Beata Sabała-Zielińska w książce „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć” sportretowała środowisko tatrzańskich ratowników przybliżając czytelnikom realia ich pracy.
„TOPR. Żeby inni mogli przeżyć” to reporterska książka o luźnej strukturze składająca się głównie z wypowiedzi ratowanych i ratujących, zebranych przez autorkę do postaci publikacji pozwalającej czytelnikowi zajrzeć za kulisy pracy Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Beata Sabała-Zielińska oddaje głos swoim rozmówcom, tworząc z ich opowieści całe rozdziały książki, uzupełnione danymi historycznymi czy własnymi spostrzeżeniami autorki od lat związanej z Podhalem.
Ta formuła sprawia, że słowo pisane przekształca się tutaj w gawędę i łatwo ulec wrażeniu, iż wcale nie czytamy, lecz słuchamy tego, co ratownicy mają do powiedzenia o swojej pracy w TOPR-ze, motywacji do jej podjęcia, najtrudniejszych akcjach ratunkowych i wielu innych sprawach. Rozmawia się tutaj bez ogródek, także na tematy drażliwe, takie jak obecność kobiet w organizacji – a raczej nieobecność przerywana pojedynczymi wyjątkami, finansowanie pracy ratowników czy kuriozalne wezwania od roszczeniowych turystów, okłamujących ratowników co do swojej rzeczywistej sytuacji, tylko po to, by ktoś dotrzymał im towarzystwa sprowadzając ze szlaku do Zakopanego, a najlepiej odwiózł śmigłowcem prosto do baru przy Krupówkach.
Zasób wiedzy uzyskiwanej przez czytelnika tej książki, jak na hermetyczny charakter środowiska ratowników tatrzańskich, jest dość rozległy. Beata Sabała-Zielińska postarała się o to, by możliwie jak najdokładniej opisać codzienność TOPR-u, procedurę jaką musi przejść każda osoba pragnąca zostać ratownikiem, wymagania takiej osobie stawiane, jak również zadania, które będą na nią czekać w przypadku przyjęcia do organizacji. Nie ominęła takich kwestii jak atmosfera panująca w organizacji, stosunek względem osób nowych, zdobywanie swego miejsca w hierarchii.
Nie mogło w takiej książce zabraknąć opisów akcji ratunkowych, widzianych tutaj przede wszystkim oczami osób, które zostały uratowane. Beata Sabała-Zielińska nie ograniczyła się do informacyjnego opisu wybranych przypadków, ale poprosiła ich uczestników o komentarze i wspomnienia na temat dramatycznych chwil przeżytych w górach. Wyraźnie dają one do zrozumienia, że podczas tatrzańskich wędrówek nieszczęście może spotkać każdego, także osobę znakomicie przygotowaną i obeznaną z górami. Są więc te historie przestrogą, jaką z pewnością powinien poznać każdy, kto się na szlaki wybiera.
Opowieści zebrane przez reporterkę uzupełniają zdjęcia pochodzące z archiwum TOPR-u, wykonane podczas akcji i szkoleń przez ratowników. ■Nikodem Maraszkiewicz
TOPR. Żeby inni mogli przeżyć
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 30 października 2018
Kiedy przyszłam do Jana Krzysztofa, naczelnika Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, z pomysłem napisania tej książki, powiedział krótko: „Proszę bardzo. Każdy może o nas pisać, ale żadnemu z kolegów nie nakażę, by z tobą rozmawiał. Jeśli się zgodzą, pytaj, o co chcesz”.
Zgodzili się. Odpowiedzieli na setki pytań. Nie ściemniali, nie ubarwiali, nie podkreślali swojej wyjątkowości. Wręcz przeciwnie, konsekwentnie studzili moje zachwyty, nie zgadzając się na żadne, nawet sprytnie zawoalowane „naj”. „To praca jak każda inna”, podkreślali, choć przywoływane przez nich akcje wyraźnie temu przeczyły.
Książka jest efektem blisko pięćdziesięciu wywiadów, z których każdy mógłby stanowić osobną opowieść. Jej bohaterowie to ludzie wyjątkowi. Podobnie jak pozostali, których nie zdołałam tu przedstawić. Nie da się spisać wszystkich historii i przywołać wszystkich ratowników TOPR-u, choć każdemu z nich należą się pokłony i wyrazy uznania.
To pierwsza tego typu publikacja w Polsce. Nigdy wcześniej ratownicy nie zdecydowali się tak otwarcie rozmawiać, zostaliśmy więc wyróżnieni tym zaproszeniem do hermetycznego świata górskich herosów.
Jako reporterka Radia ZET przez dwanaście lat przyglądałam się pracy ratowników tatrzańskich z bliska. Wtedy wydawało mi się, że wiem o nich prawie wszystko albo przynajmniej dużo. Teraz zrozumiałam, że nie wiedziałam NIC. Ktoś, kto zostaje po bezpiecznej stronie życia, nie wie, co czują ci, którzy stają do walki z żywiołem w poszukiwaniu zagubionych, rannych, umierających. I tych, którzy zginęli w Tatrach.
Na początku myślałam, że będę pisać o ludziach, potem zrozumiałam, że opowiadam o instytucji – organizacji, która od stu dziesięciu lat cieszy się szacunkiem w Polsce i na świecie.
TOPR tworzą ludzie niezłomni, którzy pod słowem honoru biorą na siebie zobowiązanie niesienia pomocy, niezależnie od pogody, pory dnia i roku. To przyrzeczenie jest fundamentem TOPR-u. Tradycją i powodem do dumy.
Drodzy Czytelnicy, dziękuję, że sięgnęliście po tę książkę. Znajdziecie w niej historie o życiu, determinacji, bólu, nadziei i cudach.
Beata Sabała-Zielińska
Miała porcelanowe oczy. Szkliste. Martwe jak oczy lalki. Nie oddychała, ale jej serce biło, słabo, słabiuteńko. Kurczyło się ostatkiem sił, ale wytrzymało do czasu przejęcia jej przez ratowników. Po czym stanęło.
Niedzielny poranek 21 lutego 2015 roku zdawał się wróżyć pogodny dzień. Gdyby nie ten wiatr. Ale to nic, nie szkodzi. Przecież i tak wejdą pod ziemię.
