Obsypana superlatywami debiutancka powieść wyróżnionego National Book Award autora „Między światem a mną”. Mocna, bezkompromisowa książka o najbardziej haniebnym grzechu Ameryki. Fantastyczna fabuła o tęsknocie i podziemnej walce o wolność.


Wodny tancerz„Wodny tancerz” to brawurowa powieść jednego z najbardziej wszechstronnych współczesnych prozaików. Ta-Nehisi Coates sięga do najlepszych tradycji literatury pięknej, fantastyki i popkultury, aby przywrócić pamięć o człowieczeństwie tych, którym wszystko zostało odebrane.

Gdy z życia obdarzonego fotograficzną pamięcią Hirama Walkera, chłopca urodzonego w niewoli, znika jego matka, razem z nią ulatują też wszystkie wspomnienia o niej. Ich miejsce zajmują obezwładniająca tęsknota oraz związana z nią tajemnicza moc. Lata później, kiedy Hiram prawie tonie w rzece, ta sama moc ratuje mu życie i popycha do ucieczki z jedynego domu, jaki kiedykolwiek znał.

Tak zaczyna się nieoczekiwana podróż, która prowadzi Hirama od okrucieństwa wirginijskich plantacji do zdesperowanych partyzanckich bojówek i z głębokiego Południa na pełną niebezpiecznego idealizmu Północ. Nawet gdy Hiram zostaje wcielony do podziemnej walki między handlarzami niewolników a zniewolonymi, towarzyszy mu niezłomna determinacja, by uratować rodzinę, którą opuścił.

„Wodny tancerz”, uznana za bestseller debiutancka powieść Ta-Nehisi Coatesa, jednego z najbardziej wyrazistych współczesnych pisarzy amerykańskich, to bezkompromisowy rozrachunek z niechlubną przeszłością Stanów Zjednoczonych. Coates oddaje w niej głos zniewolonym i prześladowanym.

***

Ta-Nehisi Coates w […] «Wodnym tancerzu» oddaje głos zniewolonym i prześladowanym. To pełna przygód opowieść o miłości, tragedii rozdzielonych rodzin czarnych mieszkańców Stanów Zjednoczonych i dążeniu do wolności – także duchowej. Jeden z najważniejszych obecnie amerykańskich pisarzy przywraca swoim przodkom godność i należne im od zawsze miejsce w historii.
Michał Nogaś

Ta-Nehisi Coates jest jednym z najwybitniejszych afroamerykańskich twórców, wielokrotnie nagradzanym dziennikarzem, pisarzem, autorem komiksów. Jego eseje ukazywały się m.in. na łamach magazynów: „Washington Monthly”, „Village Voice”, „New Yorker” i „New York Times”. Rozgłos przyniosły mu teksty publikowane na blogu magazynu „Atlantic”, które dwukrotnie zostały wyróżnione National Magazine Award (2013, 2014). Opublikowany w 2015 roku autobiograficzny esej „Między światem a mną stał” się bestsellerem obsypanym najważniejszymi literackimi nagrodami i wyróżnieniami, m.in. National Book Award.
Ta-Nehisi Coates jest także laureatem Nagrody MacArthurów. Powieść „Wodny tancerz” trafiła na pierwsze miejsce listy bestsellerów „New York Timesa”, została wybrana do programu klubu książkowego Oprah Winfrey oraz znalazła się na listach najlepszych powieści roku 2019 m.in. „Time Magazine”, „Washington Post”, „Chicago Tribune”, „Vanity Fair”.

Ta-Nehisi Coates
Wodny tancerz
Przekład: Dariusz Żukowski
Wydawnictwo Agora
Premiera: 27 października 2021
 
 

