“Głowa pełna radości” to zbiór opowiadań będących epizodami z życia szesnaściorga bohaterów. Towarzyszą im niepokój, smutek, brak zrozumienia, potrzeba bycia kochanym i zauważanym, poczucie nieuchronnego końca.


Głowa pełna radościKażda historia kreśli nie tylko obraz zdarzeń, w których uczestniczą, ale w równym stopniu ukazuje wewnętrzne uniwersum ich doznań i emocji.

Każda staje się zderzeniem dwóch światów – zewnętrznego i tego, który nosimy w sobie. Przenikają się i zazębiają, sprawiając, że pozornie nieistotne wydarzenia mają dalekosiężne konsekwencje. To ekscentryczna podróż po współczesnej egzystencji.

W prozie bogatej w nabokovowskie detale i barowy humor Spahić maluje portret świata tak dziwnego, że może on istnieć tylko w XXI wieku.

Niepokój, smutek, brak zrozumienia, potrzeba bycia kochanym i zauważanym, poczucie nieuchronnego końca – oto emocje, które towarzyszą głównym bohaterom opowiadań Ognjena Spahića.

Ognjen Spahić – powieściopisarz z Czarnogóry. Spahić opublikował dwa zbiory opowiadań: Sve to i Zimska potraga. Jego powieść Hansenova djeca zdobyła nagrodę Meša Selimović w 2005 roku za najlepszą nową powieść z Chorwacji, Serbii, Czarnogóry i Bośni i Hercegowiny. Laureat wielu nagród literackich, m.in rumuńskiej Ovid Festival Prize, przyznawanej wybitnym młodym talentom z całego świata. Zbiór opowiadań Głowa pełna radości otrzymał Nagrodę Literacką Unii Europejskiej i został przetłumaczony na kilka języków.

Ognjen Spahić
Głowa pełna radości
Przekład: Marta Dobrowolska-Kierył
Wydawnictwo RM
Premiera: 29 września 2021
 
 