Planowali tę wyprawę od dawna. Nie byli nowicjuszami. Wszyscy skończyli kursy speleologiczne. Mieli już za sobą kilka udanych eksploracji tatrzańskich jaskiń. Teraz przyszedł czas na Komin w Ratuszu Litworowym w Wielkiej Świstówce.
Czworo młodych grotołazów – dwie dziewczyny i dwóch chłopaków – z entuzjazmem spakowało plecaki i sprzęt. Ta wyprawa miała być jak każda inna. Nic nie zapowiadało nieszczęścia.
Tymczasem w odległej części Zakopanego Edward Lichota, ratownik TOPR-u, odwołuje zaplanowaną na ten dzień wyprawę w góry. Miał poprowadzić w Tatry grupę turystów, ale niepokoiło go coraz mocniejsze wietrzysko. Według niego warunki są fatalne. Spokojnie zalega więc na kanapie, spodziewając się leniwej niedzieli. Około piętnastej słyszy nad swoim domem charakterystyczny dźwięk toprowskiego Sokoła. Już wie, że stało się coś złego. Pięć minut później melduje się w centrali.
Byli tuż przed wejściem do jaskini, gdy runął na nich śnieg. Lawina, która zeszła z rejonu Świstówki, porwała całą czwórkę. Ich los zdawał się przesądzony.
Kiedy w Tatrach wiatr wieje z prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę, śmigłowiec nie może kontynuować akcji. A czas ucieka z zawrotną prędkością, niwecząc szansę zasypanych.
Dwie godziny po wypadku ratownicy wyciągają spod śniegu dwudziestopięcioletnią Kasię. Dziewczyna nie oddycha, a jej serce właśnie przestało bić. Jednak toprowcy nie zamierzają się poddać. Rozpoczynają heroiczną walkę. Kładą na szalę całą swoją wiedzę, doświadczenie i determinację. Rzucają wyzwanie Bogu, który zdaje się być przeciwko nim.
Wichura powala drzewa, trzaskający mróz utrudnia reanimację, a droga w dół wydaje się drogą do piekieł. Wielu by odpuściło, poddało się, uznało prymat siły wyższej. Ale nie oni, nie ratownicy TOPR-u.
Mimo apokaliptycznej scenerii wierzą w niemożliwe.
I staje się cud!
Kilka miesięcy później mówi o nim cały medyczny świat, choć nikt z tego świata nie wie, że u podwalin sukcesu leży jedna z największych tragedii w historii TOPR-u.
Mężczyźni na miarę czasów
Nie lubią mówić o sobie. Nie uważają się za bohaterów. Podkreślają, że ich praca jest jak każda inna, że nie robią nic nadzwyczajnego. Denerwują się, gdy słyszą słowo „bohater”, i mają alergię na patetyczne sformułowanie „Rycerze Błękitnego Krzyża”. Są zadziwiająco skromni i pokorni wobec sił natury. Niejednemu z nich śmierć zajrzała w oczy. Niektórych z nich zabrała. Nie ukrywają, że czasami się boją, i przyznają, że strach bywa ich sprzymierzeńcem.
Kochają góry. Szanują ludzi. Walczą o życie każdego zagrożonego człowieka. Chylą czoła przed śmiercią. Idą po żywych i martwych, znosząc ich z gór z takim samym szacunkiem. Mają świadomość, że być może z którejś akcji nie wrócą. Ale mimo to byli, są i będą ratownikami. Na każde wezwanie naczelnika.
„Góry są żywiołem. Człowiek wchodzący w góry rozpoczyna z nimi grę. Ratownicy wkraczają wtedy, gdy gra toczy się na serio, gdy staje się walką o życie. Czasami jest to już tylko walka o ciało. Podstawowym więc wyróżnikiem w ratowniczym widzeniu gór, tym, co ludzi Błękitnego Krzyża charakteryzuje, jest poczucie życia na serio. Wyprawa ratunkowa to skondensowany czas życia prawdziwego, kiedy ważne są tylko sprawy naprawdę ważne! O tym nie mówi się nigdy. To jest doznanie tak głębokie i tak osobiste, że każdy zachowuje je dla siebie”1, napisał w książce Wołanie w górach Michał Jagiełło2.
Widziałam to, widziałam ten „skondensowany czas życia prawdziwego” i koncentrację ratowników na sprawach naprawdę ważnych. Jako dziennikarka radiowa bywałam w centrali Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego podczas organizowania wypraw ratunkowych, ale jako osoba z zewnątrz nie odczuwałam znaczenia tej chwili. Dopiero podczas zbierania materiałów do tej książki zrozumiałam, że między ratowanym a ratującym tworzy się bliski związek, który jest istotą ratownictwa. Ratowany bezgranicznie ufa ratującemu, oddając w jego ręce to, co najcenniejsze – życie, a ratujący świadomie bierze za nie odpowiedzialność. Czy może być głębsza relacja? To niepisany pakt, rodzaj cyrografu między potrzebującym pomocy a tym, dzięki komu ma szansę przeżyć. To honorowa umowa, w której stawką są sprawy naprawdę ważne, i to one stanowią fundament Pogotowia.
Chętnych do pracy w Pogotowiu nigdy nie brakowało i właściwie trudno się dziwić, bo ratownik TOPR-u to jest KTOŚ. Wszyscy Polacy doskonale wiedzą, kim są toprowcy. Nawet jeśli nie mieli z nimi bezpośredniego kontaktu. Znają ich działalność z medialnych przekazów, w których podkreślana jest sprawność i szybkość działania ratowników. TOPR budzi respekt i szacunek. Inna rzecz, że gdyby zacząć drążyć temat, dopytując: jak wygląda praca ratowników? jak się szkolą? co potrafią? co ich złości, a co motywuje? – nie byłoby już tak łatwo.
Gdybym miała stworzyć autorski „mentalny” portret toprowca, powiedziałabym: człowiek gór, pewny siebie i swoich umiejętności samiec alfa. Początkowo brawurowy, nadmiernie odważny, z kiełkującym syndromem Pana Boga. Potem pokorny, nawet bardzo pokorny – wobec gór, natury, życia. Nadal samiec alfa, ale już bez cienia syndromu Pana Boga i bez potrzeby udowadniania sobie i innym, że może, że umie, że chce i potrafi. Empatyczny, szanujący ludzi, ceniący życie, ale też gotowy na śmierć.
