Echa II Wojny Światowej w realiach Stanów Zjednoczonych lat pięćdziesiątych opisała Christine Dwyer Hickey. Jej powieść „Wąski pas lądu”, uhonorowana prestiżową nagrodą Walter Scott Prize, to proza głęboko angażująca emocjonalnie, pozwalająca czytelnikowi odczuć rozterki targające bohaterami.
Pusta plaża w październiku to znakomite miejsce do czytania książki „Wąski pas lądu” autorstwa Christine Dwyer Hickey, opowiadającej o echach II Wojny Światowej w realiach Stanów Zjednoczonych lat pięćdziesiątych. Czytelnik poznaje je przez pryzmat wątków biograficznych z życiorysu Edwarda Hoppera i jego żony Josephine Nivison, zestawionych z opowieścią o Michaelu, niemieckim dziesięciolatku osieroconym podczas wojny, adoptowanym przez amerykańską rodzinę.
Michael próbuje z całych sił przystosować się do życia w nowym kraju, wymazać z pamięci przeszłość, powracającą do niego znienacka w zatrważających wizjach. Josephine Nivison mierzy się z życiem w cieniu własnego męża, z byciem kapłanką jego sztuki i pomostem pomiędzy nim a światem. Poświęciła dla niego wszystko, własne ambicje i karierę. Jest wreszcie i on – Edward Hopper, malarz smutku, jeden z najważniejszych artystów amerykańskich XX wieku. Zmęczony, znużony własną sławą, borykający się z upływającym czasem i brakiem weny twórczej, której ostatecznie szuka w oczarowaniu Karherine, kobiecie nie mającej przed sobą zbyt wiele czasu.
W tym gronie rozgrywa się akcja opowieści, wykreowanej na styku faktów z biografii Edwarda Hoppera i pisarskiej wyobraźni przez Christine Dwyer Hickey. Michael i jego amerykański kolega Richie, u którego chłopiec spędza wakacje, poznają wybitnego artystę i jego żonę, nawiązując z nimi osobliwą przyjaźń. Wielki malarz i mały chłopiec, zmagający się przez cały czas z bagażem wojennych wspomnień, mają sobie coś do przekazania.
Powieść ta przepełniona jest melancholią, podobnie jak obrazy Hoppera.
Między wierszami padają w „Wąskim pasie lądu” pytania o dalekosiężne konsekwencje II Wojny Światowej dla ludzi, którzy doświadczyli jej na własnej skórze i tych, którzy podlegają oddziaływaniu jej skutków, choć od linii frontu byli przez cały czas bardzo daleko. Wszystko to autorka usytuowała w pejzażu Ameryki lat pięćdziesiątych, próbującej zapomnieć o wojnie pośród piknikowych koszyków, towarzyskich spotkań i prób nie oglądania się za siebie.
Powieść ta przepełniona jest melancholią, podobnie jak obrazy Hoppera. Wymaga spokoju i namysłu, za co odwdzięcza się, kreśląc w wyobraźni czytelnika sugestywne obrazy opisywanych czasów. A plaża? Plaża pasuje dlatego, że rzecz dzieje się na Cape Cod, gdzie bohaterowie spędzają lato, zmagając się z samotnością i traumami przeszłości. Piękna historia. ■Agnieszka Kantaruk
Wąski pas lądu
Przekład: Magdalena Iwińska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 24 czerwca 2021
Który przynosi wojnę
1
Na szczycie schodów terminalu chłopiec gwałtownie się zatrzymuje, więc kobieta ciągnie go mocniej. On stawia opór – tym razem ugina kolana i zapiera się piętami. Ona chwilę odczekuje i odwraca się do niego.
– Co się dzieje? O co znowu chodzi?
Odkręcając się, zaczepia koszykiem o jego gołą nogę. Na skórze wykwita długi czerwony ślad po zadrapaniu. Piecze, ale chłopiec nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Spogląda na nogę, potem na koszyk, potem znowu na nią. Przechyla się na bok, a walizka wysuwa mu się z dłoni.
– Nie jadę… – zaczyna.
– Jak to nie jedziesz? Co chcesz przez to powiedzieć?
– Nie lubię…
– Nie lubisz? Niby czego teraz nie lubisz?
Nie po raz pierwszy stoją w tym miejscu i sprzeczają się o to samo. Ostatnim razem, dwa lata temu, latem 1948 roku, kiedy – gdy się odwróciła, żeby pójść do kasy po bilety – rzucił się do ucieczki, zostawiając na samym środku dworca Grand Central brązową błyszczącą walizkę, którą kupił mu Harry. Nie uciekł wtedy daleko. Nie przyszło mu do głowy, żeby pobiec w kierunku wyjścia, a za bardzo się bał ruchomych schodów i wind, więc wtopił się w tłum, przedzierając z jednej strony na drugą. Nie upłynęło wiele czasu od chwili, gdy kobieta zameldowała o zdarzeniu, do czasu, gdy gliniarz zaciągnął go z powrotem na miejsce pod zegarem z czterema tarczami, gdzie czekała.