Wodny tancerz


CZĘŚĆ I

ROZDZIAŁ PIERWSZY


Wtedy, na kamiennym moście, to musiała być ona – ta tancerka spowita w widmowy błękit – bo właśnie tamtędy na pewno wieźli ją owego dnia, kiedy ja byłem mały, a ziemia Wirginii wciąż jeszcze czerwieniła się życiem, i choć rzekę Goose przecinały także inne mosty, wieźli ją, skutą kajdanami, właśnie przez ten, bo prowadził na wijącą się wśród zielonych wzgórz drogę, która biegła doliną dalej na Południe.
Zawsze omijałem ten most, ponieważ plamiła go pamięć o matkach, wujach i kuzynach wywiezionych do Natchez. Dziś jednak, kiedy znam już niesamowitą moc pamięci, która potrafi otwierać niebieskie drzwi między światami, fałdować ziemię niczym tkaninę i przenosić nas z gór na łąki lub z zielonych lasów na pokryte śniegiem pola, i kiedy wiem, że wspomnienie o niej zepchnąłem w dół, na dno umysłu, bo zapomniałem, mimo że nie zapomniałem – otóż dziś rozumiem już, że ta opowieść, ta Kondukcja musiała się zacząć właśnie tam, na fantastycznym moście między krainami żywych i zatraconych.
Z glinianym dzbanem na głowie tańczyła na moście jubę, wprawiając w grzechotanie naszyjnik z muszli, a unosząca się znad rzeki gęsta mgła skubała jej bose pięty wybijające rytm na kamieniach. Dzban ani drgnął – był niczym część jej i nieważne, jak energicznie unosiła kolana, przykucała, wychylała się i falowała ramionami, on tkwił na głowie niczym korona. Oglądając ten niebywały pokaz, wiedziałem, że kobieta tańcząca jubę jest moją matką.
Nikt inny jej nie dostrzegł – ani rozparty w dorożce Maynard, ani prostytutka, która go sobie przywabiła, ani, co najdziwniejsze, koń, choć podobno konie wyczuwają zjawy zabłąkane z innego świata do naszego. Tylko ja ją zobaczyłem z kozła dorożki i była dokładnie taka, jak mi ją opisywano – taka, jak w dawnych czasach, gdy wskakiwała w środek kręgu utworzonego przez moich krewnych – Jemimę, Młodego P., Honasa, wuja Johna – którzy klaskali, bili się w piersi i klepali w uda, zachęcając ją do tańca, ona zaś energicznie stepowała na klepisku, jakby chciała zadeptać piętami robaki, wysuwała się naprzód zgięta w biodrach, niby podając danie na talerzu, a potem łączyła i rozwierała kolana do rytmu z ramionami, z dzbanem cały czas tkwiącym na głowie. Moja matka była najlepszą tancerką w Lockless, mówiono mi, a ja zapamiętałem to sobie, bo raz, że mnie tych zdolności wcale nie przekazała, a dwa, że właśnie taniec matki zwrócił uwagę mojego ojca i stał się przyczyną mojego pojawienia się na świecie. A poza tym ja pamiętam wszystko – wszystko, ale jej nie.
Była jesień, czas, kiedy na Południu organizowano gonitwy konne. Tego popołudnia Maynard trochę wygrał, postawiwszy na fuksa czystej krwi, i sądził, że dzięki temu może w końcu zyska szacunek wirginijskiej śmietanki. Ale gdy okrążał wielki miejski rynek, rozparty w dorożce z szerokim uśmiechem na twarzy, ludzie z towarzystwa, pykając cygara, odwracali się do niego plecami. Nikt go nie pozdrawiał. Nadal, jak zawsze, pozostawał Maynardem Dziwakiem, Maynardem Niedojdą, Maynardem Głupkiem, robaczywym jabłkiem, które spadło całe mile od jabłoni. Rozjuszony, kazał mi się wieźć do starego domu na skraju naszego miasteczka Starfall, gdzie zapłacił dziewczynie za noc i wpadł na świetny pomysł, by zabrać ją do rezydencji Lockless, po czym, w nagłym przypływie wstydu, na własną zgubę uparł się, żebyśmy opuścili miasteczko okrężną drogą przez trakt Dumb Silk i pojechali aż do krzyżówki ze starym traktem. Tak znaleźliśmy się na brzegu rzeki Goose.
Gdy powoziłem, niczym nieosłonięty, padał miarowy, zimny deszcz, którego krople skapywały mi z kapelusza i zbierały się kałużami w zagłębieniach spodni. Słyszałem, jak z tyłu Maynard próbuje zawrócić dziewczynie w głowie swoimi erotycznymi przechwałkami. Zmuszałem konie do jak najszybszego biegu, bo chciałem się uwolnić choćby od jego głosu, wiedząc, że nigdy w życiu nie uwolnię się od niego samego. Od Maynarda, którego nienawidziłem i kochałem, Maynarda trzymającego mnie na łańcuchu. Maynarda, mojego brata, uczynionego moim panem. Z całych sił próbowałem jakoś odwrócić uwagę od jego słów – wracałem do wspomnień o łuskaniu kukurydzy albo zabawie w ciuciubabkę za młodu. Lecz gdy zerkałem w przegródki umysłu, znajdowałem w nich jedynie ludzi utraconych – mężczyzn na wigilijnym czuwaniu i kobiety na ich ostatnim obchodzie sadów jabłoni, stare panny oddające innym własne ogrody, starców przeklinających wielki dom Lockless. Legiony zatraconych, których przewieziono przez ten fatalny most – legiony ucieleśnione w osobie mojej roztańczonej matki.
Ściągnąłem lejce, a koń zarżał i zadrobił w miejscu. Za późno. Toczyliśmy się nadal i to, co się później wydarzyło, na zawsze podkopało moją wiarę w kosmiczny porządek świata. A od tamtej pory widziałem wiele innych rzeczy, które wskazują, że mało jeszcze wiemy i mnóstwo pozostaje do odkrycia.
Droga zniknęła spod kół, zniknął cały most i przez moment czułem, że płynę w niebieskim blasku. Zrobiło mi się ciepło i dobrze zapamiętałem tę krótką chwilę, bo równie gwałtownie, jak wpłynąłem w światłość, wypadłem z niej wprost do wody – pod wodę – i nawet teraz, gdy wam o tym opowiadam, czuję kolce lodowatego, wdzierającego mi się do gardła nurtu oraz tę szczególną palącą udrękę, jaka towarzyszy tonięciu.
Nie sposób jej porównać z żadnym innym doznaniem, bo w wyjątkowy sposób łączy cierpienie ze zdumieniem. Umysł człowieka przyjmuje za pewnik, że wokół jest powietrze, trzeba więc mocno się skupić, by przemóc instynktowną potrzebę oddychania. Gdybym celowo skoczył z tego mostu, mógłbym się przygotować na to, co mnie czeka. Gdybym się choćby wywrócił i z niego spadł, zrozumiałbym, co się dzieje, bo taką sytuację można sobie wyobrazić. Ja jednak poczułem się tak, jakby wypchnięto mnie z okna wprost w głębinę rzeki. Żadnego ostrzeżenia. Walczyłem o powietrze. Pamiętam swój krzyk o oddech, a jeszcze lepiej – torturę wdzierającej się we mnie wody, na co z kolei zareagowałem szamotaniną, ułatwiając tylko zadanie żywiołowi.