– Kiedy miałem pięć lat, chciałem zostać górnikiem, bo myślałem, że górnik to jest ktoś, kto chodzi po górach. Mogę zatem powiedzieć, że spełniłem swoje dziecięce marzenia – śmieje się Michał Gajewski, jeden z nestorów TOPR-u. – Żeby zostać ratownikiem, trzeba kochać góry i chcieć pomagać ludziom. Nie może być innej motywacji. Owszem, to jest bardzo prestiżowe zajęcie, miło jest słyszeć o sobie, że jest się bohaterem, ale ktoś, kto przychodzi do TOPR-u dla sławy, nie wytrzyma tu i nie będzie akceptowany przez kolegów. Blask fleszy zdarza się rzadko, a codzienność to najczęściej bardzo ciężka praca. Ryzykowna i odpowiedzialna. To robota dla ludzi wrażliwych na drugiego człowieka.
Część ludzi wstępujących do TOPR-u chce kontynuować tradycję rodzinną: „Ojciec, brat, kuzyn byli ratownikami, chciałem i ja”. Inni realizują młodzieńcze marzenia: „Widziałem ratowników działających w górach, podziwiałem ich, chciałem do nich dołączyć”. Są tacy, którzy liczą na wielką przygodę i dreszcz emocji, oraz tacy, którzy chcą zabłysnąć – wszak „dziewczyny kochają ratowników TOPR-u, chciałem, żeby kochały i mnie”. Cechą wspólną wszystkich jest jednak bezwzględna, autentyczna miłość do gór. Mówiąc wprost, ratownictwo zaczyna się od emocji, od chęci bycia w górach, poznawania ich i robienia czegoś, co jest z nimi związane. Potem dochodzi potrzeba rozwoju i zdobywania nowych górskich umiejętności, co często bywa przyczyną akcesji do TOPR-u.
Myśląc o ratownictwie, początkowo myślą głównie o sobie. Chcą po prostu umieć więcej i bywać tam, gdzie jako zwykli turyści wejść nie mogą. Chcą się sprawdzić i mieć poczucie, że poznali góry na wylot. Dopiero potem dociera do nich, że ich wiedza i umiejętności mogą przysłużyć się większej sprawie, i to jest moment, w którym zaczynają stawać się prawdziwymi ratownikami. Przygoda przeradza się w proces.
– Na początku nie do końca jesteś świadomy, czym tak naprawdę jest TOPR – mówi Andrzej Maciata. – Przychodzisz, bo myślisz, że będzie fajnie. Będę mógł się wspinać, jeździć na nartach, robić to i tamto, nie mówiąc o tym, że dziewczyny lecą na czerwony polar! Różne są te motywy, choć niewątpliwie wszystko zaczyna się od fascynacji. Potem jednak wkraczasz w inny etap, odkrywasz, że chodzi o co innego: o powołanie. Wiem, że to strasznie patetyczne słowo; ale co zrobić, jeśli ono pasuje do tej sytuacji najlepiej. Kiedy przychodzi chwila, że wszystko w tobie powoli się układa, emocje opadają, a skoki entuzjazmu nie mają już tak szokującej amplitudy, odkrywasz, że jesteś tutaj po to, by ratować ludzi! I to jest moment, w którym w sposób świadomy stajesz się ratownikiem TOPR-u, moment, w którym widzisz, że cały ten blichtr i zachwyt są złudne, bo prawdziwe oblicze ratownictwa to ciężka, wyczerpująca fizycznie i psychicznie robota.
Pomaga nam nasza tradycja i kontynuacja pewnych zachowań. Na przykład: kto pakuje zwłoki turysty, który zginął? Zazwyczaj młokos. Tak było, gdy ja byłem młody, i tak jest teraz. Dlaczego? Bo młodzi muszą oswoić się z najtrudniejszą stroną tej pracy. Ktoś powie być może, że to straszne i brutalne, a ja odpowiem: sprawdzające. To zderzenie rzeczywistości z wyobrażeniami o niej, zestawienie wizji zwożenia ślicznej panienki ze złamaną nóżką z tym, co często robimy w górach. Ratownictwo jest poważne, trudne, momentami wstrząsające, a pakowanie zwłok to sprawdzian, który trzeba przejść, by szczerze odpowiedzieć sobie na pytanie: czy na pewno temu podołam?
– Najtrudniej iść, kiedy człowiekowi potwornie się nie chce. Kiedy jest zmęczony, zmachany, dopiero co wrócił z jednej akcji i chciałby chwilę odpocząć, a musi się zebrać i pójść w góry ponownie. To są najtrudniejsze momenty ratownictwa – przyznaje Maciej Pawlikowski. – Gdy jest pięknie, słonecznie, kolorowo i sucho, a człowiek czuje się wypoczęty, gotowy do działania i wszystko dobrze się układa, to ratowanie bywa czystą przyjemnością. Natomiast kiedy jesteś sam, a wokół ciemno, mokro i zimno, a ty idziesz i idziesz, i idziesz, to już tak cudownie nie jest. Takie sytuacje najczęściej zdarzają się podczas dyżuru w schronisku w Morskim Oku, w Pięciu Stawach czy na Hali Gąsienicowej. Dyżury zazwyczaj są pojedyncze, więc gdy przychodzi wezwanie, to ratownik, który wyjdzie na tak zwany pierwszy rzut, zazwyczaj rusza sam. I nie jest to zbyt przyjemne. Nawet jeśli ma się świadomość, że dojdą koledzy z centrali.
– Ratownictwo jest czymś, co w człowieku dojrzewa – kontynuuje Andrzej Maciata. – Inaczej patrzysz na świat, mając dwadzieścia dwa lata, a inaczej drugie tyle. Ja dopiero teraz, po czterdziestu latach w TOPR-ze, mogę świadomie powiedzieć, dlaczego jestem ratownikiem. Bo lubię ludzi. W tej pracy trzeba być wyrozumiałym, przyjmować człowieka takim, jaki jest. Tolerować jego słabości i niedoskonałości. Oczywiście, zdarza się, że o kimś, kto zrobił coś niewiarygodnie głupiego czy nierozsądnego, mówimy: „A to kretyn, idiota”, ale idziemy po niego bez dyskusji, bo idziemy po każdego, kto potrzebuje pomocy.