– Pani jest jego mamą? – zapytał policjant.
Skinęła tylko głową, bo nie była w stanie zmusić się do tego, by opowiedzieć mu całą historię, na dodatek w potoku łez. Zademonstrowała wtedy, jak bardzo jest zła, uderzając chłopca w ucho – jeden jedyny raz w życiu. Potem podarła bilety na strzępy, a te rzuciła mu w twarz, wrzeszcząc: „Zadowolony? Teraz jesteś zadowolony?!”, a gliniarz stał obok i się przysłuchiwał. „Tego chcesz? To ja biorę w pracy wolny dzień tylko po to, żeby pojechać z tobą do Bostonu. I cały dzień, żeby potem sama wrócić. I tak mnie traktujesz? W porządku, możesz spędzić resztę lata w mieszkaniu! Będziesz się dusił jak pieczeń w garnku, słyszysz? Proszę bardzo, idź sobie!”
Chłopiec ani drgnął – nawet nie podniósł ręki, by rozetrzeć piekące ucho. Nie czuł się ani zawstydzony, ani rozżalony, a jeśli było mu przykro, nie dał niczego po sobie poznać. Stał po prostu, wpatrując się w nią, jakby zastanawiał się, jakiego koloru tapetę kobieta ma w środku głowy, w mózgu.
I znowu są w tym samym miejscu – minęły dwa lata, chłopiec jest już dziesięciolatkiem – tak przynajmniej wszyscy uważają. Walizka, którą kupił mu Harry, ponownie jest w użyciu – może tylko bardziej wyblakła i podrapana po dwóch latach wsuwania i wyciągania jej stamtąd, gdzie pełni funkcję sekretnego schowka na jego komiksy i skrawki papieru oraz wszelkie dziwactwa, jakie tam ukrywał.
Tym razem kobieta postanawia nie ryzykować. Bilet kupiła dzień wcześniej w przerwie obiadowej, a bagażowy z dworca New Haven, którego Harry zna, obiecał mieć na niego oko, na wypadek gdyby chłopakowi strzeliło do głowy wyskoczyć z pociągu. Wszystko zostało przygotowane. Wsadzi go do środka, zanotuje numer wagonu, a gdy zobaczy, że pociąg rusza ze stacji, zadzwoni do Harry’ego do pracy, a ten zatelefonuje do pani Kaplan i powiadomi ją, że nie było żadnych komplikacji. Kiedy wjadą na peron w Bostonie, do tego samego wagonu wsiądzie pani Kaplan i na Cape dotrą już razem. Dalszą część podróży odbędą jednym z tych pękatych autobusów, a potem przesiądą się w samochód. Ale u celu czeka morze, piasek oraz Richie, wnuczek pani Kaplan.
Zmęczyło ją powtarzanie tego chłopcu – autobus, samochód, morze, piasek, Richie. A nawet pies! Zmęczyło tworzenie tej opowieści, gdy tymczasem on, milcząc zawzięcie, najwyraźniej to wszystko znowu odrzuca.
Ale przecież obiecał Harry’emu – przysiągł, że tym razem nie będzie żadnych kretyńskich sztuczek. Wydawało się, że jest w tym szczery. Harry nawet sobie zażartował coś na temat jego ostatniej ucieczki oraz interwencji policjanta. Jak twierdzi, trąbili o tym w radiu – cały Nowy Jork już słyszał. Chłopiec nawet się uśmiechnął – jest całkiem ładny, gdy wysili się na uśmiech. Bardzo się zmienił przez te dwa lata – poprawił oceny w szkole, już tak szybko nie odwraca wzroku, kiedy ktoś na niego patrzy, a zagadnięty, gada w zasadzie jak każdy inny amerykański chłopak. Interesuje się też zróżnicowanymi sprawami – od dawna mu powtarzała, że musi wykrzesać z siebie większe zainteresowanie życiem.
Była prawie pewna, że tym razem zachowa się jak duży chłopiec. Powiedziała to Harry’emu kilka dni temu, a ten mrugnął do niej w lustrze znad pokrytej pianą twarzy. Absolutnie pewna.
Stawia koszyk obok walizki.
– Pytałam o coś – mówi.
Chłopiec ignoruje ją.
– Mógłbyś mi uprzejmie wyjaśnić, o co chodzi?