Jednak jakimś sposobem zdołałem uspokoić myśli i zrozumieć, że kiedy wierzgam, przyspieszam własną śmierć. Opanowałem się i spostrzegłem, że wśród ciemności z jednego kierunku napływa światło. Uderzyłem nogami, wyciągnąłem ku niemu ramiona i rozgarniałem wodę, aż w końcu, krztusząc się i kaszląc, wychynąłem na powierzchnię.
Złamałem ciemną taflę i zobaczyłem pejzaż świata – burzowe chmury zawieszone na niewidzialnych nitkach, czerwone słońce przyszpilone nisko za nimi, jeszcze niżej oprószone trawą wzgórza. Odwróciłem się, by spojrzeć na kamienny most, a on był, mój Boże, dobre pół mili ode mnie.
Niósł mnie nurt, most stale uciekał i choć skierowałem się ku brzegowi, silny prąd albo jakieś niewidoczne wiry wciąż ciągnęły mnie w dal. Nigdzie nie widziałem śladu kobiety, za którą Maynard tak beztrosko zapłacił. Nagle, jak to często bywało, w tok moich myśli wdarły się jego wrzaski, bo Maynard najwyraźniej postanowił odejść z tego świata tak samo, jak przez niego szedł. Był blisko, niesiony tym samym prądem. Tłukł ramionami fale, krzyknął, przez chwilę unosił się w nurcie, po czym zniknął pod wodą, by wynurzyć się kilka sekund później, wrzeszcząc, bijąc wodę i wierzgając.
– Pomocy, Hi!
Choć moje własne życie wisiało na włosku nad czarną otchłanią, drugi człowiek wołał mnie o ratunek. Wiele razy próbowałem nauczyć Maynarda pływać, on jednak traktował te nauki jak wszystkie inne – nie chciał się przyłożyć, zachowywał się niefrasobliwie, a potem obrażał się i dąsał, gdy z powodu własnych zaniedbań nie odnosił ze szkolenia żadnych korzyści. Dziś mogę powiedzieć, że zabiło go niewolnictwo – to przez nie nigdy nie dorósł, a kiedy znalazł się w sytuacji, w której żaden niewolnik nie mógł przyjść mu z pomocą, natychmiast zginął. Zawsze go chroniłem. To ja za pomocą żartów i uniżonej postawy powstrzymałem Charlesa Lee, gdy chciał go zastrzelić. To ja różnymi umizgami chroniłem go przed gniewem ojca. To ja codziennie go ubierałem, a wieczorem kładłem do łóżka. Teraz, wyczerpany na ciele i duchu, mierzyłem się z mocnym nurtem i skutkami fantastycznych zdarzeń, które rzuciły mnie w tę sytuację, ale znów miałem ratować tego człowieka, choć ledwie potrafiłem wykrzesać dość sił, żeby ocalić samego siebie.
– Pomóż mi! – zawołał znowu. – Proszę!
Zapamiętałem jego słowa wyjątkowo wyraźnie, bo wypowiedział je błagalnym tonem dziecka, którym zawsze był. I choć śmierć patrzyła mi w oczy, przyszło mi na myśl, że nigdy wcześniej nie słyszałem, by mówił w sposób odzwierciedlający prawdziwy charakter naszych relacji.
– Proszę!
– Nie potrafię! – odkrzyknąłem wśród fal. – Jesteśmy zgubieni!
Gdy tylko zrozumiałem, że zaraz zginę, zalały mnie nieoczekiwane wspomnienia i powrócił niebieski blask, który wcześniej spowijał mnie na moście. Wróciłem myślami do Lockless, do wszystkich, których kochałem, i nagle pośrodku morza mgieł ujrzałem Thenę w dniu opierunku, starą kobietę, która dźwigała wielkie wiadra parującej wody i resztką sił młóciła mokre ubrania, aż czerwieniały jej ręce. Ujrzałem też Sophię w rękawiczkach i czepku, w których przypominała panią, bo jej praca tego od niej wymagała, i tak jak wiele razy wcześniej znów patrzyłem, jak unosi kopułę sukni i idzie ścieżką za domem na spotkanie z mężczyzną, który trzymał ją na łańcuchu. Czułem, że kończyny mdleją mi ze zmęczenia, i raptem przestałem się przejmować tajemniczymi, niezrozumiałymi wydarzeniami, przez które znalazłem się w toni. Gdy kolejny raz zniknąłem pod powierzchnią, nie było już palenia w płucach ani walki o oddech. Poczułem się nieważki i choć szedłem na dno, jednocześnie wznosiłem się ku czemuś innemu. Znalazłem się sam w ciepłej, błękitnej bańce otoczonej zewsząd wodą. Zrozumiałem, że w końcu idę po swoją nagrodę.
Mój umysł wciąż cofał się w czasie ku tym, których wywieziono z naszej Wirginii do Natchez, i zastanawiałem się, ilu z nich zawędrowało jeszcze dalej, tak daleko, że powitają mnie teraz w następnym świecie, do którego zmierzałem. Ujrzałem ciotkę Emmę, która latami pracowała w kuchni, jak chodząc z tacą ciasteczek, częstuje zebranych Walkerów, lecz nigdy nie bierze nawet okruszka dla siebie czy sobie podobnych. Może moja matka też tam będzie? Nagle w rozbłysku wyobraźni ujrzałem ją tańczącą z wodą, rozmigotaną w kręgu. Myśląc o tym i wracając do tamtych historii, poczułem spokój, wręcz zadowolenie, że unoszę się ku ciemności i opadam w blask. Błękitne światło było łagodne, dawało spokój większy niż sen i przynosiło wolność. Wtedy zrozumiałem, że starsi nie kłamali i naprawdę mamy własny dom, życie poza Trudem, czas, gdy każda chwila jest niczym świt nad górami. Doznanie swobody było ogromne, lecz nagle poczułem dręczący, na zawsze przypisany mi ciężar, który teraz chciał podążyć za mną ku wieczności. Odwróciłem się i ujrzałem go za sobą – to był mój brat, który wył, wierzgał, krzyczał i błagał o ocalenie.
Całe życie spędziłem jako poddany jego kaprysów. Byłem jego prawą ręką, toteż nie miałem własnej. Teraz to się skończyło, bo wznosiłem się, wznosiłem ku światu błogosławionych i potępionych. Ujrzałem Maynarda po raz ostatni – młócił wodę i chwytał, czego nie mógł chwycić, a potem rozmył mi się przed oczami jak światło rozpierzchające się na zmarszczkach drobnych fal, zaś jego krzyki utonęły w huczącej nicości, która mnie otaczała. I już go nie było. Chciałbym powiedzieć, że ogarnęła mnie rozpacz albo że się tym przejąłem. Ale nie. Zmierzałem do swojego końca. On zmierzał do swojego.
Zjawy stanęły teraz przede mną w bezruchu i zwróciłem spojrzenie na matkę, która już nie tańczyła, lecz klęczała przed jakimś chłopcem. Pogładziła go po policzku, pocałowała w głowę i włożyła mu w garść naszyjnik z muszli. Zacisnęła na nim jego palce i wstała, przyciskając sobie dłonie do ust, po czym odwróciła się i odeszła. Chłopiec najpierw za nią patrzył, a po chwili ją zawołał i pobiegł jej śladem, lecz upadł i tak został, płacząc z twarzą skrytą w ramionach. Wreszcie wstał i ruszył, tym razem ku mnie. Otworzył dłoń i wręczył mi naszyjnik, ja zaś w końcu ujrzałem swoją nagrodę.
 
