Reportaż „11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat” to misterna układanka z ludzkich historii, eksponująca siły, które łączą nas w ekstremalnych okolicznościach.


11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat11 września 2001 roku terroryści porwali cztery samoloty, zamierzając rozbić je o najważniejsze budynki Stanów Zjednoczonych. Dwa boeingi uderzyły w wieże World Trade Center, jeden w Pentagon. Ostatni zamach został częściowo udaremniony przez bohaterskich pasażerów – samolot spadł na ziemię w terenie niezabudowanym.

Mitchell Zuckoff odtwarza 11 września 2001 roku minuta po minucie, z precyzją i empatią, w skali intymnej i monumentalnej. Przenosi nas do samolotów, do płonących wież i do wozów strażackich pędzących w ich stronę.

Jedenastoletni Bernard po raz pierwszy leciał samolotem. Dwuletnia Christine zostawiła w łóżku ukochaną przytulankę, żeby nic jej się nie stało podczas podróży. Stewardesa Amy Sweeney właśnie wróciła z urlopu wychowawczego i nie mogła się pogodzić z tym, że nie odprowadzi tego dnia córeczki do przedszkola. Zandra i Robert lecieli w podróż poślubną na Hawaje. Renée May, stewardesa, chciała zaskoczyć rodziców niespodziewaną wizytą. Zamierzała powiedzieć im, że jest w ciąży.

Mitchell Zuckoff zaczął dokumentować losy osób dotkniętych przez zamachy terrorystyczne z 11 września już następnego dnia – i nie przestawał przez kilkanaście lat. Bohaterami jego książki są pasażerowie porwanych samolotów, strażacy, pracownicy World Trade Center i ich bliscy, a także mieszkańcy Shanksville w Pensylwanii, gdzie rozbił się ostatni samolot.

Mitchell Zuckoff
11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat
Przekład: Adrian Stachowski, Paulina Surniak
„Seria Reporterska”
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 11 sierpnia 2021
 
 

11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat


Niszczycielskie skutki dawno wygasłych pożarów można odczytać z blizn, którymi poznaczone są drzewa. Są one zapisem dokładnego roku, w którym doszło do pożaru, a nawet intensywności ognia. Zdarza się, że te ślady porasta żywa tkanka, która kryje je przed okiem przypadkowego obserwatora.
J.S. Boyce, patolog drzew, 1921

Wstęp
„MROK NIEWIEDZY”

28 października 1886 roku prezydent Grover Cleveland popłynął na położoną w Zatoce Nowojorskiej wyspę w kształcie łzy, by formalnie przyjąć podarunek od Francji – Statuę Wolności. Pod ołowianoszarymi chmurami i we mgle wygłaszał przemowę, którą zakończył hołdem dla pokrytej miedzią pochodni i jej symbolicznej mocy. „Niech snop światła rozprasza mrok niewiedzy i ucisk, dopóki Wolność nie opromieni całego świata”[2].
Podczas gdy dygnitarze dokonali symbolicznego wbicia ostatnich nitów, huknęła salwa honorowa. Po drugiej stronie zatoki, na dolnym Manhattanie, zgromadzony tłum zaczął wiwatować. Brukowane uliczki wypełniło rżenie koni i bicie bębnów oraz liczne wózki z kwiatami. Orkiestry dęte maszerowały niczym żołnierze zmierzający na front, a dzieci wspinały się na latarnie, żeby uniknąć stratowania.
Widowisko przyciągnęło gapiów spoza miasta, którzy zadzierali głowy, by przyjrzeć się nieprawdopodobnie wysokim budynkom górującym nad tłumem. Rozbawiony tym widokiem chłopiec na posyłki z jednego z wieżowców wpadł na niecodzienny pomysł. Otworzył okno i zaczął wyrzucać długie, wąskie paski papieru, służące do zapisywania szalonych wzrostów i spadków notowań giełdowych. Koledzy poszli w jego ślady.
„Po chwili niebo zabieliło się od poskręcanych wstążek”[3] – zanotował reporter „New York Timesa”. „Wiele z nich zawisło na drutach niczym śnieżny baldachim. Tłum chwytał te, które opadły”.
Swawola okazała się zaraźliwa. Poważni finansiści stali się na chwilę dziećmi, tłoczyli się w oknach, rozwijając papier i zrzucając go na ulicę. „Zdawało się, że zjawisko nie ma końca” – pisał reporter. „Całkiem jakby za wszystkimi oknami kryły się wytwórnie papieru, produkujące poskręcane paski. Tak nowatorsko świętowała Wall Street”.
Właśnie wtedy po raz pierwszy rzucano konfetti podczas parady.
W ciągu następnych stu pięćdziesięciu lat na odcinek Broadwayu znany jako Kanion Bohaterów zrzucono niezliczone tony kolorowego konfetti. Chmurami papierowych wstążek upamiętniono ponad dwustu odkrywców i prezydentów, bohaterów wojennych i sportowców, astronautów i przywódców religijnych, a także rozmaite sławy, od Einsteina po Earhart, od Churchilla po Kennedy’ego, od Mandeli po zawodników Mets.
Aż nadszedł 11 września 2001 roku.
Rozdarte, płonące, chwiejące się w posadach bliźniacze wieże World Trade Center bluzgały papierem niczym krwią z rozdartej tętnicy. Dokumentami prawnymi i ewaluacjami pracowników. Odcinkami wypłat, kartkami urodzinowymi, menu restauracji z daniami na wynos. Grafikami na kolejne dni i próbnymi odbitkami, zdjęciami i kalendarzami, dziecięcymi rysunkami i liścikami miłosnymi. Niektóre były całe, inne w strzępach, jeszcze inne płonęły. Pojedynczy skrawek papieru z południowej wieży, ciśnięty niczym list w butelce wyrzucony z tonącego statku, zawiera zapis potworności tego dnia. Obok krwawego odcisku palca nabazgrano:
 