On nadal się nie odzywa. Kobieta nie wytrzymuje. Powoli, ale konsekwentnie wylewa na niego swoją złość, aż do samego dna. Dobrze mu tak, za te wszystkie kłopoty, które miała przez niego ubiegłego lata i jeszcze poprzedniego, kiedy musiała płacić – tak, dobrze słyszy: płacić! – opiekunce, żeby móc pójść do pracy, gdy on się obijał po mieszkaniu, wycinając te idiotyczne papierowe figurki z czasopism i oddając się tym swoim idiotycznym zabawom. I jeszcze na dodatek robi to pani Kaplan – ta, która była tak miła i dała mu jeszcze jedną szansę po tych perturbacjach, jakie jej zgotował dwa lata temu! I to komu – właśnie pani Kaplan, która wcale na to nie zasługuje! Gdyby nie ona, nie wiadomo, gdzie by teraz był – może leżałby martwy przy jakiejś drodze gdzieś daleko w Europie. Przecież to pani Kaplan przypuszczalnie jako pierwsza podszepnęła cały ten pomysł uratowania sierot prezydentowi Trumanowi. Wypomina mu wszystko, co teraz przyjdzie jej do głowy – to, że podkrada z kuchni, jakby mu żałowała jedzenia, że nocą włóczy się po budynku, strasząc sąsiadów. I jeszcze te bujdy, jakimi karmi ludzi wokół. Bezczelne kłamstwa! Wobec nauczycieli, kolegów, sprzedawcy ze spożywczego – które opowiada każdemu, kto tylko chce słuchać.
Chciałaby już przestać. Przerwać jakoś i na powrót postawić słowom tamę, która ewidentnie została przerwana. Ale podobnie jak w pokoju maszynistek – słowa wylatują same z siebie, tyle tylko że teraz po prostu spadają chłopakowi na głowę, a nie na kartkę papieru. I NIE – ciągnie – nie podrze biletu jak poprzednio, jeśli na to liczy. On wsiądzie do pociągu, a ona wróci do pracy. Wsiądzie do tego pociągu, zrobi, jak mu każe, a ona będzie stała na peronie, aż zobaczy, jak pociąg znika na samym końcu – dokładnie na samym końcu torów.
– Nie lubię… – burczy chłopak i dodaje: – Nie chcę…
– Nie obchodzi mnie to! Słyszysz? Nie obchodzi, co lubisz, a czego nie! Rozumiesz? Mam już dosyć twojego kręcenia nosem i wysłuchiwania, czego chcesz, a co ci się nie podoba. I powiem ci jeszcze jedno! Jestem zmęczona, bo nie mogłam przez ciebie całą noc spać – latałeś do łazienki jak kot z pęcherzem, co rusz gasiłeś i zapalałeś światło w przedpokoju. Jestem wykończona i…
Chłopak spuszcza głowę, przełyka ślinę.
– Proszę, frau ciociu – odzywa się wreszcie. – Frau ciociu, proszę.
Kobieta odwraca głowę w drugą stronę, ku hali dworcowej znajdującej się poniżej. Przygląda się tłumowi, stopionemu w jedną wielką ruchomą masę, w którą powtykano parasole, kapelusze, damskie torebki i walizki. Po raz pierwszy dostrzega, jak wielu jest w tym tłumie żołnierzy i marines. Tak jakby w Europie nadal jeszcze trwała wojna. Ci żołnierze wyglądają jednak inaczej – są młodsi i weselsi niż kiedyś. Teraz sobie przypomina – zaczęła się nowa wojna, a ci, których widzi, to zupełnie inna grupa. Wkłada rękę do kieszeni płaszcza przeciwdeszczowego i wyciąga chustkę – wydmuchuje nos i wsuwa chusteczkę z powrotem. Podnosi twarz – spogląda na sklepienie hali, potem na łukowate okna poniżej, które przechwyciły deszczowe szare światło dnia, przyjmując srebrny odcień. Wspomina nagle kościół z dzieciństwa. Kościół, którego wezwania już nie pamięta, gdzie nad jej głową odbywało się nabożeństwo – przecież znane, a na poziomie oczu miała łokieć taty z jednej strony i łokieć mamy z drugiej. Czuje się zawstydzona, że tak nakrzyczała na chłopaka, że go gdzieś wysyła, a on nie chce jechać. Że wypomina mu ten jego mały prywatny świat i jego zabawy. Jest przecież ciągle dzieckiem, a Harry też nieustannie powtarza: „Bóg jeden wie, czego ten chłopak naoglądał się w swoim życiu”.
Zwraca się do niego, już zdecydowanie łagodniej.
– Słuchaj… – zaczyna. – Dobry z ciebie dzieciak. Ale mnie też jest ciężko, wiesz? Nie tylko z twojego powodu. Staram się, naprawdę się staram. Ale teraz musisz na chwilę wyjechać. To będzie czas i dla ciebie, i dla mnie. Rozumiemy się? Dzięki temu jak wrócisz, będziemy się lepiej dogadywać. I wtedy zaczniemy wszystko od nowa. Nowy dom, nowa szkoła, nowe… no, po prostu nowe życie.
– Ale nie będę wiedział, gdzie jest to mieszkanie. Ani jak wygląda, ani w ogóle…
– Kiedy Harry coś znajdzie, napiszę i wszystko ci o nim opowiem.