– Tu ważny jest ratowany, a nie ratownik – podkreśla Jacek Broński. – Ja postrzegam siebie jako szczęśliwca, człowieka, któremu udało się dostać do tego zawodu. To twardy układ: coś za coś. Twój wkład to stuprocentowe zaangażowanie, a stowarzyszenie daje ci za to prestiż, spełnienie i satysfakcję.
– Jeżeli motywacją jest karmienie własnego ego, wyjdzie z tego totalna katastrofa, ale jeśli człowiek zrozumie, że chodzi o drugiego człowieka, to dotknie istoty sprawy – tak definiuje ratownictwo Monika Rogozińska, była ratowniczka TOPR-u.
„Indywidualizm w służbie zbiorowości”, tak ujął to Michał Jagiełło. „Związać się na stałe z Pogotowiem to uznać, że indywidualne cele i ambicje nie powinny być sprzeczne z nadrzędnym interesem ratownictwa tatrzańskiego. (…) Ludzie, którzy tworzą jego trzon, są hardzi, niepokorni, ambitni, chronią swoją wolność i wewnętrzną autonomię przed każdym, kto chciałby ją ograniczyć, a jednocześnie potrafią złożyć część swojej wolności w ręce jednego z nich, którego uznają za swego zwierzchnika. Indywidualiści – a potrafią odgrywać anonimową rolę jako części składowe sprawnie funkcjonującego mechanizmu zwanego patrolem ratowniczym, akcją, wyprawą”3.
Ratownicy znają swoją wartość, ale są ludźmi, których góry nauczyły pokory. Wiedzą, że wobec sił natury są malutcy i że o swej małości muszą pamiętać. Werner Munter4 napisał w swojej książce 3×3 zarządzanie ryzykiem w sportach górskich: „Respektuj góry, bo one są silniejsze niż Ty”. W tym jednym zdaniu zawarł wszystko, co trzeba wiedzieć o górach, a ta wiedza sprowadza się do prostej zasady, że w górach to nie ludzie dyktują warunki.
– Odkąd jestem ratowniczką TOPR-u, stałam się w górach ostrożniejsza – mówi Ewelina Wiercioch. – Pamiętam słowa Romka Kubina, który na jednym ze szkoleń powiedział, że jeśli ktoś jest dobrym wspinaczem, to stając się ratownikiem, przestanie nim być, bo po tym, co tu zobaczy, daruje sobie brawurę. Nie oszukujmy się, w górach trzeba ryzykować. Jeżeli chcesz coś osiągnąć, zrobić coś ambitnego, nie ma mowy o zachowawczości i wycofywaniu się. Trzeba napierać, a wiadomo, że jak się napiera, to łatwo o wypadek. Praca ratownika wyraźnie mnie zmieniła. Teraz, zanim coś zrobię, pięć razy się zastanowię i upewnię, że podejmuję właściwą decyzję. Nie powiem, trochę mnie to wkurza, nie do końca podobam się sobie w takim wydaniu, ale to jest to, o czym mówił na szkoleniu Romek, o zmianie, która w nas zachodzi. W TOPR-ze, zwłaszcza na początku, prowadzą nas doświadczone osoby i to one studzą narwańcze zachowania, które gdzieś tam kołaczą się w nas, szczególnie w młodych chłopakach. Już lecą zrobić to i tamto, już są gotowi do wyjścia, ale kierownik wylewa im kubeł zimnej wody na głowę swoim: „Uspokój się, powolutku. Najpierw pomyśl, a dopiero potem działaj, bo w ratownictwie nie chodzi o to, żeby się ludzie zabijali, tylko żeby ratowali!”. Na szczęście tutaj, podobnie jak w każdej innej pracy, z czasem człowiek staje się stabilny emocjonalnie, nabiera doświadczenia i zdrowego dystansu.
– Ratownictwo górskie to rzemiosło i artyzm – mówi Marcin Józefowicz. – Są sytuacje, w których musimy wyjść poza pewne standardy, bo coś nas zaskakuje, jest inne, nietypowe, niepodobne do żadnej wcześniejszej sytuacji. Wtedy trzeba dać się ponieść fantazji. Sięgnąć do artystycznej strony naszej natury. Można to nazwać szaleństwem, ale ostrożnie dawkowanym. Oczywiście, na to mogą sobie pozwolić wyłącznie ludzie z ogromnym doświadczeniem – tego również uczymy na szkoleniach, ponieważ „młodzież” nie do końca to czuje. Nie rozumieją rzeczy dla nas, starszych, już oczywistej – że nawet w ściśle technicznym działaniu potrzebna jest iskra boża. Dla „młokosów” sprawa często bywa bardzo prosta: skoro jesteśmy świetnie wyszkoleni technicznie, to możemy zdobywać świat. Nieraz widzę w ich oczach pytanie: dlaczego się tyle zastanawiasz? Dlaczego ten czy tamten kieruje zespołem w taki, a nie inny sposób? Dlaczego podejmuje taką, a nie inną decyzję? Czemu jest taki ostrożny? Wielu z nich nie widzi, że szuka się właśnie tego czegoś nieokreślonego, co sprawi, że zadanie zostanie wykonane perfekcyjnie. Czegoś, co obok wyszkolenia, doświadczenia, intuicji i właściwej oceny ryzyka jest istotą ratownictwa. Do czego dochodzi się latami. Z kolei siłą młodych jest ich młodzieńcza nadpobudliwość i ów syndrom Pana Boga, nie do końca pożądany, ale niewątpliwie rozpalający ideę, w imię której większość z nas przyszła do Pogotowia.
TOPR jest stowarzyszeniem, które działa na podstawie statutu przyjętego przez najwyższą władzę stowarzyszenia, czyli Walne Zebranie Członków. Ono wybiera zarząd, zarząd zaś powołuje naczelnika, odpowiadającego za organizację pracy i nadzór nad działaniami ratowniczymi.