84. piętro
zachodnie biuro
12 osób uwięzionych.

Po papierze przyszła kolej na ludzi. Po ludziach – na budynki. Po budynkach nastały wojny. Ostygły popioły, ale gniew nadal płonął. Nowojorczycy przez wiele lat nie mogli znieść parady z konfetti[5], zwłaszcza w pobliżu uświęconej dziury w ziemi nazwanej Strefą Zero. Jednak wraz z upływem czasu to, co wydaje się nie do pomyślenia, może stać się akceptowalne.
W lutym 2008 roku w finale Super Bowl faworytów turnieju pokonała drużyna New York Giants. Dziesiątki tysięcy fanów futbolu wyszły na ulice, by świętować – zaledwie kilka przecznic od miejsca, w którym wznoszono stalowe belki oszałamiającej Wieży Wolności, ostatecznie nazwanej 1 World Trade Center. Miała być niczym zuchwałe pokazanie środkowego palca wrogom Ameryki, wyższa i odważniejsza niż kanciaste bliźniacze wieże, nad których uświęconymi odciskami w ziemi się wznosiła. Gdy triumfujący New York Giants przejeżdżali obok, ich uradowani kibice tańczyli na ulicach, a na ich głowy sypało się trzydzieści sześć ton papierowych wstążek.
Powrót do normalności, mierzony w konfetti, trwał niecałe siedem lat.