– A szkoła? Jak mam się czegoś o niej dowiedzieć? Przecież wrócę później niż wszyscy. Będą się na mnie gapić, jak tylko wejdę do klasy.
– Nikt się czymś takim nie przejmuje. Inni chłopcy też zaczynają później, wrócą najwcześniej pod koniec października. A ty przyjedziesz pod koniec września. A może nawet, jeśli Harry znajdzie mieszkanie gdzieś w pobliżu, nie będziesz musiał iść do nowej szkoły.
Chłopiec kręci głową – jakby miał jakieś luzy w szyi. Niech już przestanie!
– Słuchaj, jeśli chcesz – zaczyna – mogłabym zrobić tak, jak planowałam ostatnim razem. Pojechać z tobą aż do Bostonu, a kiedy pani Kaplan wsiądzie, ja wysiądę i od razu wrócę. Będzie mnie to trochę więcej kosztować i będę miała kłopoty w pracy, ale tak zrobię. Jeśli tego właśnie chcesz.
– No dobra. – Chłopak mówi teraz tak cicho, że kobieta odczytuje sens tych słów z ruchu jego warg.
– Kochanie, to tylko kilka tygodni. Miną tak szybko, że tego nie zauważysz. Poza tym jest tam kolega, z którym będziesz mógł się bawić. I pies, nie zapominaj, nie znam rasy, ale na pewno to piękne zwierzę. Jesteś prawdziwym szczęściarzem! Ładny duży dom i ogród. Plaża i piasek. I morze, w którym się można kąpać. No i świeże powietrze – tylko się zastanów – tyle świeżego powietrza!
– Nie lubię świeżego powietrza – odpowiada on. – Nie lubię tego chłopaka. Nie lubię plaży.
– Przecież go nie znasz! A na plaży pewnie nigdy w życiu nie byłeś.
– Harry obiecał, że mnie zabierze na Coney Island, ale nigdy tego nie zrobił – odburkuje chłopak.
– Obiecał, więc na pewno to zrobi. Chcę tylko, żebyś wiedział, Coney Island to naprawdę nic wielkiego – mnóstwo hałasu, brudu i tłumy ludzi… A ty jedziesz do prawdziwego raju, uwierz mi.
Zbliża nieznacznie swoją twarz do jego twarzy – obejmuje dłońmi jego ramiona.
– Boisz się? O to chodzi? Czego się boisz? Może mi jednak powiesz? Chodzi o tych wszystkich żołnierzy? Oni wybierają się na drugi koniec świata, w miejsce, które nazywa się Korea. Wiesz, już nie jest tak, jak było wcześniej.
Chłopiec znowu kręci głową.
– Czy to z powodu tunelu? – dopytuje kobieta. – O to chodzi? Przypomina ci o nalotach? Daję słowo, że w tych tunelach są tylko tory kolejowe, nic więcej. Tamto się już skończyło. To przeszłość. Tutaj jest Ameryka. Tutaj, kochanie, jesteś bezpieczny. Bezpieczny.
Czeka, aż może usłyszy coś od chłopca, ale on teraz nawet na nią nie patrzy.
– Skąd mam wiedzieć, co czujesz, jeśli nigdy ze mną na ten temat nie rozmawiasz. Skąd?
Na sekundę chłopiec się cofa, a potem nagle odwraca się do kobiety i wrzeszczy jej prosto w twarz:
– Powiedziałem przecież, że dobra, no nie?! Powiedziałem przecież, że jadę? Ile razy chcesz, żebym to powtarzał? Jadę! Jadę!
Ależ wrzeszczy!
– Nie krzycz na mnie! – protestuje kobieta. – Myślisz, że możesz sobie tak po prostu…
Ale chłopak nie słucha – za bardzo jest zajęty liczeniem guzików przy jej płaszczu. Od góry do dołu i z powrotem.
– Możesz uprzejmie przestać? – prosi kobieta. – Błagam, skończ już! Do szału doprowadza mnie to liczenie wszystkiego, to, w jaki sposób ty…
Zdejmuje ręce z ramion chłopca, chwyta koszyk – zakłada go sobie na ramię. Potem podnosi jego walizkę i przyciska do piersi. Czuje, że gardło ma ściśnięte, obolałe. Dużo wysiłku będzie ją kosztowało, żeby przeszedł przez nie jej głos.
– I jeszcze jedno, nie mów do mnie frau ciociu – nakazuje chłopcu. – Tyle razy powtarzałam ci, że w tym kraju nie mówimy po niemiecku. Dotrze to w końcu do ciebie?
Ciągnie go za rękaw marynarki w dół po schodach i w kierunku peronów. Kiedy podchodzą do barierki, ustawiają się w kolejce, a ona grzebie w torebce, starając się uspokoić.
– Nie powinieneś wyjeżdżać skwaszony – zagaduje. – Chyba żadne z nas tego nie chce?
Wyciąga z kieszeni jego bilet.
– Odpisałeś Richiemu, tak jak mówiłam?
