kąpiel. Suka pędzi daleko w przód i wraca w radosnych podskokach, gruby język zwisa jej z boku pyska, tors i łapy ma oblepione piachem. Z roztargnieniem sprawdzam, co by można zebrać na tej plaży. Kawałki morszczynu przypominają oderwane od ciała palce pokryte bąblami. Niektóre glony wyglądają jak splątane kosmyki włosów połączone pąklami. I muszelki: granatowe jak nocne niebo półksiężyce omułków ze spłowiałym, białawym grzbietem, doskonałe, okrągłe sercówki o ciasno pofałdowanych brzeżkach, podobne do karbowanych ciasteczek. Kiedyś po sztormie tysiące rozgwiazd zostały wymyte na tę plażę i zatopione w powietrzu. Rzeka Forth rozdziawia paszczę w swym ujściu. Morze jest gdzieś dalej, poza nim.
Wszystko, co czytam, ulubione opowieści z dzieciństwa, do których wracam, oraz nowo odkryte książki, dotyczy wody. Zawsze noszę w torbie, niby talizman, egzemplarz Odysei. Gdy jadę rano autobusem o zaparowanych szybach na dyżur w redakcji czasopisma, otwieram książkę i znów wciąga mnie głęboko morski nurt opowieści i dygresji, poruszający się jak fale bijące o kadłub statku. Odkrywam Porwanego za młodu Stevensona i feralną podróż morską, która staje się przygodą lądową, oraz opasłe antologie szant morskich zebranych przez tajemniczego starego marynarza i gawędziarza, Stana Hugilla. Czytam Journal of a Tour to the Hebrides with Samuel Johnson Boswella. Natomiast w Boswellowskiej biografii trafiam na cytat z Johnsona, który zapada mi w pamięć: „Każdy człowiek myśli źle o sobie z tej racji, że nie był żołnierzem albo marynarzem”1.
Ja nie byłam na morzu. Mam teraz dwadzieścia parę lat, ten czas należałoby spędzić na odkrywaniu, kim się jest, podróżowaniu, przeżywaniu przygód. Jedna z przyjaciółek przenosi się do Australii, druga do Kanady. Facebook pokazuje mi znajomych z uniwersytetu, którzy obecnie biegają w maratonach i zdobywają wymarzone posady. Ja nie robię nic w tym rodzaju. Nie mam skrystalizowanych marzeń, za którymi mogłabym podążać. Podczas nocnych ataków paniki staram się rozpoznać różne ścieżki kariery wymagające odmiennych umiejętności. Czy prawo, medycyna albo nauczanie mogłyby zabrać mnie tam, gdzie być warto? Na początku jestem podekscytowana pomysłem zostania nową osobą, ale za każdym razem się wycofuję. Tak więc po prostu czytam i piszę, i pracuję, a to wszystko nie przywodzi na myśl rzeczy, które się robi w ramach przygotowań do jakiegoś przedsięwzięcia.
Wydaje się, że człowiek powinien móc ciągle żyć w stanie przedłużonego dzieciństwa, bawić się w życie do czasu, aż dorosłość niepostrzeżenie sama się ukształtuje. W którym momencie kończy się dzieciństwo albo czy może ciąg­nąć się w nieskończoność?
W Odysei Atena posyła syna Odyseusza, Telemacha, na wyprawę morską do Menelaosa, by dowiedział się, co się stało z jego ojcem. Podróż jest darem, jak wyjaśnia później bogini. Ta przygoda zdefiniuje Telemacha i wprowadzi go w dorosłość. Sam Odyseusz spędza dwadzieścia lat poza domem, najpierw na wojnie, a potem na morzu. W Porwanym za młodu podróż morska Davida Balfoura i następująca po niej wędrówka po Szkocji zmieniają go z chłopca w mężczyznę.
Czy Johnson ma rację? Czy wyprawa morska jest największym wyzwaniem, wielkim, niebezpiecznym testem, doświadczeniem dochodzenia do dorosłości, z którym muszą zmierzyć się wszyscy mężczyźni albo już zawsze żałować, że tego nie zrobili? Wyprawa w morze jest jak wyprawa na wojnę: to coś tymczasowego, coś przemożnie fizycznego i sprawdzian, który – jeśli go przejdziesz – zmienia cię na zawsze.
Niby się wie, że to doświadczenie będzie straszne, a jednak człowiek i tak jest zszokowany, kiedy przez nie przechodzi. A potem, patrząc w oczy innym ludziom, którzy też przez nie przeszli, choćby byli całkiem obcy, czuje, że ma z nimi coś wspólnego. Człowiek patrzy na nich przenikliwie i ich zna. Oni wiedzą to samo co on, ale nie potrafią tego wyjaśnić. Ból i bezradność. Poświęcenie siebie czemuś większemu. Niebezpieczeństwo. Piękno. Poezja.
Morze. Brzmi tak fascynująco i zasadniczo. Czy sztuka też musi wyruszyć w morze? Jeśli nie wyruszysz w morze albo na wojnę, zdają się mówić pisarze przeszłości, co z ciebie za mężczyzna?
Albo co z ciebie za kobieta? Co powiemy o Penelopie, pozostawionej w Itace z właśnie urodzonym dzieckiem? Musiała przez dwadzieścia lat odpierać zaloty wściekłych mężczyzn, którzy chcieli się z nią ożenić i zagarnąć majątek jej zaginionego męża. Penelopa tkwi na brzegu jak w potrzasku, tka na krosnach i szlocha, zastanawiając się, jakie przygody albo niebezpieczeństwa spotykają jej męża na morzu.
Całą zimę morze przewala mi się falami przez głowę. Wracam do Szkocji, by tam zamieszkać, być w Edynburgu blisko rodziny, w pobliżu morza, po tym jak pracowałam w ferworze i hałasie londyńskiej redakcji informacyjnej i musiałam tam długo dojeżdżać. Potrzebuję więcej morza, mówiłam ludziom, rozleglejszego nieba. Szukam nowości, szukam domu, i w ogóle nie mam pojęcia, czego właściwie szukam.