 
Wiadomości prasowe z czasem stają się historią. Historia zaś to podobno coś, co przytrafiło się innym ludziom[6]. Wszyscy, którzy przeżyli 11 września, odczuwali ból i gniew wywołany przez śmierć i zniszczenia, spowodowane przekształceniem czterech samolotów pasażerskich w pociski. Czas złagodzi te uczucia, ale wspomnienia pozostaną. Ból wywołany przez najbardziej śmiercionośne ataki terrorystyczne w historii Ameryki jest zbyt głęboki. Zostają po nim blizny psychiczne, sprawiające, że dni dzielą się na te, które były przed, i te po, i wymagające ciągłego przystosowywania się do świata odmienionego zarówno pod względem fizycznym – przez kontrole bezpieczeństwa, jak i mentalnym – przez słowo „ojczyzna”[7], rzadko używane w Stanach w czasach poprzedzających wydarzenia dziś znane jako 11 września. (W języku angielskim używa się do tego skrótu 9/11, także dlatego, że cyfry te odpowiadają numerowi alarmowemu 911. Nie ma dowodów na to, że terroryści właśnie na tej podstawie wybrali datę).
Pojawiło się już pokolenie, które nie ma własnych wspomnień bezpośrednio związanych z 11 września, choć data ta bez wątpienia wywarła wpływ na ich życie. Historyk Ian W. Toll opisał tę zmianę w odniesieniu do innego, równie niespodziewanego ataku wroga, który także doprowadził do wojny – wcześniejszego o sześćdziesiąt lat nalotu na Pearl Harbor. „Upływ czasu odziera niespodziewany atak z uczucia palącej bezpośredniości, okrywając go warstwami ekspozycji i retrospektywnego osądu” – pisał Toll. „Perspektywa czasowa pozwala nam spojrzeć na kryzys z dystansu, ale jednocześnie umniejsza naszą zdolność do współodczuwania z osobami, które go doświadczyły, i rozumienia ich najpilniejszych trosk”[8]. Cytował Johna H. McGorana, marynarza z pechowego pancernika USS California: „Nie da się tego opowiedzieć, jeśli tego nie przeżyłeś; jeśli zaś tam byłeś, słowa są zbędne”.
Jednak nawet jeżeli słowa okażą się zawodne, tylko z ich pomocą można odwlec odejście wydarzeń z 11 września do historii. Taki właśnie jest cel tej książki. Na jej stronach pełen chaosu dzień został podzielony na trzy części – wydarzenia w powietrzu, wydarzenia na ziemi i następstwa. W centrum zainteresowania znaleźli się konkretni ludzie, zarówno ci, którzy zachowali się bohatersko, a ich doświadczenia łamią serce, jak i zabójcy. Na każdą przytoczoną historię przypadają tysiące, wszystkie równie istotne. Starałem się wybrać takie, dzięki którym udałoby się ukazać zarówno szerokie spektrum wydarzeń, jak i ich głębię, unikając przy tym encyklopedyczności. Chciałem, by czytelnicy, dla których ataki są tylko „wiadomościami”, zyskali nową perspektywę. Dla pozostałych próbowałem stworzyć coś w rodzaju wspomnień.
Pragnę także czegoś bardziej intymnego. Chciałbym, by niektórzy ludzie dotknięci przez te wydarzenia przestali być anonimowi. Możliwe, że nikt spośród prawie trzech tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy zginęli 11 września, nie jest dziś dobrze znany z imienia i nazwiska. Najbardziej „rozpoznawalną” ofiarą jest tak zwany Spadający Mężczyzna[9], sfotografowany podczas lotu z północnej wieży World Trade Center. Jednak nawet jego nazwisko nie jest dobrze znane. Stał się anonimową ikoną.

 
Korzenie tej książki sięgają samego 11 września. W tym dniu w 2001 roku wraz z kilkunastoma kolegami z redakcji napisałem artykuł na pierwszą stronę „Boston Globe”[10]. Był jednocześnie historyczny i lokalny – oba porwane samoloty, które uderzyły w wieże, wystartowały z bostońskiego lotniska Logan International. Pięć dni później z pomocą czterech dziennikarzy opublikowałem reportaż o tytule Sześć żyć, który stał się miniaturowym modelem dla tej książki. Przeplatały się w nim historie sześciu osób, które zostały w jakiś sposób dotknięte przez porwanie lotu numer 11 American Airlines i tragedię północnej wieży bądź też ponosiły za ten czyn odpowiedzialność. Jak wtedy wyjaśnialiśmy, celem artykułu było opisanie „zbiorowego doświadczenia, widzianego przez pryzmat doświadczeń tych osób, a także wspomnień ich najbliższych”. Miał „upamiętnić tych, którzy zginęli, i opisać zdarzenia dla tych, którzy żyli dalej”.
Kilka lat temu omawiałem ten tekst ze studentami uniwersytetu w Bostonie, na którym wykładam dziennikarstwo i którego absolwentami było przynajmniej dwadzieścia osiem ofiar 11 września[11]. Rozmawiałem później z przyjacielem, a zarazem moim agentem, Richardem Abatem, który podziela obawy, że wielu studentów, a nawet niektóre z naszych dzieci nie mają osobistego stosunku do 11 września. Dla niektórych to przeszłość równie odległa jak pierwsza wojna światowa. Kiedy to do mnie dotarło, wpadłem na pomysł. Mógłbym rozszerzyć Sześć żyć i opowiedzieć nie tylko historię pierwszego lotu i pierwszej wieży, ale wszystkich czterech samolotów i nieplanowanych celów ich podróży, a także fizycznych i emocjonalnych rezultatów tych zdarzeń. Czas niczego by nie wymazał, stałby się raczej sprzymierzeńcem. Pozwoliłby spojrzeć z perspektywy, tym bardziej, że w ciągu lat, które minęły od 11 września, zgromadzono informacje umożliwiające pogłębienie opowieści, przy jednoczesnej dbałości o przystępność tekstu i zgodność z prawdą.
Jeśli chodzi o prawdę, pisząc tę książkę przestrzegałem ściśle standardów pracy reportera. Nie naginam faktów, nie zmieniam cytatów i postaci, nie zaburzam chronologii. Opisy wydarzeń i ludzi są oparte o relacje z pierwszej ręki lub zweryfikowane źródła, ujęte w przypisach. Wszystkie wzmianki o myślach lub emocjach pochodzą z wypowiedzi osób, w których umysłach powstały. Wiedzę o nich zaczerpnąłem z rozmów, relacji spisanych w pierwszej osobie oraz innych bezpośrednich źródeł.
Zamachy z 11 września to jedne z najlepiej udokumentowanych wydarzeń historycznych. Nie powinno więc być zaskoczeniem, że niektóre osoby pojawiające się w tej książce zostały już opisane gdzieś indziej. Część stała się bohaterami całych książek. Przykładem mogą być Rick Rescorla, Welles Crowther, ojciec Mychal Judge, były szef wydziału antyterrorystycznego FBI John O’Neill i kilku bohaterów z samolotu United Airlines, lotu numer 93. Pojedyncze historie zawarte w książce zostały także oparte o zeznania złożone podczas procesu w 2006 roku przez członka Al-Kaidy Zacariasa Moussaouiego, który przyznał się do współudziału w zamachach. W poszukiwaniu informacji przekopałem się przez dokumenty państwowe, raporty organów ścigania, protokoły sądowe, książki, magazyny, filmy dokumentalne, audycje radiowe i różne strony internetowe pochodzące z wiarygodnych źródeł. Tam, gdzie należało, zostały one wymienione. Przede wszystkim opierałem się jednak na własnych rozmowach z tymi, którzy przeżyli, członkami rodzin i przyjaciółmi ofiar, ze świadkami, ratownikami, urzędnikami, naukowcami i wojskowymi.
Wciąż jednak, mimo moich wysiłków i mimo wieloletnich śledztw, wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi. Niektóre szczegóły i wydarzenia są niejasne lub dyskusyjne. W tekście i w przypisach wskazuję na te luki i informuję o istnieniu sprzecznych wersji. Nie odnoszę się jednak do nieuzasadnionych pomówień i wymysłów domorosłych pseudonaukowców wierzących w teorie spiskowe. Fakty są uparte i potężne. To prawdziwa historia.