 
ROZDZIAŁ DRUGI

Przez całe życie pragnąłem się wyzwolić. Nie było w tym nic nadzwyczajnego – marzyli o tym wszyscy Utrudzeni. Lecz w przeciwieństwie do reszty – w przeciwieństwie do całego Lockless – ja miałem środki, by to marzenie zrealizować.
Byłem dziwnym dzieckiem. Mówiłem, nim zacząłem chodzić, choć odzywałem się rzadko – głównie obserwowałem i zapamiętywałem. Słowa innych nie tyle słyszałem, ile widziałem. Przybierały przed moimi oczami postać obrazów, kolorowych wstęg, linii, faktur i kształtów, które łatwo zachowywałem w głowie. Otrzymałem dar, dzięki któremu potrafiłem w jednej chwili przywołać te obrazy i przetłumaczyć je z powrotem na dokładnie te same słowa, z których się zrodziły.
Gdy skończyłem pięć lat, po jednokrotnym usłyszeniu potrafiłem wyśpiewać całą pieśń robotników wraz ze wszystkimi jej zawołaniami i odpowiedziami, a także dodać własne zaimprowizowane wstawki, co zdumiewało i zachwycało starszych. Wymyślałem imiona spotkanym zwierzętom zależnie od tego, gdzie i o jakiej porze je zobaczyłem, a także co dane zwierzę akurat robiło; jeden jeleń nazywał się więc Trawa Wiosną, inny Złamana Gałąź Dębu. Tak samo było z watahami psów, przed którymi ostrzegali mnie starsi. Dla mnie nie były to żadne watahy, tylko grupy pojedynczych zwierząt, które zapamiętywałem, nawet jeśli miałbym ich już nigdy nie zobaczyć – istot równie wyjątkowych jak każda dama czy dżentelmen, którzy także zapadali mi w pamięć, nawet jeśli widziałem ich jeden raz.
Nie trzeba mi też było niczego powtarzać, bo jeżeli ktoś mi powiedział, że Hank Powers płakał, gdy urodził mu się syn, od razu to zapamiętywałem, tak samo jak to, że Lucille Simms uszyła na Boże Narodzenie nową sukienkę z roboczych ciuchów matki albo że Johnny Blackwell groził nożem własnemu bratu. Zapamiętałem też listę wszystkich przodków Horace’a Collinsa wraz z miejscami ich urodzenia w hrabstwie Elm i każde pokolenie rodziny Jane Jackson – jej matkę, matkę matki i pozostałe matki aż po brzeg Atlantyku. Choć więc tkwiłem w paszczy rzeki Goose, choć most pode mną zniknął, choć patrzyłem śmierci w oczy, przypomniałem sobie, że nie była to moja pierwsza pielgrzymka do niebieskich wrót.
Zdarzyła mi się już wcześniej, nazajutrz po tym, gdy zabrano i sprzedano moją matkę. Miałem wtedy dziesięć lat. Obudziłem się tamtego mroźnego zimowego poranka, wiedząc z całą pewnością, że już jej nie ma. Nie miałem jednak w głowie jej obrazu ani wspomnienia pożegnania. Zapamiętałem ją pośrednio – wiedziałem, że ją wywieziono, tak samo jak to, że w Afryce żyją lwy, choć nigdy żadnego nie widziałem. Przeszukiwałem pamięć, by znaleźć jakieś wyraźne wspomnienia jej osoby, ale znajdowałem jedynie strzępki. Krzyki. Prośby – ktoś o coś do mnie apelował. Intensywny zapach koni. A w tej mglistej materii jeden wyostrzający się i blednący obraz: długie, wypełnione wodą koryto. Byłem przerażony nie tylko stratą matki, ale też tym, że dotąd pamiętałem wszystkie przeżyte dni w najdrobniejszych szczegółach, tak dokładnie, że mógłbym ich dotknąć. Nagle obudziłem się spłoszony, mając w głowie jedynie widma, cienie i krzyki.
Muszę się wydostać – był to raczej instynkt niż jasna myśl. Wiedziałem, że zdarzyło się coś, czemu nie byłem w stanie zapobiec, a co tkwiło we mnie jak głuchy ból, pęknięcie, rozdarcie. Moja matka zniknęła, a ja muszę ruszyć w ślad za nią. Tamtego zimowego poranka włożyłem jutową koszulę i spodnie, wsunąłem ramiona w rękawy czarnej kurtki i zawiązałem buty. Wyszedłem na Dróżkę, czyli wspólną przestrzeń między dwoma długimi szeregami zbudowanych z bali chat o dwuspadowych dachach, gdzie żyli ci z nas, którzy trudzili się na polu tytoniu. Lodowaty wiatr zamiótł piaszczysty placyk między domami i uderzył mnie w twarz. Była niedziela, dwa tygodnie po świętach, pora tuż przed świtem. W świetle księżyca widziałem czarne kłęby dymu unoszące się znad kominów, a za chatami czarne, nagie drzewa kołyszące się pijacko w podmuchach świszczącego wichru. Gdyby było lato, o tej porze na Dróżce leżałyby już płody rolne: kapusta, marchew czy kurze jaja na wymianę lub nawet na sprzedaż w rezydencji. Lem i inni starsi chłopcy z wędkami na ramieniu uśmiechaliby się do mnie i wołali: „Hi, chodź z nami!”, kierując się w stronę Goose. Zobaczyłbym Arabellę z jej bratem Jackiem, który – na razie zaspany – wkrótce wyłuskiwałby kamyki z okrągłego warzywniczka urządzonego między dwoma chatami. A Thena, najzłośliwsza kobieta na Dróżce, zamiatałaby pewnie frontowe podwórze, trzepała stary dywan albo przewracała oczami i kręciła głową na widok czyjegoś głupiego zachowania. Ale teraz trwała wirginijska zima i wszyscy ludzie o zdrowych zmysłach kulili się w domach przy ogniu. Dlatego na Dróżce nikogo nie zastałem. Nikt nie zerkał przez uchylone drzwi, nikt nie chwycił mnie za ramię i nie pacnął w tyłek, wołając: „Hi, zamarzniesz na śmierć w tym mrozie! Gdzie twoja mama, dziecko?”.
Poszedłem wijącą się ścieżką między drzewa. Stanąłem tuż poza zasięgiem wzroku tych, którzy mogliby mnie dostrzec z chaty Szefa Harlana. Czy on brał w tym udział? Był nadzorcą w Lockless, białym niskiego urodzenia, który nas „korygował”, gdy uznał to za stosowne. Reprezentował karzące ramię niewolnictwa i rządził na polach, podczas gdy jego żona Desi zawiadywała domem. Lecz gdy przesiewałem strzępki wspomnień, nie znalazłem wśród nich Szefa Harlana. Widziałem pełne wody koryto. Czułem zapach koni. Musiałem dostać się do stajni. Byłem pewny, że czeka tam na mnie coś, czego nie potrafię nazwać, coś w istotny sposób związanego z losem mojej matki, może jakaś sekretna, wiodąca do niej ścieżka. Wkraczając między drzewa, omiatany zimowym wichrem, znów usłyszałem nieskierowane do nikogo głosy, które mnożyły się wokół mnie, lecz po chwili mój umysł wrócił do obrazu koryta z wodą.
Pobiegłem przed siebie tak szybko, jak pozwalały mi na to moje krótkie nogi. Musiałem dostać się do stajni. Wszystko zdawało się od tego zależeć. Dobiegłem do drewnianej bramy, odsunąłem skobel, a wtedy odrzwia odskoczyły i obaliły mnie na ziemię. Szybko wstałem, wpadłem do środka i zobaczyłem cząstki porannej wizji: konie oraz długie, wypełnione wodą koryto. Podszedłem kolejno do każdego zwierzęcia i popatrzyłem mu w oczy. Konie gapiły się na mnie tępo. Zbliżyłem się do koryta i spojrzałem w dół, w smolistą czerń. Głosy powróciły. Ktoś mnie o coś prosił. W wodnej czerni zaczęły powstawać jakieś obrazy. Zobaczyłem Utrudzonych, którzy dawniej żyli przy Dróżce, lecz byli już dla mnie straceni. Z czerni zaczęła się unosić błękitna mgła, oświetlona emanującym skądś blaskiem. Ten blask mnie przyciągał, prowadził ku korytu. Wtedy się rozejrzałem i zobaczyłem, że stajnia znika, tak jak wiele lat później zniknie pode mną most, i pomyślałem, że to właśnie sens mojego snu, tajemna ścieżka, która wyzwoli mnie od życia w Lockless i pojedna z matką. Lecz gdy błękitne światło zgasło, wcale jej nie zobaczyłem – patrzyłem na drewniane belki stropowe chaty, z której wyszedłem parę minut wcześniej. Leżałem na plecach na klepisku. Próbowałem wstać, ale ramiona i nogi miałem ciężkie niczym skute łańcuchami. Poczułem się zmęczony jak jeszcze nigdy w życiu, ale się przemogłem, bo wciąż myślałem o matce i próbowałem ją sobie przypomnieć. W naszej izbie, na naszym łóżku, nadal dał się wyczuć jej ostry zapach, ruszyłem więc jego śladem ścieżkami pamięci mojego krótkiego życia, lecz o ile wszystkie ich zakręty i zakamarki jawiły mi się zupełnie wyraźnie, o tyle wspomnienie matki było jak mgła i dym. Próbowałem wyobrazić sobie jej twarz – nie pojawiała się przede mną, pomyślałem więc o jej ramionach i dłoniach, ale widziałem tylko dym, tak samo jak gdy usiłowałem przywołać jej napomnienia czy czułe gesty. Przeszła z ciepłego pokoju pamięci do zimnej abstrakcji wiedzy. Nie byłem w stanie dalej odpychać snu i mu się poddałem.
Otworzyłem oczy po południu z jasną świadomością, że zostałem sam. Widziałem już wiele dzieci w sytuacji, w jakiej tego dnia się znalazłem – sieroty dręczone tym, że porzucono je na pastwę żywiołów świata. Jedne wpadały w szał, inne chodziły jak otumanione, jeszcze inne płakały całymi dniami, a znowu niektóre w dziwnym skupieniu tkwiły wyłącznie w tu i teraz. Coś w nich umarło i zrozumiały to, o czym wiedzą chirurdzy że martwą część trzeba natychmiast amputować. W takim właśnie położeniu znalazłem się owego niedzielnego popołudnia. Wstałem i znowu wyszedłem, wciąż w tych samych butach oraz jutowej koszuli, lecz tym razem skierowałem się do spichlerza, by odebrać cotygodniowy przydział kukurydzy i funt wieprzowiny, który należał się mojej rodzinie. Przyniosłem jedzenie do domu, ale nie zostałem na miejscu. Zamiast tego wyjąłem swoje szklane kulki – jedyne, co posiadałem, poza workiem wiktuałów i ubraniem na grzbiecie – po czym ruszyłem Dróżką do ostatniego ze stojących przy niej budynków, dużej chaty oddalonej nieco od pozostałych. Domu Theny.
Dróżka była miejscem wspólnotowego życia, ale Thena trzymała się na uboczu i nigdy nie brała udziału w plotkach, rozmowach ani śpiewach. Zbierała tytoń, po czym szła do domu. Zawsze krzyczała na nas, dzieci, za urządzanie hałaśliwych zabaw zbyt blisko jej chaty, a czasem bez wyraźnego powodu wychodziła i z dzikim spojrzeniem wymachiwała ku nam miotłą. Gdyby chodziło o kogoś innego, podobne zachowanie w końcu doprowadziłoby do takich czy innych zatargów. Słyszałem jednak, że Thena nie zawsze taka była – że w innym życiu, które kiedyś wiodła tu, przy Dróżce, matkowała nie tylko pięciorgu własnych dzieci, ale też wszystkim z okolicy.
Działo się to w innej epoce, której ja nie pamiętałem. Wiedziałem tylko, że jej dzieci już nie ma. Co sobie roiłem, stojąc przed jej drzwiami z workiem pełnym wieprzowiny i kukurydzy? Przecież na pewno jacyś inni ludzie, tacy, których cieszyła obecność dzieci, przyjęliby mnie pod swój dach. Ale ja wiedziałem, że ta jedna osoba przy Dróżce zrozumie mój narastający ból. Nawet gdy przeganiała nas miotłą, wyczuwałem nieznośne brzemię jej straty, cierpienie, szał, którego w przeciwieństwie do innych zdecydowała się nie tłumić, a który wydawał mi się autentyczny i uzasadniony. Wcale nie była najpodlejszą kobietą w Lockless, była najbardziej szczera.
Zapukałem, ale nikt nie odpowiedział, a ponieważ zmarzłem, wszedłem do środka. Położyłem worek z jedzeniem przy drzwiach, wspiąłem się po drabinie na poddasze, położyłem się i spoglądałem w dół, czekając na jej powrót. Weszła kilka minut później, uniosła wzrok i posłała mi znajome gniewne spojrzenie. Potem jednak podeszła do pieca, rozpaliła ogień i wzięła patelnię z półki, a kilka minut później izbę wypełnił znajomy zapach wieprzowiny oraz sadzy. Popatrzyła na mnie znowu i powiedziała:
– Jeśli chcesz jeść, musisz zejść na dół.