Działania te, pod nazwą ratownictwo w górach i paśmie Spisko-Gubałowskim, zlecone są przez MSWiA i w znacznej części (ale nie całkowicie!) finansowane są z budżetu państwa.
Niestety, problemy z pieniędzmi i nieustanna walka o utrzymanie TOPR-u zdają się być wpisane w historię tej organizacji. Generał Mariusz Zaruski5, jeden z ojców założycieli stowarzyszenia, nieustannie prosił o wsparcie Pogotowia, wspominając o tym już w „Odezwie” tłumaczącej ideę powstania TOPR-u.
„Liczne w ostatnich latach przypadki i wypadki w Tatrach niejednokrotnie kończące się śmiercią zmuszają wszystkich szczerych zwolenników Tatr i taternictwa do zastanowienia się nad środkami, jeżeli już nie zapobieżenia złemu, to przynajmniej szybkiej i skutecznej pomocy poszkodowanym. (…) Dlatego właśnie musimy stworzyć instytucję – na wzór ochotniczych straży ogniowych, pogotowia ratunkowego w miastach itp., która by w każdej chwili gotowa była nieść pomoc potrzebującym jej w Tatrach. Doświadczonych taterników i przewodników sumiennych, którzy stanowić będą kadry ochotnicze i zobowiążą się na każde wezwanie czynną nieść pomoc w górach, nie zabraknie. (…) Zwracamy się tedy za pośrednictwem Taternika do szerokiego ogółu Polski, przyjaciół Tatr i Zakopanego z gorącą prośbą o poparcie sprawy i składanie datków pieniężnych na rzecz stałego Tatrzańskiego Pogotowia Ratunkowego z siedzibą w Zakopanem”6.
TOPR z założenia był dobrowolnym stowarzyszenia osób, które działały w nim lub były jego częścią.
Tadeusz Aleksander Pawłowski w magazynie „Wierchy” przypomina: „Według statutu Towarzystwo Ratunkowe składało się z czterech kategorii członków. Trzy kategorie obejmowały tych, którzy wspierali Pogotowie finansowo, czwarta – to właściwa Straż Ratunkowa. Członkowie należący do pierwszych trzech kategorii to tak zwani członkowie założyciele – wpłacający składkę 200 koron, potem byli członkowie wspierający, wpłacający 100 koron, oraz członkowie zwyczajni, płacący niewielkie składki roczne.
Pierwszymi członkami Straży Ratunkowej byli zaprzysiężeni w dniu 11 XII 1909 r. naczelnik Straży Mariusz Zaruski i członkowie: Klemens Bachleda, Szymon Tatar młodszy, Jakub Wawrytka Krzeptowski, Jędrzej Marusarz, Jan Pęksa, Wojciech Tylka Suleja, Stanisław Byrcyn Gąsienica, Stanisław Zdyb, Józef Lesiecki i Henryk Bednarski”7.
Ratownicy postanowili, że ich godłem będzie błękitny krzyż na białym owalnym polu, stąd późniejsze poetyckie określenie „Rycerze Błękitnego Krzyża”.
W tej chwili członkami TOPR-u są wyłącznie ratownicy czynnie działający oraz ci, którzy będąc wcześniej ratownikami, ze względu na stan zdrowia czy wiek nie mogą już aktywnie działać. Obecnie stowarzyszenie liczy dwustu siedemdziesięciu członków, z czego stu czterdziestu stanowi trzon straży ratunkowej – ta grupa posiada aktualne uprawnienia ratownika górskiego.
Ratownictwo w Tatrach od zawsze było bezpłatne, co nie znaczy, że generał Zaruski nie starał się od poszkodowanego lub jego rodziny uzyskać zwrotu kosztów wyprawy. Trzeba pamiętać, że początki ratownictwa były niezwykle trudne, TOPR nie miał stałego źródła finansowania, tymczasem pomocy potrzebowali zazwyczaj bogaci panowie, bo to oni byli pierwszymi eksploratorami Tatr. Nic więc dziwnego, że Zaruski bez skrupułów sięgał do ich kieszeni.
„Członkowie Straży w zasadzie pełnili swą służbę honorowo, ze względu jednak na zbyt częste i długotrwałe odrywanie ich od pracy zarobkowej, regulamin przewidywał zwrot kosztów poniesionych w czasie wyprawy – przypomina Tadeusz Aleksander Pawłowski. – Paragraf ten, który budził początkowo pewne zastrzeżenia, a którego istnienie było koniecznością życiową, nie umniejszył bynajmniej ducha ofiarności i bezinteresowności członków Straży. Wynagrodzenie nie przewyższało nigdy wysokości taksy przewodnickiej, będąc zawsze niewspółmierne w stosunku do poświęcenia i wysiłku wkładanego przez ratowników w czasie akcji. Z składek członkowskich zakupiono odpowiedni sprzęt, założono księgi ślubowań i wypraw, wydrukowano kilka ulotek i TOPR rozpoczęło swą pracę”8.
Dziś budżet TOPR-u wynosi około siedmiu milionów złotych, wliczając w to niebagatelne koszty utrzymania śmigłowca. Główne środki na działalność Pogotowia pochodzą z budżetu państwa i przeznaczone są na zlecone przez MSWiA zadania. Rząd pokrywa sześćdziesiąt, siedemdziesiąt procent kosztów ratownictwa górskiego oraz niemal w stu procentach finansuje utrzymanie śmigłowca, co daje ratownikom spory komfort psychiczny, toprowski Sokół drenuje bowiem dramatycznie kieszeń.
– Utrzymanie śmigłowca swego czasu spoczywało wyłącznie na naszych barkach, bo różni ministrowie, mówiąc delikatnie, mieli mocno ambiwalentne odczucia co do konieczności posiadania przez nas maszyny – przyznaje Jan Krzysztof, naczelnik TOPR-u. – W ostatniej dekadzie nie podlega to już dyskusji i jedyne, na czym skupia się ministerstwo, to jak znaleźć środki na ten cel. A mowa tu o poważnej kwocie ponad dwóch milionów złotych, stałych rocznych kosztów, plus dodatkowych kilku milionach złotych wydawanych co osiem, dziesięć lat na tak zwany remont główny.