 
Podstawowym zadaniem dziennikarzy, zarówno zajmujących się bieżącymi wiadomościami, jak i piszących reportaże, jest znalezienie odpowiedzi na sześć zasadniczych pytań: kto, co, gdzie, kiedy, dlaczego i w jaki sposób. Największą zagadką ludzkiego istnienia jest motywacja, najtrudniej więc znaleźć odpowiedź na pytanie „dlaczego”. Na przykład: Dlaczego 11 września terroryści, którzy twierdzą, że działali w imię islamu, porwali samoloty pasażerskie i skierowali je na amerykańskich cywilów i cele rządowe?
Jako że skupiłem się na tym, co działo się tego konkretnego dnia, zostawiam zgłębianie odpowiedzi na te pytania innym. Czytelnicy, którzy lubią dociekać „dlaczego”, powinni sięgnąć po dodatkowe lektury. Trzy tytuły są szczególnie interesujące: świetna książka Steve’a Colla Ghost Wars: The Secret History of the CIA, Afghanistan, and Bin Laden, from the Soviet Invasion to September 10, 2001, następnie Perfect Soldiers: The 9/11 Hijackers: Who They Were, Why They Did It Terry’ego McDermotta i nagrodzona Pulitzerem książka Lawrence’a Wrighta Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę [w tłumaczeniu Agnieszki Wilgi].
Wright tropił siły stojące za atakami z 11 września, filozofów i praktyków dżihadu – to arabskie słowo oznacza „walkę”. Niemożliwe jest zamknięcie jego dokonań w kilku linijkach, ale udało mu się po mistrzowsku opisać sposób myślenia zamachowców:
 Jednak islam i chrześcijaństwo – a zwłaszcza jego krzykliwy amerykański wariant – w oczywisty sposób stanowią dla siebie konkurencję. W oczach mężczyzn duchowo zakotwiczonych w VII wieku chrześcijaństwo było nie tyle nawet konkurencyjną religią, ile wręcz głównym wrogiem. Krucjaty były w ich oczach wciąż trwającym procesem historycznym, który nie zakończy się, dopóki islam nie odniesie ostatecznego zwycięstwa[12].
 Wright wnikliwie opisał też mężczyzn, którzy przeprowadzili zamachy:
 Nastroje radykalne zwykle nasilają się w sytuacji rozdźwięku między rosnącymi oczekiwaniami i coraz bardziej ograniczonymi możliwościami. […] Wynikające z tego wszystkiego poczucie niezadowolenia, upokorzenia i gniewu skłaniało młodych Arabów do szukania dramatycznych rozwiązań. Męczeństwo nęciło tych młodych ludzi jako idealna alternatywa dla życia, które nie oferowało im zbyt wiele. Śmierć w chwale miała zapewnić zbawienie grzesznikom, którzy – jak mówiono – w momencie przelania pierwszej kropli krwi uzyskają przebaczenie i ujrzą swoje przyszłe miejsce w raju[13].
 