Głowa pełna radości

MUCHA

Dwudziestego pierwszego marca dwa tysiące szóstego roku przez okno mojego pokoju przy ulicy Blattgasse nr 5, trzecia dzielnica miasta Wiednia, przez duże dwuskrzydłowe okno wychodzące na podwórko i dwa wielkie pnie kasztanowców, wleciała mucha. Już od pół godziny próbuję zasnąć. Przekręcam ciało, szukając pozycji, która sprawi, że stanę się obojętny. Przyzwyczaiłem się do metronomu, który tyka gdzieś głęboko w ścianie. Kropla za kroplą z pękniętej rury centralnego ogrzewania i sen delikatnie przykrywa myśli. Moim najbliższym sąsiadem jest sportowiec Fritz, od mojego ciała wyciągniętego na łóżku oddziela go cienka drewniana ściana wypełniona pustką. Gdyby w tej ścianie było coś innego, przypuszczam, że nie mógłbym słyszeć szamotaniny Fritza i uderzeń jego kolan. Kiedy w jego śnie wystrzał z pistoletu ogłasza początek wyścigu, nogi Fritza zaczynają wierzgać, ściana się trzęsie i z gardła mojego sąsiada wydobywają się żałosne jęki. A wszystko dlatego, że we śnie wystrzał z pistoletu startowego nie jest wystrzałem z pistoletu startowego tylko prawdopodobnie ogłuszającą serią z kałasznikowa albo zgoła wybuchem bomby atomowej, której różowa pieczarka z logo adidasa unosi się nad stadionem. On wstaje rano, szybko wychodzi, truchta przez korytarz, a następnie zbiega po schodach, radosny jak szczenię. Atawistyczne pozostałości ogona próbują w nim machać w prawo i w lewo, a język Fritza – kiedy galopuje chodnikami trzeciej dzielnicy, robi się bardziej czerwony i dłuższy. Do pokoju numer 22 wraca po dwóch, trzech godzinach i kilkunastu kilometrach. Wtedy z jego pokoju nie słychać prawie nic. Fritz jest zmęczony. Nie ma siły wejść pod prysznic, tylko spocony rzuca się na łóżko i zasypia snem sprawiedliwego, śniąc o trotuarze, który ciągnie się aż do pierwszych gwiazd i jeszcze dalej w kosmos. Bernhard twierdzi, że sport to najskromniejszy ze wszystkich sposobów, którymi ludzie usiłują przekonać samych siebie, że życie ma sens. Wyobrażam sobie, co chłopak by powiedział, gdybym obudził go w środku nocy i próbował wyjaśnić definicję Bernharda. Ale gdybym wybierał towarzystwo, w którym miałbym spędzić resztę życia na bezludnej wyspie, to znaczy, gdybym musiał wybierać pomiędzy sportowcem Fritzem a muchą, która właśnie wleciała do mojego pokoju, wierzę, że zdecydowałbym się jednak – bez wielkiego wahania – na mojego pierwszego sąsiada. Fritz przede wszystkim, nauczyłby mnie podstaw języka niemieckiego. Ponadto, jeśli na horyzoncie pojawiłby się nagle statek, Fritz mógłby bez odrobiny zmęczenia wbiec na szczyt wzgórza i zapalić pochodnię. A mucha w tym samym czasie byłaby zajęta lizaniem cudzych odchodów. Próbowałem ignorować fatalne bzyczenie i nie pozwolić swojej głowie, by sprowadziła do świadomości obrzydliwą naturę tego insekta, maszyny do rozmnażania, ostatniego ogniwa w łańcuchu pokarmowym, które zjada cudze gówna, ale na próżno. Mucha zajmowała przestrzeń, roztaczając swoją charyzmę. Z przyjemnego snu już definitywnie nic nie będzie. Pierwszy wiosenny wieczór upłynie pod znakiem bezsenności. Pomyślałem, że niektórzy ludzie mają szczęście, bo jako pierwsze zwiastuny tej przepięknej pory roku widzą jaskółki, które migrują z gorących wybrzeży północnej Afryki, albo przynajmniej śnieżyczki, delikatne i pachnące kwiatki. Moim zwiastunem jest mucha. Bezużyteczna forma życia, zwyczajna, nudna i niekomunikatywna. W romantycznym porywie człowiek może zwrócić się do ptaka, śnieżyczki, nosorożca czy psa, oczekując jakiejś odpowiedzi, ale mucha wprost zamyka możliwość jakiegokolwiek dialogu.
Wstałem i w ciemności rozsunąłem zasłony, otworzyłem na oścież okno, usiadłem na łóżku i zapaliłem papierosa. Wierzyłem, że czekanie jest najlepszym sposobem walki z tą udręką i że nędzna, czarna kropka wkrótce opuści mój pokój i zostawi mnie, żebym mógł się cieszyć prywatnością snu. Kiedy wydmuchiwałem kółka dymu, kiedy molekuły integrowały się z kosmosem, w głowie dźwięczało pytanie: czy austriackie muchy są takie same jak czarnogórskie? A dokładniej: czy można muchom przypisać jakąś narodową charakterystykę? Bzyczenie nagle ucichło. Pomyślałem, że ta istota pochwyciła echo moich myśli, że poczuła drżenie idei i zmarła świadoma wielkości chwili. Wstrzymałem oddech i przez chwilę sądziłem, że to koniec tej historii. Ale mała czarna kropka, czarniejsza od ciemności w moim pokoju, pojawiła się i zabzyczała tuż przed moimi oczami, pierwszy raz widoczna wyraźnie jak poważny błąd drukarski na jednej z wielkich stronic światowej literatury. Nadszedł czas decyzji. „Śmierć albo litość w Wiedniu” – pomyślałem i chwyciłem zbiór opowiadań Thomasa Pynchona, który leżał przy łóżku. Lekkie wydanie w broszurowej oprawie zamieniło się w groźną broń. Włączyłem światło, rozejrzałem się po pokoju i poczekałem, aż zwierzyna przyleci do źródła światła, bo odchody i żarówki stanowią cel, któremu te stworzenia nie mogą się oprzeć. Jak Itaka dla Odysa, pomyślałem i zacząłem się skradać, uważnie przyglądając się ścianom. Nic. Zbliżyłem się do pstrokacizny biurka. Obejrzałem laptop i ostatecznie zatrzymałem się przy stercie książek rozrzuconych po wiszącej z boku półce. Broda mi zadrżała, a oczy wypełniły słodkie łzy. Mucha pyszniła się na otwartych stronach powieści Bernharda Beton – mojej ulubionej książki austriackiego geniusza. Dlaczego łzy i skąd tyle emocji, ba, nawet lęku? Dlatego, że byłem pewien, iż przed udaniem się na