Przeżyłem z Theną półtora roku, nim poznałem przyczyny jej gniewu. Pewnej ciepłej letniej nocy, gdy spałem na sienniku, który sobie rozłożyłem na poddaszu, obudziły mnie głośne dźwięki. Usłyszałem, jak Thena mówi przez sen. „Już dobrze, John. Już dobrze”. Wypowiadała słowa tak wyraźnie, jakby rozmawiała z jakimś gościem. Gdy jednak popatrzyłem w dół, zobaczyłem, że wciąż śpi. Przestałem się już przejmować duchami nawiedzającymi Thenę, jednak tym razem, im dłużej mówiła, tym większego nabierałem przekonania, że śni jakiś koszmar. Zszedłem na dół, by ją obudzić. Zbliżając się, wciąż słyszałem pojękiwania i słowa: „Już dobrze, dobrze, mówię ci. Już dobrze, John”. Ująłem ją za ramię i potrząsałem tak długo, aż się obudziła, wystraszona.
Popatrzyła na mnie, po czym rozejrzała się po chacie, nie wiedząc, gdzie jest. Po chwili jej oczy zwęziły się w szparki i znów skierowała na mnie wzrok. Przez minione półtora roku zwykle nic sobie nie robiłem z jej ataków szału. Zresztą ku zadowoleniu mieszkańców Dróżki te napady zdarzały się rzadziej, jakby moja obecność pomogła zagoić jakąś zadawnioną ranę. Ludzie nie mieli jednak racji, co uświadomiłem sobie, gdy tylko skupiła na mnie spojrzenie.
– Co ty tu robisz, do diabła?! – krzyknęła. – Mały gnojku, wynoś się stąd! Wynoś się!
Uciekłem na zewnątrz i zobaczyłem, że już prawie świta. Żółta słoneczna mgiełka miała wkrótce pokryć wierzchołki drzew. Poszedłem do starej chaty, w której dawniej mieszkałem z matką, usiadłem na schodkach i czekałem, aż nadejdzie pora Trudu.
Miałem wtedy jedenaście lat. Byłem mały na swój wiek, ale nie zrobiono dla mnie wyjątku i wyznaczono mi różne zajęcia tak jak każdemu mężczyźnie. Oblepiałem gliną ściany chat i zatykałem szpary. Pieliłem pola latem, a jesienią, jak wszyscy, rozwieszałem liście tytoniu. Zastawiałem wnyki i łowiłem ryby. Opiekowałem się ogrodem nawet po zniknięciu matki. Ponieważ szykował się upalny dzień, razem z innymi dziećmi skierowano mnie do zaopatrywania w wodę trudzących się w polu ludzi, więc przez cały dzień stałem na wyznaczonym miejscu w dziecięcym sznurze ciągnącym się od studni przy głównej rezydencji daleko na pola tytoniu. Kiedy zadźwięczał dzwon i wszyscy poszli na kolację, ja nie wróciłem do domu. Usadowiłem się w dogodnym miejscu między drzewami i obserwowałem. Na Dróżce panowało ożywienie, ale ja patrzyłem na chatę Theny. Co jakieś dwadzieścia minut wychodziła przed drzwi i się rozglądała, jakby wypatrując gościa, po czym wracała do środka. Gdy wreszcie poszedłem do chaty, było już późno i zastałem ją na krześle przy łóżku. Na półce nad piecem stały dwie puste miski, po których poznałem, że nic nie jadła.
Zjedliśmy kolację, ale tuż przed pójściem spać powiedziała do mnie chrapliwym szeptem:
– John, Duży John, był moim mężem. Zmarł na gorączkę. Chyba nic się nie stanie, jak ci powiem. Tak, powinieneś dowiedzieć się tego i owego o mnie, o sobie, o tym miejscu. – Urwała i popatrzyła w palenisko, gdzie dogasał żar. – Staram się zbytnio nie przejmować śmiercią. To naturalna rzecz, bardziej naturalna niż to miejsce. Ale śmierć taka jak ta… W niej nic naturalnego nie było. Zamordowano go.
Hałas i zgiełk Dróżki ucichł, słychać było tylko niskie, rytmiczne cykanie nocnych owadów. Drzwi mieliśmy otwarte, by wpuścić delikatne powiewy lipcowej bryzy. Thena zdjęła fajkę z półki nad paleniskiem, nabiła ją i zaczęła pykać.
– Duży John był nadzorcą. Wiesz, co to znaczy?
– Znaczy, że dozorował pól.
– Otóż to – powiedziała. – Wybrano go na nadzorcę wszystkich ekip zbieraczy. Został nim nie dlatego, że zachowywał się najpodlej, tak jak Harlan, ale dlatego, że był najmądrzejszy. Przewyższał tych wszystkich białych i to od niego zależał ich żywot. Bo pola to nie tylko ziemia, Hi. To źródło wszelkiego dobrobytu. Widziałeś to i owo. Napatrzyłeś się na wszystkie cudne rzeczy, co je tam urządzili.
Widziałem. Posiadłość Lockless była ogromna – tysiące wydartych górom akrów ziemi. Uwielbiałem urywać się z pracy w polu, by zwiedzać okolicę. Oglądałem sady ciężkie od złotych brzoskwiń, pola kołyszącej się na letnim wietrze pszenicy, kolby kukurydzy w żółtych koronach z jedwabistego włosia, mleczarnię, kuźnię, stolarnię, lodownię, ogrody pełne bzów i pol­nych lilii, a wszystko to rozłożone dokładnie według prawideł geometrii i olśniewającej symetrii, rządzone regułami matematyki, których jako malec nie umiałem pojąć.
– Piękne, co? – spytała Thena. – Ale to wszystko zaczyna się tu, na polach, od tego, co mam w tej fajce. A mój mężczyzna, Duży John, wszystkiego pilnował. Nikt się lepiej nie znał na złotym liściu, nikt nie miał większej wprawy. Potrafił ci powiedzieć, jak wykopywać larwy zawisaków albo które liście już trzeba zebrać, a które jeszcze zostawić. Biali szanowali go za to. Stąd mam tu tę wielką chatę. A my się dzieliliśmy. Rozdawaliśmy dodatkowe przydziały jedzenia tym, którzy mieli mało. Sam John nalegał, żeby to robić.
Przerwała, by pyknąć z fajki. Przyglądałem się świetlikom dryfującym w żółtym blasku na tle cieni.
– Kochałam tego człowieka, ale zmarł, a wtedy wszystko się popsuło. Pierwsze mizerne zbiory, jakie pamiętam, przyszły po jego śmierci. Potem kolejne. I kolejne. Ludzie ci powiedzą, że nawet John by nas przed tym nie ocalił, bo sama ziemia przeklęła białych za to, co jej zrobili, jak ją wyjałowili, aż został nagi piach. Zresztą nieważne, czemu tak się stało – od tamtego czasu żyjemy w piekle. Ja w nim żyję. Ty w nim żyjesz.
Dlatego sprzedali twoją mamę – wiesz o tym, nie? Sprzedali ją i twoją ciotkę Emmę. Dobrze je pamiętam – Rose i Emma. Co za para! Kochały się. Kochały tańczyć. Pamiętam je. I choć to czasem będzie boleć, ty też nie możesz zapomnieć, Hi. Rozumiesz? Nie możesz zapomnieć.
Wpatrywałem się w nią z tępą miną. Ja już zapomniałem.
– Na pewno nie zapomnę swoich dzieci – powiedziała Thena. – Zabrali mi całą piątkę na tor jeździecki, wystawili razem z innymi i sprzedali, tak jak się sprzedaje okseft tytoniu.
Thena pochyliła głowę i zasłoniła dłońmi oczy. Gdy znów na mnie spojrzała, po policzku ciekły jej łzy.
– Kiedy to się stało, ciągle przeklinałam Johna, bo myślałam, że gdyby żył, moje dzieci nadal by tu ze mną były. Czułam, że był inny niż my wszyscy, ale nie tylko dlatego, że tyle potrafił. Zrobiłby to, na co mnie zabrakło odwagi – powstrzymałby ich.
Widzisz, jaka jestem. Słyszałeś, co o mnie mówią. Wiesz, że w twojej ciotce Thenie coś pękło, ale kiedy zobaczyłam cię tam na poddaszu, zrozumiałam, że i z tobą jest marnie. Wybrałeś mnie. Coś tak pokierowało twoim młodym umysłem, że wybrałeś właśnie mnie.
Wstała i jak co wieczór zaczęła sprzątać. Wszedłem na górę.
– Hi! – zawołała. Uniosłem wzrok i nasze spojrzenia się spotkały.
– Tak, ciociu? – powiedziałem.
– Nie mogę być ci matką. Nie mogę być Rose. To była piękna, serdeczna kobieta. Lubiłam ją, a niewielu dziś lubię. Nie plotkowała, umiała dochować tajemnicy. Nie mogę być dla ciebie tym, kim ona. Ale wybrałeś mnie i ja to rozumiem. Chcę, żebyś wiedział, że to rozumiem.
Tamtej nocy długo nie spałem, wpatrując się w belki stropu i rozmyślając o słowach Theny. Piękna, serdeczna kobieta, nie plotkowała, umiała dochować tajemnicy. Dodałem te fakty do wspomnień, które zebrałem na temat matki od ludzi z Dróżki. Thena nie miała pojęcia, jak bardzo potrzebuję tych drobnych kawałeczków układanki, które z biegiem lat łączyłem w portret kobiety żyjącej w snach jak Duży John – portret utkany z dymu.