Warto wspomnieć o innych wartościowych książkach dotyczących 11 września, z których część została ujęta w bibliografii. W The Ground Truth: The Untold Story of America Under Attack on 9/11 John Farmer, starszy doradca komisji do spraw zbadania okoliczności zamachów z 11 września, doskonale objaśnia, w jaki sposób przedstawiciele rządu i armii służyli narodowi, często zwodząc przy tym opinię publiczną. The Eleventh Day: The Full Story of 9/11 autorstwa Anthony’ego Summersa i Robbyn Swan zawiera imponującą syntezę tego, co wiemy o wydarzeniach tego dnia, zaś 102 minuty walki o życie w wieżach World Trade Center Jima Dwyera i Kevina Flynna [w tłumaczeniu Piotra Amsterdamskiego] opowiada dokładnie to, co zasygnalizowano w tytule. Nieocenionym źródłem jest raport komisji do spraw 11 września, a także obszerne oświadczenia jej członków, protokoły z przesłuchań i przygotowane przez komisję monografie. Bardzo pomocna okazała się praca, którą wykonał były członek tej komisji, Miles Kara, i jego wnikliwe materiały zamieszczone na stronie internetowej 9-11 Revisited (www.oredigger61.org).
W kolejnych rozdziałach postaram się dotrzymać obietnicy, którą złożyłem w 2001 roku, pisząc Sześć żyć. Zamierzam oddać hołd tym, którzy zginęli, i stworzyć zapis wydarzeń dla tych, którzy przeżyli. Przyświeca mi też dodatkowy cel – chcę pomóc przyszłym pokoleniom zrozumieć te zdarzenia.
Mitchell Zuckoff, Boston

Prolog
„WYPOWIEDZENIE WOJNY”