Dotychczas nigdy środki z budżetu państwa nie dały ratownikom poczucia bezpieczeństwa, gdy chodzi o finanse, co roku zostawiając Pogotowie z większą lub mniejszą dziurą budżetową, którą tradycyjnie łatają darczyńcy – starzy i nowi, hojni i wierni.
Głównym sponsorem Pogotowia jest Polkomtel, operator sieci telefonii komórkowej Plus. Tajemnica handlowa nie pozwala ujawnić wysokości dokonywanych przez nich wpłat, naczelnik zdradza jednak, że firma przekazuje największe środki spośród wszystkich sponsorów. Kolejnym ważnym partnerem jest Škoda, z którą TOPR współpracuje od lat i która przekazuje lub udostępnia do darmowego korzystania samochody osobowe, wykorzystywane przez ratowników w celach służbowych. Poważne wsparcie zapewnia także firma Salewa, która w ramach tak zwanego sponsoringu w naturze dostarcza ratownikom część potrzebnego ekwipunku.
Kolejnym filarem jest firma BP, która od dwudziestu lat daje paliwo do toprowskich samochodów i skuterów (paliwo do śmigłowca jest kupowane z dotacji), bardzo poważnym źródłem jest także jeden procent podatku wpływający od ofiarodawców na Fundację TOPR. Ta suma z roku na rok jest coraz większa, przyznaje naczelnik, dodając, że TOPR ma już około dziesięciu tysięcy donatorów, którzy przekazując swój procent, wspierają stowarzyszenie kwotą ponad kilkuset tysięcy złotych. To daje stowarzyszeniu trzecie miejsce w Małopolsce pod względem ofiarowanego podatku.
TOPR dostaje też poważne wsparcie z Tatrzańskiego Parku Narodowego, choć nie do końca można je nazwać sponsoringiem, czyli dobrowolną wpłatą na rzecz. Historia tej pomocy sięga czasów burzliwej dyskusji na temat obowiązkowych ubezpieczeń górskich, która rozgorzała w mediach kilka lat temu. Po serii poważnych górskich wypadków i spektakularnych, a co za tym idzie, kosztownych, akcji ratowniczych media wzięły na celownik niefrasobliwych turystów, którzy swoją bezmyślnością i brakiem wyobraźni doprowadzają TOPR niemal na krawędź bankructwa. Dziennikarze, podpierając się obywatelskim oburzeniem na, cytuję: „lezącą w Tatry bez pojęcia bandę idiotów”, wskazywali przykłady innych państw, w tym sąsiedniej Słowacji, i sugerowali wprowadzenie u nas odpłatnych akcji ratunkowych. Setki domorosłych „ekspertów” rozwodziło się nad tym, podczas gdy potencjalni beneficjenci tego rozwiązania wpadli na zupełnie inny pomysł. Zaproponowali, by Tatrzański Park Narodowy oddał im piętnaście procent przychodów z biletów wstępu do TPN-u, wychodząc z logicznego założenia, że jak by nie było, TOPR ratuje ich klientów. Pomysł zdawał się nie mieć słabych stron, a jednak nie obyło się bez przepychanek, gdy minister środowiska przeliczył, że chodzi o niebagatelną kwotę miliona dwustu tysięcy złotych rocznie. Ostatecznie nazwanie tego pomysłu czymś w rodzaju ubezpieczenia górskiego przekonało, kogo trzeba, dzięki czemu TOPR co roku zyskuje solidny zastrzyk gotówki. W tej sprawie niezwykle pomocny był ówczesny senator Franciszek Bachleda-Księdzularz, który prowadził prace legislacyjne.
Uprzedzając ewentualne ponowne dyskusje na temat rzeczonych ubezpieczeń, przypomnę stanowisko Jana Krzysztofa, naczelnika TOPR-u, który w listopadzie 2015 roku wydał takie oto oświadczenie:
„Często pojawiają się pomysły, by «wzorem innych państw nieodpowiedzialni turyści ponosili koszty akcji ratowniczych» lub by «wprowadzić obowiązkowe ubezpieczenie». Na pierwszy rzut oka pomysł wydaje się oczywisty. Ale czy aby w ten sposób jest finansowane ratownictwo górskie w innych krajach europejskich? Zapewniam, że nawet w Szwajcarii sam ratowany lub jego ubezpieczyciel nie pokrywają całości kosztów. W wielu miejscach ten udział własny w kosztach dotyczy częściowego pokrycia kosztów, a w wielu miejscach ratownictwo jest bezpłatne lub finansowane w ramach ubezpieczenia społecznego. Dodam, że przywoływany często przykład Słowacji nie jest poparty wiedzą. Wpływy z odpłatności za akcje ratownicze na Słowacji (poza śmigłowcem funkcjonującym tam na innych zasadach w ramach Pogotowia lotniczego obsługiwanego przez prywatne firmy lotnicze) nigdy nie przekroczyły 8 procent budżetu. To proporcjonalnie są mniejsze środki niż pozyskiwane przez TOPR w ramach 15 procent z biletów wstępu do TPN. Wydaje się, że ta forma udziału wszystkich wchodzących na obszar TPN w dofinansowaniu ratownictwa jest rozwiązaniem dobrym, prostym i zastępującym pomysł «obowiązkowych» ubezpieczeń, z którymi nie spotkałem się w żadnych górach.
Ratownictwo górskie jest integralną częścią całego systemu ratownictwa w Polsce i nie widzę istotnych powodów, by to właśnie w tym miejscu jako pierwszym wprowadzać odpłatność za akcje ratownicze. Podnoszony często problem zwiększonego ryzyka podejmowanego przez turystów czy taterników też nie jest jednoznaczny. Bo czy aby ryzyko letniego spaceru do Morskiego Oka drogą asfaltową jest rzeczywiście większe niż jazda samochodem? Nie słychać również o konieczności ponoszenia kosztów akcji ratowniczej przez sprawcę wypadku na drodze, gdzie działa szereg służb ze śmigłowcami włącznie.
Podstawowy koszt dobrze funkcjonującej służby ratowniczej to przede wszystkim koszty utrzymania gotowości. Najistotniejsze jest, by w razie wypadku w jak najkrótszym czasie mogli wyruszyć dobrze wyszkoleni i wyposażeni ratownicy. Zapewniam, że koszt utrzymania TOPR w sytuacji, gdyby nie podjął żadnej akcji ratunkowej przez cały rok, lub – tak jak obecnie – ratowałby ponad 800 osób, byłby bardzo zbliżony.