 
A co z moim ojcem? Co z panem Lockless? Bardzo wcześnie się dowiedziałem, kim jest, bo ani moja matka, ani on sam nie robili z tego tajemnicy. Od czasu do czasu widywałem go na koniu podczas objazdu włości, a kiedy nasze spojrzenia się spotykały, przystawał i uchylał mi kapelusza. Wiedziałem, że sprzedał moją matkę, bo Thena pilnowała, bym nigdy o tym nie zapomniał. Ale ja byłem chłopcem i widziałem w nim to, co wszyscy chłopcy widzą w ojcach – formę, z której powstać może ich własna męskość. Co więcej, zaczynałem dostrzegać ogromną przepaść dzielącą Wartościowych od Utrudzonych – Utrudzeni, pochyleni na polach, znoszący tytoń ze wzgórz do okseftu, wiedli życie wypełnione harówką, a Wartościowi, mieszkający w wysoko położonej rezydencji, siedzibie Lockless, byli wolni od tego losu. Uświadomiwszy to sobie, w naturalny sposób zacząłem podziwiać ojca, bo widziałem w nim symbol życia wśród splendoru i bogactw. Wiedziałem też, że gdzieś tam u góry mam brata, chłopca, który pławi się w luksusach, gdy ja się mozolę, i zastanawiałem się, jakie to prawo jemu pozwoliło na próżniackie życie, mnie zaś skazało na Trud. Musiałem wymyślić sposób na podniesienie własnej pozycji i stworzyć okazję, by wykazać własną wartość. O tym właśnie myślałem owej niedzieli, gdy mój ojciec pojawił się na Dróżce i odmienił moje losy.
Thena była tamtego dnia w lepszym humorze niż zwykle – siedziała na werandzie, a gdy grupki małych dzieci przebiegały w pobliżu, nie posyłała im gniewnych spojrzeń ani ich nie przeganiała. Ja byłem na tyłach osady, między skrajem pól a Dróżką, i śpiewałem pieśń pracy:
 