Chłopak odwraca głowę, jakby jej tam w ogóle nie było.
– Pytam cię o coś, może łaskawie odpowiesz?
– Napisałem list – mruczy.
Przeczesuje mu włosy dłonią, a on odsuwa głowę na bok.
– To dobrze – mówi kobieta. – Bo wiesz, że gdybyś nie odpisał, to byłoby nieuprzejme. Właściwie bardzo niegrzeczne.
W pociągu wkłada jego walizkę na półkę.
– Pani Kaplan ci ją zdejmie, kiedy dojedziesz na miejsce.
Oczekuje, że się obrazi i odpowie: „Jestem dostatecznie wysoki, żeby samemu ją sobie zdjąć”.
Ale on nic nie mówi. Kobieta odstawia koszyk na siedzenie.
– Pamiętaj, żebyś tego koszyka nie spuszczał z oczu. Jeśli będzie potrzebne dla kogoś miejsce do siedzenia, postaw go sobie na kolanach. Albo pod nogami. Rozumiesz? A potem, kiedy już będziecie siedzieli, daj go jej i powiedz: „To dla pani, pani Kaplan, w podziękowaniu za to, że mnie pani do siebie zaprosiła”. Rozumiesz? I pamiętaj, powiedz jej, że osobiście upiekłam szarlotkę, a ciasto truskawkowe kupiłam we francuskiej cukierni przy Piątej Alei. Przypuszczam, że przeczyta nazwę na opakowaniu, kiedy otworzy pudełko, to bardzo znany lokal.
Chłopak stoi sztywno przy swoim siedzeniu, jego nogi przypominają dwie białe łodygi wyrastające z płóciennych butów i wzdłuż nogawek szortów. Poza mieszkaniem wydaje się wysoki. I nawet kiedy ona chodzi na wysokich obcasach, są prawie tego samego wzrostu. Lada chwila ją przerośnie. Zaraz potem Harry’ego. Na początku, kiedy z nimi zamieszkał, wydawało się, że nigdy nie będzie dostatecznie wysoki, nie nabierze dosyć ciała, by ubrania biednego Jake’a na niego pasowały. Było z niego takie chucherko. No a teraz? Ubrania Jake’a nosił dosłownie przez chwilę, zanim musiała oddać je innym. Wyrósł, ale wciąż jest za chudy, jakby go głodziła.
Wręcza mu komiks, batonik i butelkę oranżady. Daje też kopertę z pięcioma dolarami w monetach. Uprzedza, że musi mu to wystarczyć na sześć tygodni, ale że powinien też zafundować lody nowemu przyjacielowi, Richiemu, albo może zabrać go do kina czy coś w tym rodzaju.
– Bądź zawsze uprzejmy: dziękuję, proszę i tak dalej, a do niej mów „proszę pani”, chyba że każe ci zwracać się do siebie inaczej. Na pewno tak zrobi, bo jest bardzo miłą damą, twardo stąpającą po ziemi. Zrób tak, by jej pokazać, że jesteś dobrze wychowany. Pamiętaj, że mama Richiego też się nazywa pani Kaplan, bo wyszła za mąż za syna pani Kaplan. Nie zapominaj o pacierzu, a przy stole nie rzucaj się na jedzenie. I jedz ładnie. No i błagam: nie kłam! Jeśli czegoś nie wiesz, to po prostu nie wiesz. Nie musisz zmyślać. Rozumiesz? To dobrze. Zapamiętaj, że nikt nie lubi kłamczuchów. Nawet drugi kłamczuch.
Chłopiec przykuca na krawędzi swojego siedzenia, na kolanach trzyma komiks, a na nim położył sobie batonik i butelkę.
– Masz zmęczoną buzię – mówi kobieta. – Czy choć na chwilę zmrużyłeś oko? Możesz się zdrzemnąć w pociągu, jedziesz kilka godzin, tylko uważaj na koszyk, dobrze?
On kiwa głową.
– W takim razie to chyba wszystko – stwierdza kobieta. – I nie zapomnij mi wysłać pocztówki. Albo lepiej napisz list. Uwielbiam twoje pismo, piszesz jak dorosły. To co prawda tylko kilka tygodni, ale tak czy siak, będzie miło dostać od ciebie jakieś wieści.
Chłopiec nawet nie raczy na nią spojrzeć. Zwija kopertę z pieniędzmi i wkłada ją do kieszeni. Zdejmuje koszyk z siedzenia i stawia go na podłodze pod nogami. Potem zabiera się do czytania komiksu.
Kobieta pochyla się, całuje go w czubek głowy.
– I ani słowa po niemiecku – dodaje ściszonym głosem. – Tak będzie lepiej, mówiłam ci. Nie dlatego, że z niemieckim coś jest nie tak, przecież to w końcu tylko inny język, no nie? Ale, no wiesz, lepiej, żebyś go w ogóle nie używał.