Ta książka mogłaby się zacząć prawie czterdzieści lat przed 11 września, w 1966 roku, kiedy to w Egipcie powieszono fanatycznego, krytykującego świat zachodni pisarza Sajjida Kutba, którego twórczość stała się inspiracją dla dwóch pokoleń islamskich terrorystów. A może nawet w 1918, gdy upadało imperium osmańskie – ostatnie wielkie imperium muzułmańskie[14]. Lub jeszcze wcześniej, w 1798, podczas okupacji Egiptu przez Napoleona. Ewentualnie siedemset lat przed tym wydarzeniem, na początku ery krucjat. Albo kolejne pięćset lat wstecz, kiedy według wyznawców islamu pierwsze wersety Koranu zostały objawione prorokowi Mahometowi. Bądź ponad dwa tysiące lat temu, w chwili narodzin Abrahama.
Opisując historię, nie sposób zawrzeć w jednym tomie wszystko, co stało się wcześniej. Opowieść jednak musi mieć swój początek. Rozważmy więc stosunkowo nieodległą datę – 23 lutego 1998 roku. W tym dniu pewien zagadkowy czterdziestoletni bojownik islamski o imieniu Osama Bin Laden podpisał fatwę, pełen zaciekłości dekret religijny. Zawierała ona deklarację wojny ze Stanami Zjednoczonymi i wszystkimi ich obywatelami, niezależnie od tego, gdzie się znajdują.
Fatwa, wysłana faksem do arabskiej gazety w Londynie, została podpisana przez Bin Ladena, żyjącego w Afganistanie Saudyjczyka, spadkobiercę fortuny pochodzącej między innymi z działalności firmy budowlanej, oraz przez trzech innych wojowniczych przywódców islamskich z Egiptu, Pakistanu i Bangladeszu. W swoim tekście odnosili się do interpretacji dżihadu jako wezwania do wojny z niewiernymi i oznajmili, iż powinnością każdego muzułmanina jest walka w obronie świętych ziem. Dwa lata wcześniej Bin Laden ogłosił inną fatwę, o węższym zakresie, w której wzywał do usunięcia amerykańskich oddziałów z Arabii Saudyjskiej: „[W]ygnajcie wroga, upokorzonego i pokonanego, ze świętych miejsc islamu”. W nowej posunął się o krok dalej.
Spisana kwiecistym językiem fatwa z lutego 1998 roku wymieniała trzy główne przestępstwa Amerykanów, uzasadniające wypowiedzenie im wojny: po pierwsze, obecność amerykańskich sił wojskowych na najświętszych ziemiach islamu, czyli na Półwyspie Arabskim, po drugie, wojna wytoczona przez Amerykę Irakowi, a po trzecie, wsparcie okazywane przez Amerykę Izraelowi, zwłaszcza w kwestii kontroli nad obszarem Jerozolimy. „Wszystkie te zbrodnie i występki popełnione przez Amerykanów stanowią oczywiste wypowiedzenie wojny z Allahem, jego posłańcem i wszystkimi muzułmanami” – głosił dokument. W odpowiedzi na te czyny Bin Laden i jego poplecznicy wezwali do działania: „Zabijanie Amerykanów i ich sojuszników – zarówno cywilów, jak i wojskowych – jest obowiązkiem każdego muzułmanina, który może go wykonać w dowolnym kraju, gdzie będzie to możliwe. Z pomocą Allaha wzywamy każdego muzułmanina, który wierzy w Allaha i pragnie zostać nagrodzony, aby posłuchał wezwania Allaha do zabijania Amerykanów oraz grabienia ich pieniędzy, gdziekolwiek i kiedykolwiek zdoła je znaleźć”[15].
W chwili ogłoszenia swojej ostrzejszej fatwy chudy, brodaty Bin Laden był już dobrze znany amerykańskiemu wywiadowi. Między 1996 a 1997 rokiem urzędnicy rządowi dowiedzieli się, że przewodzi on własnej grupie terrorystycznej[16] i że w 1992 roku był zamieszany w atak na hotel w Jemenie, w którym zatrzymali się amerykańscy wojskowi. Odkryli też, że odegrał rolę w zestrzeleniu amerykańskiego helikoptera wojskowego w Somalii w 1993 roku i niewykluczone, że był odpowiedzialny za wybuch samochodu pułapki w 1995 roku w Rijadzie. Zginęło wtedy pięciu Amerykanów pracujących dla Saudyjskiej Gwardii Narodowej. Po fatwie amerykańscy oficjele szybko zaczęli traktować Bin Ladena jako poważniejsze zagrożenie, zwłaszcza gdy sześć miesięcy później informatorzy donieśli, że stał za przeprowadzonymi niemal równocześnie prawie sześćdziesięcioma zamachami bombowymi, których celem były ambasady USA w Kenii (w Nairobi) i w Tanzanii (w Dar es Salaam), a w których wyniku zginęło ponad dwieście osób. W odpowiedzi prezydent Bill Clinton autoryzował atak na sześć miejsc w Afganistanie, wykonany z użyciem pocisków manewrujących Tomahawk. Amerykanie byli przekonani, że pod jednym z tych adresów będzie przebywał Osama Bin Laden, ten jednak, najprawdopodobniej uprzedzony przez Pakistańczyków, wyjechał kilka godzin wcześniej[17].
Dyskusje o tym, czy Bin Ladena należy zabić, czy tylko pojmać, toczyły się nawet po tym, jak w 1998 roku ława przysięgłych sądu federalnego w Nowym Jorku postawiła go zaocznie w stan oskarżenia za współorganizację ataku na ambasady Stanów Zjednoczonych[18]. Wywiad amerykański opisał jego grupę terrorystyczną o nazwie Al-Kaida[19] (czyli „Baza”) dopiero w 1999, jedenaście lat po jej powstaniu. Uwaga, jaką zaczęto obdarzać organizację dodała skrzydeł jej członkom. W październiku 2000 roku Bin Laden ponownie uderzył. Łódź wyładowana materiałami wybuchowymi wbiła się w kadłub niszczyciela USS Cole[20], który tankował w porcie w Jemenie. W wyniku eksplozji zginęło siedemnastu członków załogi, a wielu innych odniosło rany.
Ale choć delikatne sygnały ostrzegawcze zaczęły brzęczeć w najlepsze, a amerykańscy politycy i szefowie wywiadu starali się nie spuszczać Bin Ladena z oka, nie dotarło do nich, jaki jest zdeterminowany, by zrealizować swoją fatwę i doprowadzić do masowego morderstwa na terenie Stanów Zjednoczonych. Pojawiło się sporo poważnych przesłanek, zwłaszcza w lecie 2001 roku, a kilku agentów wytrwale zgłębiało temat. Mimo to reakcję rządu amerykańskiego charakteryzowały przeoczone powiązania, zmarnowane okazje i zignorowane oznaki zbliżającej się katastrofy. Służby specjalne, utworzone po to, by monitorować Rosjan w niedopasowanych garniturach, dysponujących głowicami nuklearnymi, nie wiedziały, co sądzić o fanatycznym Saudyjczyku w zwiewnych szatach, który przesyłał fatwy faksem.
Nawet biorąc poprawkę na to, że łatwiej analizować bieg wydarzeń po fakcie, przytłaczająca ilość danych wskazuje, że porażka, jaką rząd amerykański poniósł w kwestii przewidzenia ataków z 11 września, była równie spektakularna, jak jej skutki katastrofalne. Można przytoczyć na to wiele dowodów, spójrzmy jednak na jeden. Kilka miesięcy przed 11 września szef działu analiz Centrum Antyterrorystycznego napisał: „Błędem[21] byłoby zredefiniowanie antyterroryzmu jako zadania, którego celem jest walka z terroryzmem »katastroficznym«, »wielkim« albo z »superterroryzmem«, skoro większość tych określeń nie pasuje do większości aktów terrorystycznych, z którymi Stany Zjednoczone prawdopodobnie będą się mierzyć, ani też do większości kosztów, które Amerykanie ponoszą w wyniku działań terrorystycznych”. A jednak właśnie te określenia: „terroryzm katastroficzny”, „wielki” i „superterroryzm”, doskonale opisywały to, co miało się dopiero wydarzyć.