*

Nie dość, że czytam ze świeżym zapałem o morzu, to jeszcze zaczęłam o nim pisać, notuję czas przypływów i odpływów, nazwy statków zauważonych w porcie, opisuję znalezione muszelki. I zawsze wracam myślą do mojej babci. Uwielbiała być na morzu, na łodziach i statkach wycieczkowych, chociaż nigdy tego nie romantyzowała. Pewnego razu wybrała się z dziadkiem na rejs po Karaibach, i wysłali do mnie widokówkę. Pocztówki od nich zazwyczaj prezentowały się następująco: na zadrukowanej części kartki znajdował się kolaż obrazków przedstawiających rozmigotane tropikalne plaże, kryształowo błękitną wodę i bielusieńkie hotele w kurortach – wszystko niemożliwie efektowne – a na drugiej dwa wpisy, różnymi charakterami pisma, ale dziwnie podobnymi do mojego. Dziadek pisał zwykle w górnej części pocztówki, pozostawiając dolną na wiadomość od babci. Na jednej z widokówek czytam:

Myślimy o Tobie, płynąc po przepięknym błękitnym oceanie, pod czystym, słonecznym niebem. Ucałowania od dziadka.

Walnęłam się okiem w półkę bagażową i mam siniec. Babcia.
Nie sądzę, aby to miał być żart. To naprawdę była jej najważniejsza wiadomość z podróży. Zastanawiałam się, co widziała, kiedy patrzyła na morze swoim podbitym, cyklopowym okiem.

*

Jeszcze nie widzieliśmy śniegu tej zimy, dwadzieścia lat po sadzawce w Elgol. Edynburg przesypia tę porę w ciemnym i ponurym odrętwieniu, bez żadnych skrzących się śnieżynek, które rozproszyłyby chłód. Tak więc gdy kolejny zimny styczniowy dzień zastaje mnie opatuloną kołdrą i zahibernowaną, zachmurzoną przez ciemne dni, z zawilgłymi zmysłami, wiem, że potrzebuję bardzo świeżości morza. Chcę do niego uciec, przeciwstawić się zimnu i nijakości trwającego miesiąc kaca po bożonarodzeniowych biesiadach. Ta chęć ucieczki jest znajomym uczuciem. Oznacza, że jest od czego uciekać, nawet jeśli nie wiem od razu, co to jest. Moje myśli z trudem zaczęły mościć się na tym wyobrażeniu, możliwości kołaczącej się gdzieś z tyłu głowy, zawsze świadome jej obecności, gdy próbowały ją ignorować. Jestem jak księżniczka wyczuwająca ziarnko grochu pod wszystkimi swoimi materacami, nie mogę spać. Chodzi o zmianę.
Ja chcę zobaczyć morze, a Sean śnieg. Oboje łakniemy prawdziwego, przenikliwego zimna, mrowienia, które wywołuje. I otwartej przestrzeni, szerszej niż zatoka Forth, przestworu, który rozciąga się, omija wyspy i biegnie dalej, w nicość. Pewnej soboty pod wpływem kaprysu zabieramy sukę, wsiadamy do samochodu i ruszamy na zachód, kierując się wskazaną przez Google Maps drogą w stronę Oban, miasta, które od dawna chciałam zobaczyć. Znajomi tam kiedyś byli i twierdzili, że jest piękne. Mówili, że gdy z portu spojrzeć w morze, w odległości około pięciuset metrów widać wyspę Kerrera, na której stoi średniowieczny zameczek Gylen, szkicowany wielokrotnie przez Turnera podczas jego szkockich wypraw.
W szczycie sezonu turystycznego, latem, to miejsce jest licznie odwiedzane, ale mało prawdopodobne, by było tam tłoczno w środku ponurej zimy. Po trzech godzinach jazdy docieramy do zaśnieżonego parku narodowego Trossachs, jedziemy wzdłuż brzegu jeziora Lomond, z okien samochodu widzimy białe szczyty Ben Lomond i Ben Vorlich. Wyjechaliśmy wczesnym rankiem i zatrzymujemy się, gdy tylko zajechaliśmy wystarczająco daleko na północ, by dotrzeć do śniegu, wypuszczamy sukę, by mogła pohasać wesoło w zaspach sięgających jej do pyska. Jezioro Lomond jest nieruchome i drzemie mi na ramieniu podczas tej malowniczej trasy podróży.