Zaczerwienił się – kobieta widzi, że ściągnął dolną wargę, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Coś w środku niej chciałoby, żeby się rozpłakał, zarzucił jej ramiona na szyję i zaczął błagać, by go tam nie wysyłała. Mówi do siebie w myślach – jeśli to zrobi, zatrzymam go. Przytulę tak mocno, że nie da rady złapać tchu. Jeśli to zrobi, to przynajmniej będę wiedziała, że coś do mnie czuje. Przytulę go i powiem: „Wszystko w porządku, kochanie, możesz zostać. Możesz zostać na zawsze i…”.
Chłopak oddaje jej komiks.
– Czytałem go już – burczy.
Kobieta robi krok do tyłu.
– Ach, tak? No to daj go Richiemu. Alby wyrzuć, to bez znaczenia.
Na peronie stoi pod oknem wagonu, w którym siedzi mały. Wspina się na palce, żeby go zobaczyć. Ale jest w stanie dostrzec tylko czubek jego głowy. Buty ją cisną i ma wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Mija chwila, długa niczym wieczność, a potem rozlega się gwizdek, no i koła wydają pierwszy odgłos. Wzdłuż peronu widzi innych ludzi, którzy stoją wygodnie, by pożegnać odjeżdżających. Podnoszą twarze w kierunku pociągu, a pasażerowie wychylają się z okna albo przez drzwi między wagonami; wszyscy rozmawiają, śmieją się, trzymają za ręce, a nawet płaczą. Marynarz i jego dziewczyna przywarli do siebie wargami. Tylko ona jedna stoi sama. Po drugiej stronie nie ma nikogo, kogo mogłaby żegnać.
Chłopak jest zawzięty – wie o tym – ale mimo wszystko ma nadzieję, że zanim pociąg odjedzie, złość mu minie. Chociaż pomacha ręką albo wyjrzy pospiesznie przez okno. Ale jest zawzięty do szpiku kości. Kiedy jechali na dworzec i zaproponowała, że zatrzymają się przy budynku ONZ – nieważne, że padał deszcz i mieli niewiele czasu – popatrzył na nią wręcz z obrzydzeniem. Przecież to miejsce, skąd nie była w stanie go odciągnąć! Miejsce, które uwielbiał. Uczył się o tym w szkole – opowiedział im któregoś wieczoru przy kolacji w nieoczekiwanym przypływie entuzjazmu, a ona bała się mrugnąć, żeby przypadkiem nie zepsuć tego momentu. „Ma się nazywać budynkiem Narodów Zjednoczonych”, oświadczył, „a ludzie w środku będą odpowiedzialni za to, żeby kraje tak po prostu nie niszczyły się nawzajem, kiedy je najdzie na to ochota. Ludzie za to odpowiedzialni na coś takiego nie pozwolą. I każde państwo na świecie będzie miało swoją flagę, nawet Niemcy, ponieważ – jak powiedziała jego nauczycielka – o to w tym wszystkim chodzi: żeby wybaczyć i być może nawet pewnego dnia zapomnieć”. Przez całe tygodnie przyglądali się, jak budynek wyrasta z niczego. Uwielbiał obserwować, jak robotnicy roją się na betonowym szkielecie, liczył puste otwory przyszłych okien, odnotowywał, co przybyło od momentu, kiedy byli tam po raz ostatni. To ich połączyło, było czymś, co mogli robić razem. Kiedy pracowała tylko do południa, szli nad East River, żeby sprawdzić postępy prac przy budynku ONZ. A dziś, kiedy tam dotarli, co zrobił? Po prostu ruszył dalej przed siebie, a ją zostawił w tyle, drepczącą za nim aż do Czterdziestej Szóstej Ulicy, gdzie kilkakrotnie próbowała wziąć go za rękę, zanim wreszcie się jej to udało.
Do wagonu wsiada mężczyzna, który zajmuje miejsce naprzeciwko chłopaka. Kobieta patrzy, jak wpycha na półkę walizkę o dziwnym kształcie, potem zwija płaszcz przeciwdeszczowy i wciska go na wierzch walizki. Siada. Widzi, jak mężczyzna zdejmuje kapelusz, przygładza włosy. Odchyla się, podnosi rękę do okna i zaczyna stukać palcami w szybę, kiwając nieznacznie głową, jakby w rytm jakiejś słyszanej w głowie muzyki.
Ich spojrzenia się spotykają, ale mężczyzna odwraca wzrok. Chłopak nadal ją ignoruje. Mężczyzna zapala papierosa i znowu na nią patrzy. Kobieta czuje, że jej twarz płonie. Zaczyna się masować po brzuchu. Mężczyzna na pewno nie skojarzy jej z chłopcem. Uzna, że patrzy na niego. Pomyśli, że jest wariatką, która wystaje na peronach, wpatrując się w okna pociągów, że jest jedną z tych, które polują na mężczyzn z forsą.