 
Podczas gdy politycy i agenci próbowali zrozumieć Bin Ladena, zarówno przed jego fatwą z lutego 1998 roku, jak i po niej, przeciętni Amerykanie nie mieli pojęcia ani o nim, ani o jego poplecznikach. Dla dziennikarzy Afganistan był synonimem tematu, który nie interesuje większości czytelników.
Gdy nazwisko Bin Ladena pojawiało się już w mediach, autorzy artykułów skupiali się na jego bogactwie. Najczęściej opisywano go jako: „saudyjskiego milionera, dysydenta[22], którego Departament Stanu określa jako »jednego z najważniejszych sponsorów światowej działalności islamskich ekstremistów«”. Rzadko kiedy napomykano, że jako przywódca ruchu terrorystycznego może stanowić bezpośrednie zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych. Delikatne sugestie w tym temacie poczynił „New York Times” w 1997 roku, zauważając, że „najnowsze raporty”[23] wskazują, iż Bin Laden opłacił nieruchomość w Pakistanie, gdzie ukrywał się człowiek odpowiedzialny za wybuch ciężarówki pod World Trade Center w 1993 roku – w zamachu zginęło sześć osób, a ponad tysiąc odniosło rany. Ogólnie rzecz biorąc, oczytany Amerykanin mógłby z łatwością oświadczyć, iż nie wie zbyt wiele na temat Bin Ladena, a na pewno się nim nie martwi. Przed deklaracją wojny nazwisko Saudyjczyka pojawiło się łącznie w piętnastu artykułach „New York Timesa”, w niektórych tylko jako wzmianka. Inne tytuły prasowe wspominały go jeszcze rzadziej albo wcale.
Nawet fatwa z lutego 1998 roku przemknęła prawie niezauważona. Pierwsze odniesienie do niej pojawiło się w „Timesie” niecałe sześć miesięcy później[24], kiedy w artykule na temat śledztwa w sprawie eksplozji w amerykańskich ambasadach w Kenii i Tanzanii napisano wprost i bez wyjaśnienia: „Parę miesięcy temu pan Bin Laden wraz z grupą fundamentalistycznych islamskich duchownych wezwali muzułmanów do zabijania Amerykanów”. Autor tekstu szybko przeszedł do kolejnych tematów, wspominając tylko, że Bin Laden był głównym podejrzanym w dochodzeniu dotyczącym zamachu bombowego w Khobar Towers – kompleksie mieszkalnym w Arabii Saudyjskiej. Zginęło wówczas dziewiętnastu Amerykanów, pracowników sił powietrznych. W artykule na temat zamachów w ambasadach, zamieszczonym w „New York Timesie” w 1999 roku, zaprezentowano całkiem inny punkt widzenia, zdecydowanie umniejszając potencjalne zagrożenie[25]. Pisano:

W wojnie z panem Bin Ladenem przedstawiciele władz odmalowują go jako najgroźniejszego terrorystę na świecie. Jednak ze wspólnej pracy reporterów „New York Timesa” oraz telewizyjnego programu „Frontline” wynika, że jest on nie tyle przywódcą terrorystów, ile ich źródłem inspiracji. Jego wrogowie i poplecznicy, od członków saudyjskiej opozycji zaczynając, a na byłych pracownikach amerykańskiego wywiadu kończąc, nie wykluczają, iż jego globalne wpływy są dużo niższe, niż zapewniają niektórzy z naszych oficjeli.
 
Mimo to w latach poprzedzających 11 września znalazło się kilku dziennikarzy, którzy postrzegali potencjalną zdolność Bin Ladena do zrealizowania swojej fatwy w ciemniejszych barwach. Dwa dni po tym, jak Bin Laden wypowiedział Ameryce wojnę w 1998 roku, reporter „Washington Post” Walter Pincus napisał mocny i jednoznaczny artykuł[26], cytując notatkę CIA, z której wynikało, że szefowie wywiadu poważnie podchodzą do zagrożenia. Innym samotnym prorokiem był pracujący dla ABC John Miller. W maju 1998 roku przeprowadził on wywiad z Bin Ladenem w obozie szkoleniowym w Afganistanie. W trakcie rozmowy Bin Laden powtórzył swoją fatwę i podkreślił, że nie zamierza inaczej traktować wojskowych i cywilów. Później Miller z żalem zauważył, iż jego wywiad przeszedł bez echa. „Nakręciliśmy reportaż[27], a kilka tygodni później Osama Bin Laden w parominutowym wywiadzie przywitał się z Ameryką. Mało kto zwrócił na to uwagę. Był po prostu kolejnym arabskim terrorystą”.
Naukowcem, który poważnie podszedł do fatwy, był Bernard Lewis, wybitny, choć kontrowersyjny intelektualista badający związki islamu i świata zachodniego, autor wyrażenia „zderzenie cywilizacji”. Lewis tak zakończył napisany w 1998 roku tekst dla magazynu „Foreign Affairs”:
 
Dla większości Amerykanów[28] deklaracja [Bin Ladena] jest trawestacją, poważnym wypaczeniem natury i celu amerykańskiej obecności na Półwyspie Arabskim. Powinni też wiedzieć, że dla wielu – może nawet większości – muzułmanów deklaracja ta jest równie groteskową karykaturą natury islamu, a nawet samej doktryny dżihadu […]. W żadnym miejscu na kartach świętych ksiąg islamu nie znajdziemy nawoływania do terroryzmu i morderstw. Nie zawierają też wzmianek o rzezi przypadkowych osób. Mimo to niektórzy muzułmanie są gotowi zaaprobować, a czasem nawet wprowadzić w życie ekstremistyczną interpretację ich religii, którą zawiera owa deklaracja. Wystarczy kilku, by dokonać aktu terrorystycznego.
 
Ostrzeżenia Lewisa zostały zlekceważone.
Latem 2001 roku nie wszyscy obywatele amerykańscy żyli w przeświadczeniu, iż nie muszą się martwić o stan swojego kraju[29], wielu jednak rozkoszowało się przywilejami, jakie dawało życie w ostatnim supermocarstwie na początku XXI wieku. Traktowali je wręcz jako pewnik. Stany Zjednoczone wciąż były w fazie wzrostu gospodarczego, najdłuższego w historii, i zdawało się, że amerykańska kultura, myśl polityczna i biznes będą już zawsze wywierać wpływ na najdalsze zakątki świata. Zagrożenie czyhające gdzieś w afgańskiej jaskini nie spędzało snu z powiek prawie nikomu. Z badań Instytutu Gallupa[30] przeprowadzonych 20 września 2001 roku wynika, iż mniej niż jeden procent Amerykanów uważało, że terroryzm powinien być na pierwszym miejscu na liście narodowych problemów.
Nie wiedzieli jednak, że zegar już tykał. Dziewiętnastu wyznawców Bin Ladena, młodych, zradykalizowanych Arabów mieszkających w Stanach, obudziło się rankiem 11 września 2001 roku z głębokim postanowieniem wypełnienia fatwy. Dwadzieścia cztery godziny później wyniki ankiety całkowicie się zmienią, podobnie zresztą jak wszystko inne.

 
Wesprzyj nas