Myślę, że warto docenić i cieszyć się z faktu, że mamy w Tatrach doskonale funkcjonującą służbę ratowniczą i w razie potrzeby otrzymamy pomoc bezpłatnie i na najwyższym poziomie”.
Kończąc temat budżetu TOPR-u, dodam, że Pogotowie prowadzi także działalność gospodarczą, polegającą na ratowniczym zabezpieczeniu zimą terenów narciarskich. Warto podkreślić, że całość kosztów tego ratownictwa pokrywają zarządzający stacjami narciarskimi, o czym bardzo często nie wiedzą również narciarze i inni komentujący sposoby finansowania ratownictwa w górach. Nie są to wprawdzie ogromne sumy, ale zawsze coś. Poza tym, jak podkreśla naczelnik, dla młodych ratowników jest to doskonała szkoła w szlifowaniu umiejętności udzielania pierwszej pomocy. W czasie sezonu, zabezpieczając większość dużych ośrodków narciarskich, pomagają średnio dwóm i pół tysiąca poszkodowanych. W zimie na stokach pracuje blisko sześćdziesięciu ratowników.
Ratownicy TOPR-u właściwie nie ratują poza górami, bo zgodnie z ustawą o finansach publicznych środki przeznaczone na ratownictwo w górach mają zostać wykorzystane w miejscu docelowym. Wyjątek stanowi tak zwany ważny interes społeczny, rozumiany jako katastrofa, w której służby ratunkowe jednoczą siły. Na co dzień umiejętności ratowników nie mogą być wykorzystane gdzie indziej, mało tego, gdyby toprowcy z dobroci serca chcieli pomóc komuś spoza terenu ich działania, musieliby zwrócić do budżetu MSWiA dwanaście tysięcy złotych za każdą godzinę pracy śmigłowca TOPR-u (przy czym jeśli dochodzi do takich rozliczeń, ratownicy zazwyczaj uzyskują zgodę, by te środki przeznaczyć na zakup sprzętu ratowniczego).
To dotyczy także działań na rzecz, na przykład, służby zdrowia, z racji tego, że jest finansowana ze środków innego ministerstwa.
– I to jest obłęd, z którym borykamy się od lat – przyznaje Jan Krzysztof. – Nie ma w tym cienia logiki, bo przecież wszystkie środki pochodzą z jednego budżetu, a jednak rozliczenia pomiędzy ministerstwami nie pozwalają na użycie, na przykład, naszego Sokoła. Lotnicze Pogotowie Ratunkowe tymczasem nie zawsze jest w stanie wykonać zadanie. Weźmy tereny trudno dostępne, na przykład w Paśmie Gubałowskim. Są tam osiedla bez dróg dojazdowych, ale z domami mieszkalnymi, co daje im status terenu zabudowanego. Jeśli zatem ktoś stamtąd będzie potrzebował pomocy, a jego ewakuacja będzie wymagała desantu ratowników z pokładu śmigłowca, LPR nic nie wskóra. Ich maszyny są do takich działań za słabe, nie mają odpowiedniego wyposażenia oraz załogi zdolnej to wykonać. A ich najbliższy śmigłowiec stacjonuje w Krakowie. My za to mamy wszystko, co trzeba, ale zgodnie z przepisami nie możemy działać w terenie zabudowanym. No, chyba że ktoś rozsądny wyniesie chorego za płot, pozwalając nam legalnie wkroczyć do akcji. Ale czy to nie jest totalny absurd? Trzeba to koniecznie zmienić, pochylając się nad przepisami i próbując mądrze je uregulować. Z naciskiem na słowo „mądrze”, bo były już próby współpracy z różnymi instytucjami, które kiepsko się kończyły. Zdarzało się bowiem, że wzywano nas do banalnych spraw, marnując nasz czas i publiczne pieniądze. Mieliśmy też problem, gdy Sokół został „zajechany” w służbie transplantologii. Dopóki latał, wszyscy byli zachwyceni, gorzej, jak przyszło zapłacić za remont. Nie znalazł się ani jeden chętny. Dlatego regulacje prawne, zarówno te zobowiązujące nas do czegoś, jak i te zabraniające nam działań, powinny być dobrze przemyślane i najlepiej skonsultowane z nami.
Obecnie stosujemy zasadę, że ratownicy lecą do akcji niezależnie od tego, czy ktoś za to zapłaci, czy nie. Dyżurni wiedzą, że w przypadku zagrożenia życia po prostu działamy, a moja w tym głowa, żeby później się z tego wytłumaczyć. Niestety, to droga przez administracyjną mękę, bo każdy interpretuje przepisy według własnego uznania.
Co ciekawe, współpraca toprowców z innymi krajami jest bardzo dokładnie opisana i określona, dzięki czemu w tej kwestii nie ma żadnych niedomówień. Ratownicy TOPR-u z racji geograficznej bliskości najczęściej działają ze Słowakami i choć pomoc układa się znakomicie, nie zawsze jest darmowa. Skrupulatnie rozliczane są akcje z użyciem śmigłowca i trudno się dziwić, zważywszy na to, że koszty takich działań są bardzo wysokie. Jeśli Słowacy proszą, by przyleciał do nich nasz Sokół (a proszą o to z różnych powodów: na przykład ich maszyna ma awarię albo nie można jej użyć w silnym wietrze), TOPR wystawia za tę usługę rachunek. Horska Służba bez dyskusji reguluje należność, po czym uwzględnia te koszty w fakturze wystawianej poszkodowanemu w ramach odpłatnych akcji ratunkowych. W drugą stronę działa to podobnie, choć zdarzają się wyjątki od reguły.
Dwa lata temu śmigłowiec słowackiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych pomógł w akcji przetransportowania do zakopiańskiego szpitala polskiego taternika, który uległ wypadkowi na Kazalnicy, za co Polska nie musiała zapłacić. W tym przypadku słowacki helikopter jako statek państwowy pomagał w ramach współpracy międzynarodowej, ta zaś oparta jest na jeszcze innych zapisach. Słowem, wszystko zależy od tego, kto z kim i na jakich zasadach działa. Jeżeli w Tatrach Polskich pomaga inny śmigłowiec słowacki, TOPR pokrywa koszty z własnych środków.