Chłopak widzi, jak frau ciocia masuje się po brzuchu. Wsuwa się głębiej w fotel – teraz jedyne, co widzi, to czubek jej głowy – raz czy dwa pojawiła się nad nią ręka, jakby była, na przykład, pływakiem. Z tyłu za nim czeka czarny tunel. Wkrótce frau ciocia w swoim deszczowcu zrobi się jedynie niebieską plamą, potem niebieską smugą, po czym zniknie. Minie ponad sześć tygodni, zanim ją znowu zobaczy. Albo – jeśli to jakaś sztuczka, żeby się go pozbyć – już nigdy jej nie zobaczy. Ale nawet w tej sytuacji nie pomacha. Myśli o liście, który przysłał mu Richie – w środku było zdjęcie. Harry położył go na stole, żeby wszyscy troje mogli przeczytać. List wyglądał na dzieło pięciolatka, ale słowa brzmiały niezwykle dorośle (żywię nadzieję, że ci się spodoba…, cieszę się, że będziemy mieli okazję…). Gołym okiem było widać, że pani Kaplan dyktowała wnukowi, co napisać, nawet jeśli frau ciocia stwierdziła, że to z pewnością słowa Richiego, który po prostu jest nad wyraz rozwinięty na swój wiek, bo chodzi do prywatnej szkoły. „I co z tego?”, spytał Harry, „nie uczą ich w tych świetnych szkołach porządnej kaligrafii?”.
Chłopiec uwielbiał Harry’ego za to, że tak powiedział.
Fotografia pokazywała Richiego – a dokładniej jego i piłkę na plaży. Na krawędzi zdjęcia widniały róg koca i coś, co wyglądało na dwie przednie łapy leżącego na nim psa.
Nie spodobało mu się to miejsce. (A poza tym co to w ogóle za nazwa – Cape Cod? Przylądek Dorsza?). Za Richiem było widać zdecydowanie za dużo nieba, a morze wyglądało tak, jakby unosiło się, by go pożreć i przeżuć. Nawet chciałby, żeby go pożarło, ponieważ Richie też nie za bardzo mu się podobał. Jego zdaniem minę miał złośliwą, a uśmiech pozerski. Chłopiec wpatrywał się w fotografię bardzo długo – wracał do niej wielokrotnie i patrzył znów, ale nadal nie był w stanie znaleźć ani jednej rzeczy, która by mu się w Richiem podobała – na pewno nie fryzura na jeża, na pewno nie koszulka w paski, na pewno nie złośliwa, pulchna twarz czy goła stopa naciskająca na piłkę i ten wyraz oczu, jak gdyby kula, którą wciska w piasek, była ludzką głową, a nie dmuchaną zabawką. Jednak nie tylko z powodu Richiego ma żal do frau cioci. Zakazuje chłopcu mówić po niemiecku – to drugi powód. Te słowa nie były ani sprawiedliwe, ani prawdziwe. Teraz już nigdy nie mówi po niemiecku. Kiedy z nimi zamieszkał, starał się usilnie, by tego języka się oduczyć. Ona też wie, bo to ona go oducza niemieckiego. Wyjęła mu z głowy wszystkie jego własne słowa i zamiast nich wsadziła amerykańskie. Ileż to długich godzin spędzili przy kuchennym stole, ucząc się i oduczając, aż na dworze robiło się ciemno, a teraz już niemal zapomniał, jak się mówi. Nawet jeśli pamięta jakąś rozmowę, to przypomina mu się raczej jej sens, a nie poszczególne słowa. Setki słów, które znał, kiedy przyjechał do Ameryki – niektóre pewnie umiałby przeczytać i napisać. A może tysiące? Wiele tysięcy słów, a spośród nich pozostawił sobie zaledwie kilka, po prostu jako pamiątki.
Chłopiec delikatnie kopie stopą wybrzuszenie koszyka. Wie, że na spodzie jest specjalna paczka dla Richiego. Kiedy frau ciocia chciała mu pokazać, co do niej chowa, powiedział, że w ogóle go to nie obchodzi. Zamknął oczy i nie patrzył. Ale ona nie dała za wygraną i powiedziała, co wkłada – książkę do kolorowania, opakowanie z farbami i model łodzi, a może samolotu do sklejania.
Podnosi z podłogi koszyk. Nakrywka otwiera się niczym paszcza, kiedy ustawia go sobie na kolanach, wdychając napływający mu do nosa aromat jabłek i cynamonu. I jeszcze jakiś niesłodki zapach – chyba czosnek. Ostatnią rzeczą, jaką frau ciocia włożyła do koszyka, było pudełko, które kupiła we francuskiej cukierni. Na malusieńkiej wystającej z niego chorągiewce widniał napis Tarte de fraises. Kupiła ją u Francuza, który delikatnie zawinął ciasto w woskowany papier, a potem włożył do pudełka niczym jakiegoś noworodka. Frau ciocia się do niego uśmiechała i mówiła: „Och, jaki piękny woskowany papier” i „Och, jakie piękne ciasto”, i „Och, jakie piękne pudełeczko, żeby je włożyć”, i „Och, jaka urocza wstążka”, potem narzekała na cenę, a gdy tylko wyszli ze sklepu, nazwała Francuza złodziejem i w kółko to powtarzała, aż nagle postanowiła, że powinni spojrzeć po raz ostatni na budynek ONZ. Chłopiec wiedział, jak takie postępowanie nazwać – to było dolewanie oliwy do ognia, nic innego.