*

Kiedy dojeżdżamy do Oban, widzimy przemysłowy krajobraz miejski, a nie śliczny port, jaki sobie wcześ­niej wyobraziłam. Statki o ogromnych kadłubach stoją zacumowane w terminalu promowym, furgonetki przedzierają się przez ruchliwe rondo w centrum, a całe miasto tkwi przycupnięte wokół zasypanej czarniawymi kamykami ciemnej plaży, usianej plastikowymi butelkami i puszkami. Suka pozuje na molo i wystawia nos na wiatr. W mieście większość miejsc jest zamknięta na sezon zimowy, a najcieplejsze i najbardziej gościnne zdają się nam sklepy z wyposażeniem turystycznym. W porze lunchu zachodzimy do pubu, do którego wolno wprowadzać psy i gdzie serwują rybę z frytkami, chronimy się tam wszyscy przed zimnem. Później włóczymy się po ulicach i zaglądamy do jednego ze sklepów turystycznych. Jako pamiątkę z podróży kupuję parę bardzo grubych wełnianych skarpet na styczniowej wyprzedaży. Później spędzamy trochę czasu na burej plaży i patrzymy na Kerrerę, na chwilę ukazuje się blade słońce. Ląd, który można dostrzec z plaży, wygląda tak osiągalnie i namacalnie jak wszystkie wyspy, na których lądował Odyseusz, wpadając z jednych wielkich tarapatów w inne.
O zmierzchu ruszamy w drogę powrotną, trochę rozczarowani. Gdy jedziemy przez Trossachs, zarys wyłaniających się w oddali gór przypomina wycinankę z papieru. Chociaż wiem, że jezioro Lomond jest obok nas, że dotrzymuje nam towarzystwa w drodze do domu, raczej czuję obecność jeziora, niż je widzę, to pusta przestrzeń po lewej stronie samochodu. Droga jest całkowicie obnażona pod niebem, z górami w oddali, jeziorem po boku i morzem z tyłu. Wyprawa nie była świetną przygodą, na którą nieopatrznie miałam nadzieję – zbytnio ją zawczasu uromantyczniłam – ale jestem wdzięczna za skarpetki i gorący lunch. Gdy docieramy do Edynburga, świeci księżyc w pełni i dopada nas śnieżyca, płatki wielkości dłoni osiadają na dachu samochodu, kiedy parkujemy przed naszą kamienicą. Jeszcze na dobre nie odeszliśmy, a przednia szyba już zaczęła zamarzać.
Tydzień później robię sobie test. Kiedy obracam plastikowy patyczek na parapecie łazienki, słowo wyryte na maleńkim cyfrowym ekranie przepływa przeze mnie jak prąd i rozpoznaję w dreszczu wstrząsającym moje ramiona strach. Bądź co bądź czeka mnie zupełnie inna podroż. Gwałtowne przesunięcie w dorosłość. Nowy rodzaj istoty do zrozumienia.
Odyseusz został zwiany z kursu, gdy wracał spod Troi do domu. Chciał dotrzeć do domu.
Ja chciałam mieć przygodę. Ale będę miała dziecko.

 
Wesprzyj nas