O, Panie, jaki ciężki trud,
O, Panie, jaki ciężki trud.
Nikt mego trudu nie zna oprócz Boga,
Nikt o tym nie wie nic oprócz Boga.
 
Śpiewałem zwrotka po zwrotce – o trudzie, pracy i nadziei, o trudzie i wolności. Zwrotka po zwrotce. Wyśpiewując wołanie, robiłem to jak pracujący w polu mężczyzna, który intonuje pieśń – nisko i przesadnie wyraźnie. Wyśpiewując odpowiedź, imitowałem, jeden po drugim, głosy ludzi z okolicy. Dorośli byli urzeczeni, a ich zachwyt rósł wraz z kolejnymi strofami piosenki, aż zaśpiewałem głosem każdego z nich. Lecz tamtego dnia nie przyglądałem się moim starszym pobratymcom. Obserwowałem białego człowieka siedzącego na koniu rasy tennessee pacer z kapeluszem głęboko naciągniętym na czoło, który – przysłuchując się mojemu śpiewowi – podjechał do mnie z uśmiechem aprobaty. To był mój ojciec. Zdjął kapelusz i po otarciu brwi chusteczką znów go nałożył. Sięgnął do kieszeni, coś z niej wyjął i pstryknięciem posłał to w moją stronę, a ja, nie odwracając wzroku od jego oczu, złapałem ten przedmiot jedną ręką. Stałem tak przez dłuższą chwilę, wciąż na niego patrząc. Za sobą wyczuwałem napięcie, które narastało wśród starszych – bali się, że moje zuchwałe zachowanie sprowadzi na nich gniew Harlana. Jednak ojciec, uśmiechnięty, skinął mi głową i odjechał.
Napięcie zelżało, a ja wróciłem do chaty ciotki Theny i wspiąłem się na swoje poddasze. Wyjąłem z kieszeni monetę, którą rzucił mi ojciec. Była miedziana, miała nierówne, szorstkie brzegi, z przodu profil jakiegoś białego człowieka, a z tyłu wizerunek kozła. Siedząc na poddaszu, przesuwałem opuszkami po chropowatych krawędziach przekonany, że właśnie odkryłem metodę, dostałem glejt, bilet, który pozwoli mi się wyrwać ze świata pól i Dróżki.