Pociąg syczy. Syczy, drga i dyszy. Chłopiec czuje drobne drgania w ramach jednego większego ruchu – silnego, a jednocześnie niezgrabnego. Jak gdyby byk albo dziki koń starał się wyrwać z zagrody. Mężczyzna siedzący po przeciwnej stronie przewraca stronę gazety, lekko całością potrząsa, a potem zaciąga się papierosem. Zakłada nogę na nogę. Kiedy to robi, podnosi mu się nogawka spodni. Na białej skórze widać małe czarne kolce. Brązowy kapelusz leży na siedzeniu obok, brązowy kapelusz z zagłębieniem w koronie.
Chłopiec wie, co to kapelusz; wie, że jeśli go odwrócić do góry nogami, widać wydrukowany na sztywnej podszewce herb i że podszewka będzie lekko zatłuszczona. Nie ma pojęcia, skąd mu się wzięła ta wiedza – Harry nosi tylko czapki z daszkiem, na dodatek jedynie zimą. Ale z jakiegoś powodu utkwiło mu to w pamięci – pamięta, choć nie wiadomo dlaczego. Podobnie zresztą jak inne skrawki śmieci, które czasami się odczepiają od całości i przepływają obok niego.
Frau. To jedno ze słów, jakie zachował. Frau oraz liczby – najwyraźniej nie umiał zapomnieć, jak się po niemiecku liczy.
Pociąg szarpie. Potem dłużej, gwałtownie sapie – chłopiec czuje, że kolana mu się zsuwają. Stara się nie dopuścić do tego, by jeszcze bardziej się obniżyły, wdeptuje więc pięty w podłogę. Mężczyzna po przeciwnej stronie też gwałtownie przesuwa się do przodu – dym z jego papierosa kłębi się chłopcu przed twarzą. Kiedy się rozwiewa, widzi, że mężczyzna ma długie paznokcie, choć tylko u jednej ręki, i jeszcze więcej tych czarnych włosków, które wyzierają spod mankietów jego koszuli, wyrastają wokół paska zegarka na nadgarstku. Wydaje mu się, że te włoski żyją własnym życiem – niczym robaczki, wychodzące z ciała mężczyzny. Ma nadzieję, że będzie skrywał twarz za „New York Timesem” przez resztę podróży albo że – to byłoby nawet lepsze – wysiądzie na najbliższej stacji i zabierze ze sobą tę całą żyjącą na nim kolonię.
Na zewnątrz słychać gwizdy – najpierw jeden, potem następny, potem jeszcze jeden, przeszywające się nawzajem niczym noże. Drzwi zamykają się z hukiem. Chłopiec słyszy przedzierające się przez ten hałas bicie własnego serca.
Zniża się bardziej na siedzeniu. Kładzie dłoń na wierzchu pudełka z ciastem i pociąga wstążkę, która zsuwa się po ściance.
Pociąg rusza. Wszystko na zewnątrz zastyga i powoli się cofa. Chłopiec zamyka oczy. Widzi pomarańczowe światełka, przebłyskujące przez powieki. Drży mu ręka. Wyczuwa woń truskawek, w ustach niemal smakuje ich nieznośną słodycz, wijącą się w gardle i wypełniającą mu całą głowę. Dłoń zamyka niczym szpony, zanurzając ją w wilgotną poduszkę ciasta, syropu i owoców. Wkrótce tunel wessie pociąg – coraz głębiej i głębiej, w swoje długie czarne gardło. Zaraz w powietrzu zaczną unosić się trupy. Trupy, części starych łóżek oraz tonące szczury, walczące o przeżycie. Sztywne ciało kobiety z twarzą w wodzie. Grubas w czarnym płaszczu, płynący niczym świnia. Jeśli chłopiec mocno zaciśnie powieki, wkrótce zaśnie i nie będzie musiał tego oglądać. Gdy zapcha usta ciastem i truskawkami, słodycz to wszystko od niego oddali. Dopóki tunel z powrotem nie wypuści pociągu na wolność. Wtedy i pociąg, i mężczyzna z długimi paznokciami, a także on sam oraz wszyscy pozostali pasażerowie przestaną istnieć. Utkną między jednym miejscem a drugim – utkną, dopóki pociąg nie zacznie ich, w miarę pokonywania trasy, po kolei wypluwać – jak pestki. Kiedy tak się stanie, mogą zacząć znowu istnieć, ale w innym miejscu – miejscu, którego przypuszczalnie nawet jeszcze nie znają.