Ratownikiem TOPR-u może zostać każdy pełnoletni i aktywny górsko człowiek. Aktywny górsko nie znaczy „drepczący po szlakach”. Kandydat na kandydata na ratownika TOPR-u (tak zwany adept) musi umieć się wspinać, bardzo dobrze jeździć na nartach i znać topografię Tatr. Kandydat musi też znaleźć dwóch członków TOPR-u, którzy będą członkami wprowadzającymi, wesprą go w dążeniu do celu i poręczą za niego przed kolegami.
– To tradycja Pogotowia. W pierwszych księgach TOPR-u członkowie wprowadzający zwani byli świadkami przysięgi – tłumaczy Jan Krzysztof, podkreślając, że to dobry zwyczaj, pokazujący zaangażowanie i zobowiązanie obu stron. – Wprowadzający powinni przedstawić kandydata i poręczyć, że jest człowiekiem godnym zaufania. Przyjęte jest także, że to oni wprowadzają następnie kandydata w arkana działalności górskiej i zasady funkcjonowania stowarzyszenia, a nawet trochę za niego odpowiadają, zwłaszcza w pierwszym okresie. Ich rekomendacja daje nam gwarancję, że jest to osoba, która nadaje się do tej pracy. TOPR to elitarna organizacja. Elitarna nie znaczy zamknięta, każdy ma dostęp do Pogotowia, ale chodzi o to, żeby to nie byli przypadkowi ludzie. To ważne, bo wyszkolenie ratownika nawet w podstawowym zakresie jest bardzo czasochłonne i kosztowne. Ostrożność w doborze kandydatów to także wynik odpowiedzialności, jaką bierzemy za ratowanych. Już na etapie kandydackim tym młodym ludziom powierzane są bardzo poważne zadania. Jeśliby się tych kandydatów nie znało, trzeba by ich bardzo pilnować, a nie jesteśmy w stanie tego robić. Dlatego kandydaci na kandydatów na ratownika są już w pewien sposób wybrani, choć to dopiero początek długiej i wymagającej drogi.
Rozpoczyna ją złożenie podania z dołączonym wykazem działalności górskiej, a później egzamin wstępny, który weryfikuje praktyczne umiejętności potencjalnego kandydata.
– Egzamin wstępny pozwala odsiać tych, którzy marzą o ratownictwie, od tych, którzy mają na to realne szanse – mówi wprost Marcin Józefowicz, szef szkolenia TOPR. – Nie jesteśmy szkółką, tylko organizacją, która potrzebuje profesjonalistów, dlatego nie interesują nas żółtodzioby. Na stronach TOPR-u można znaleźć dokładny opis naszych wymagań, dlatego dziwią mnie podania od ludzi, którzy zdają się ich nie rozumieć. Zdarzają się bowiem podania z wykazami tras zrobionych z wynajętym przewodnikiem albo, jeszcze lepiej, z drogą wspinaczkową, którą delikwent opuścił ledwo żywy, w ramionach ratowników. Powiem krótko, to totalny obciach. Prosząc o wykaz dróg wspinaczkowych, mamy na myśli trasy robione samodzielnie! Spodziewamy się znaleźć w ich opisie nazwisko partnera wspinaczki oraz datę zdobycia góry, przy czym wykaz ma zawierać drogi z ostatnich trzech lat, a nie z jakiejś wczesnej młodości. Owszem, w działalności taternickiej jest zwyczaj, że nikt nie sprawdza prawdomówności i że nie trzeba udowadniać zdobycia ściany, należy jednak pamiętać, że człowiek przyłapany na kłamstwie nie ma już wstępu do środowiska. Tym bardziej warto się poważnie zastanowić, co wpisujemy i czym chcemy się pochwalić, zwłaszcza że łatwo to zweryfikować podczas wspomnianego egzaminu. A ten składa się z etapu zimowego i wiosennego. Wiosną sprawdzamy zdolności wspinaczkowe: wiązanie węzłów, zakładanie asekuracji i stanowiska oraz umiejętność zjazdu. Kandydat na kandydata musi też przejść test kondycyjny, czyli bieg na Kasprowy Wierch, oraz test ze znajomości topografii Tatr. Jest również sprawdzian z historii i ze statutu TOPR-u, chcemy bowiem, żeby ludzie wiedzieli, do jakiej organizacji wstępują. W zimowym etapie sprawdzamy zaś, jak ewentualni kandydaci jeżdżą na nartach po trasach i poza nimi.
Ponieważ nie ma żadnych szkół związanych z ratownictwem górskim, jedynymi jednostkami wskazanymi do szkolenia, a także do weryfikacji umiejętności górskich są w Polsce Górskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe i Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe (odbywa się to na podstawie odpowiedniej zgody wydanej przez ministra spraw wewnętrznych po spełnieniu określonych w ustawie wymogów).
Z tym że TOPR nie szkoli dla GOPR-u, a GOPR nie szkoli dla TOPR-u. To znaczy tyle, że uprawnienia zdobyte w GOPR-ze nie są uznawane w TOPR-ze, zatem ratownik GOPR-u, który chciałby zostać ratownikiem TOPR-u, musi przejść toprowskie szkolenie i toprowską weryfikację. Ta sama zasada obowiązuje instruktorów narciarskich i wspinaczkowych, nieuznawane są także certyfikaty przyznawane przez Polski Związek Alpinizmu. Słowem, kandydat na kandydata na ratownika TOPR-u jest człowiekiem z czystą kartą i tak jak wszyscy inni kandydaci przechodzi testy. TOPR bardzo wysoko stawia poprzeczkę, wymagając konkretnych umiejętności, dlatego toprowscy instruktorzy wychodzą z założenia, że tylko oni mogą sprawdzić predyspozycje kandydata.
Należy pamiętać o różnicy między TOPR-em a GOPR-em, nie jest to bowiem, jak sądzi większość Polaków, ta sama instytucja. Historyczne zaszłości spowodowały, że ten temat potrafił być kiedyś bardzo drażliwy. Dlatego lepiej nie mylić toprowców z goprowcami!