 
I faktycznie to się stało, następnego dnia po kolacji. Wychynąłem z poddasza i zobaczyłem Desi oraz Szefa Harlana rozmawiających ściszonymi głosami z Theną. Bałem się o nią. Nigdy nie widziałem tamtych dwojga w gniewie, ale wystarczyły mi opowieści, których się nasłuchałem. Ponoć Szef Harlan zastrzelił raz człowieka za to, że użył niewłaściwej motyki, a Desi oćwiczyła dziewczynę z mleczarni dorożkarskim batem. Widziałem, że Thena patrzy w podłogę i tylko czasem kiwa głową. Gdy goście poszli, zawołała mnie na dół.
W milczeniu zabrała mnie na pola, gdzie nikt nie mógł nas podsłuchać. Było już późne popołudnie. Ciężkie upalne powietrze rzedło z nadejściem wieczora. Przeczuwałem, co usłyszę, wyczekiwałem tego niecierpliwie, a kiedy zewsząd zaczął nas dobiegać chór nocnej przyrody, miałem wrażenie, że to śpiew na cześć wspaniałej przyszłości.
– Hiram, ja wiem, że ty dużo widzisz. I chociaż wszyscy musimy się zmagać z brutalnym światem, tobie idzie to lepiej niż niejednemu dorosłemu, ale ten świat stanie się jeszcze brutalniejszy – oznajmiła.
– Tak, ciociu.
– Biali ludzie przyszli mi powiedzieć, że twoje dni na polu dobiegły końca i idziesz w górę. Ale oni nie są twoją rodziną, Hiram, pamiętaj. Nie możesz się tam zapomnieć i nie możemy zapomnieć o sobie nawzajem. Wzywają nas na górę, rozumiesz? Nas oboje. Za sprawą tej twojej sztuczki – widziałam ją, wszyscy widzieli – mnie także biorą. Mam się tobą opiekować. Może ci się wydaje, że mnie od czegoś wybawiłeś, ale prawda jest taka, że przez ciebie trafię im wprost pod oczy.
– Pod oczy? – spytałem.
– Tu, na dole, mamy własny świat: żyjemy, gadamy i śmiejemy się po swojemu, nawet jeśli nie widzisz często, żebym to robiła. Lecz tu, na dole, mam wybór. Niezbyt wielki, ale własny. Tam, na górze, gdy oni patrzą się na ciebie… no, to co innego.
– Ale… ja… – wyjąkałem.
– Będziesz musiał na siebie uważać, synu. Być ostrożny. Pamiętaj moje słowa. To nie jest twoja rodzina, chłopcze. Ja tu i teraz jestem ci bardziej matką, niż ten biały mężczyzna na koniu kiedykolwiek będzie ci ojcem.
Starała mi się to wyjaśnić, przestrzec mnie przed tym, co mnie czeka. Lecz ja zostałem obdarowany pamięcią, a nie mądrością. I następnego dnia, kiedy przyszedł po nas Roscoe – dobroduszny kamerdyner mojego ojca o szyi pogrubionej wolem – z trudem ukrywałem podniecenie. Pomaszerowaliśmy w górę, za pola tytoniu, na których mężczyźni śpiewali piosenki:
 
Gdy trafisz do nieba, wspomnij o mnie,
O mnie i mojej grzesznej duszy,
Biednej, grzesznej duszy.
 
A kiedy minęliśmy pola pszenicy, kiedy przeszliśmy przez zielony trawnik i wkroczyliśmy do kwietnego ogrodu, ujrzałem stojącą na niewysokim wzgórzu rezydencję Lockless, jaśniejącą jak samo słońce. Zobaczyłem kamienne kolumny, portyk i okienko nad drzwiami wejściowymi. Wszystko było tu przewspaniałe. Nagle przeszedł mnie dreszcz, gdyż poczułem, że ten dom należy do mnie. Jest mój prawem krwi. Mój. I miałem rację, choć nie w tym sensie, o jakim wówczas myślałem.
Roscoe odwrócił się i – chyba na widok błysku w moich oczach – zrobił kwaśną minę.
– Idziemy tędy – powiedział.
Poprowadził nas z dala od drzwi ku podstawie małego wzgórza, na którym stał dom, i zobaczyłem wlot tunelu. Weszliśmy tam i kiedy przemierzaliśmy mniejsze, łączące się z głównym korytarze, Utrudzeni wychodzili z bocznych kwater, by przywitać Thenę i Roscoego. Znajdowaliśmy się w zatłoczonej norze, podziemnym świecie pod wielkim domostwem.
Stanęliśmy przed jedną z bocznych izb, najwyraźniej przeznaczonej dla nas. W środku były łóżko, stół, miednica, dzbanek i ręcznik. Żadnego poddasza. Żadnej piwniczki. Żadnego okna. Roscoe stał w progu wraz ze mną, a Thena odłożyła worek ze swoimi rzeczami. Wpatrywała się we mnie przez cały czas i widziałem w jej spojrzeniu ten sam komunikat co poprzednio: „Oni nie są twoją rodziną”. Po chwili odwróciła wzrok i powiedziała krótko:
– Możesz już go zabrać na górę.
Roscoe położył mi dłoń na ramieniu i poprowadził mnie korytarzami Norowiska ku podziemnym schodom. Weszliśmy na górę i stanęliśmy przed ścianą. Roscoe czegoś dotknął i ściana odsunęła się w bok. Wyszliśmy z ciemności wprost do obszernego, zalanego światłem pokoju pełnego książek.
Stałem w wejściu jak porażony: oszołomiły mnie słoneczny blask, zapach terpentyny, złoto-niebieskie perskie dywany, lśniące deski podłóg oraz książki, które najbardziej przykuły moją uwagę. Już wcześniej je widywałem – przy Dróżce zawsze mieszkały jedna czy dwie osoby, które umiały czytać i trzymały w chacie stare dzienniki albo śpiewniki – ale nigdy w takich ilościach, na regałach sięgających sufitu i zasłaniających wszystkie ściany. Starałem się nie gapić. Wiedziałem, jaki los spotyka kolorowych, którzy zbytnio się interesują światem poza granicami Wirginii.
Odwróciwszy wzrok od książek, zobaczyłem ojca, który siedział w rogu pokoju w koszuli i kamizelce, obserwując mnie oraz Roscoego. W drugim rogu ujrzałem białego, starszego ode mnie chłopca. Jakiś podszept krwi podpowiedział mi natychmiast, że to mój brat. Ojciec wykonał drobny gest, który Roscoe odczytał jako sygnał do wyjścia – odwrócił się na pięcie jak musztrowany żołnierz i zniknął za przesuwną ścianą. W ten sposób zostałem sam na sam z moim ojcem, Howellem Walkerem, oraz bratem. Obaj w ciszy przyglądali mi się ciekawie. Sięgnąłem do kieszeni, namacałem miedzianą monetę i przesunąłem opuszkiem palca po chropowatej, nierównej krawędzi.

 
Wesprzyj nas