spoczynek zostawiłem książkę zamkniętą. Przez kilka minut paliłem, kartkując Beton i od niechcenia czytając najbliższe sercu fragmenty, a potem zamknąłem książkę i odłożyłem na półkę obok stołu. Po prostu nie mogło być inaczej. Same książki są dla mnie tak ważne, jak słowa w nich zapisane. Jest mi wstyd, że wywlekam na światło dzienne to czysto materialistyczne i na męski sposób kolekcjonerskie podejście. W istocie, słowa znaczą dla mnie tyle, że czasami mógłbym wciągać pojedyncze ustępy jak kreski kokainy: linijka za linijką, a potem, jak należy – z przekrwionymi oczami – z zadowoleniem potrzeć nos. Dobrze oprawione arkusze papieru, marginesy i stylizowane tytuły – wszystko to razem zrobiło ze mnie drobiazgowego strażnika książek. Kiedy pakowałem rzeczy przed wyjazdem do Wiednia, uważnie wybierałem to, co wezmę ze sobą. Beton, Przegrany i Mróz nie podlegały dyskusji. Jechały pierwszą klasą, tuż obok bielizny. Carver, Pynchon i Paul Auster również zajęli świetne miejsca, a pomiędzy to wszystko wstydliwie wrzuciłem także egzemplarz rękopisu swojej nowej powieści. Pamiętam, co się dzieje z książkami. Pamiętam nawet to, na których majtkach położyłem Trylogię nowojorską, kiedy się pakowałem. Właśnie dlatego nie mogę znaleźć ani jednego przyzwoitego powodu, dla którego miałbym teraz uwierzyć, że zostawiłem na półce otwarty Beton Bernharda, a nie że otworzyła go właśnie mucha.
Uważnie przysunąłem krzesło. Stworzenie uniżenie wygładzało skrzydełka, stojąc obok wielkiej litery na początku pięćdziesiątej siódmej strony. Nigdy nie widziałem muchy na książce. Co więcej, nigdy nie pomyślałem o tych dwóch rzeczach jednocześnie. Otarłem pot z czoła i jeszcze bardziej zbliżyłem oczy do nocnego gościa. Wtedy, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, ten mały cud zaczął chodzić wzdłuż wierszy, zwalniając w miejscu przecinków i kropek. Czytałem, mamrocząc pod nosem, a potem coraz głośniej: „Jeśli odejdę, odejdę tylko z tego kraju, którego miasta śmierdzą, a mieszkańcy tych miast zdziczeli. Opuszczę kraj, w którym język jest prostacki, a ci, którzy tym językiem mówią, stali się duchowo niepoczytalni. Opuszczę kraj, w którym tak zwani drapieżcy stali się jedynym wzorem”. Mucha zatrzymała się. Jej wybór wprawił mnie w osłupienie. Naprawdę nie jest trudno otworzyć którąś z książek Bernharda i bez wysiłku znaleźć fragment podobny do tego. Ale w powieści Beton to było dosłownie jedyne miejsce, w którym złość tak jednoznacznie oddała strzał w kierunku państwa i jego obywateli. Jestem wyraźnie literaturocentryczną osobą, ze skłonnością do silnie subiektywnych wyobrażeń, z których bardzo niechętnie rezygnuję. Tak więc Austria i Wiedeń – mimo wszystkich swoich Mozartów, Musilów i bezużytecznych Elfried Jelinek – już od pierwszych stron Przegranego przeczytanych w szkole średniej, nieodwo­łalnie były i pozostały państwem i miastem, których prezydentem, czy raczej burmistrzem, jest Thomas Bernhard. Niektórym może się wydawać, że jego książki nie są najlepszym przewodnikiem dla człowieka, który po raz pierwszy odwiedza Austrię, ale we mnie, właśnie dzięki tym stronicom, pojawiła się nieodwracalna sympatia wobec tego kraju. Tak więc pierwszym miejscem, w którym zamówiłem kleiner brauner, stała się kawiarnia Bräunerhof przy Stalburggasse. Trochę mi przeszkadzał duży wyblakły plakat w witrynie. Thomas siedzi z rękami w kieszeniach i nogą założoną na nogę, na stoliku sterta gazet i okulary. W tle widać bar i kilka osób. Bernhard urodził się z wyrazem twarzy, który przypomina uśmiech, więc niedoinformowanemu amerykańskiemu turyście całość może wydawać się nachalną autoreklamą z fotografią właściciela kawiarni. Widać, że wnętrze pozostało takie samo. Zdjęcie zostało zrobione w 1986 roku, ale obite wytartym pluszem oparcia mogą nadal przechowywać kilka siwych włosów Bernharda w swoich mikroporach. W dodatku Braunerhof ma najdziwniejszych kelnerów, jakich możecie sobie wyobrazić. Moim ulubieńcem jest starszy pan z pożółkłymi, krótko ostrzyżonymi włosami, stylizowaną szczeciniastą bródką, ospowatą twarzą i w lenonkach o nieopisanie grubych szkłach. Jest przy tym bardzo nieuprzejmy i powolny, więc na swój kleiner brauner czekacie co najmniej pół godziny. Początkowo denerwowałem się, ale potem doszedłem do wniosku, że kelnerowi, który przez lata obsługiwał Thomasa Bernharda, trzeba pozwolić na bycie nieuprzejmym i nadętym. Jeśli w dodatku przeczytał wszystkie powieści Bernharda, a wierzę, że to zrobił, wtedy jego postawę można częściowo tłumaczyć jako milczący hołd dla czarnego, a jednocześnie błyszczącego cynizmu oraz rozkwitłej i złożonej mizantropii wielkiego pisarza. Wychodząc z kawiarni po pierwszej wizycie, jeszcze raz przeanalizowałem fotografię. Obok kilku detali, w peryferyjnych zakamarkach umysłu zapisałem wtedy, że na samym brzegu stołu po prawej stronie można dostrzec małą, acz przekonującą czarną kropkę, która nie może być niczym innym jak tylko muchą. Zbliżyłem twarz i pomyślałem: „No tak, muchy są wszędzie”. Wtedy łatwo było zignorować ten fakt. Ale dzisiaj: w witrynie Bräunerhof – jeśli o mnie chodzi – wisi zdjęcie Berharda i muchy. Którą pisarz być może nazywał po imieniu. I której potomek puszy się dzisiaj na stronach powieści Beton, w moim pokoju dwie godziny po północy! Zaczynałem odczuwać niepisany lęk. Jakbym w końcu miał przed sobą wyczekiwany od dzieciństwa dowód na istnienie Boga. Albo Diabła. Wszystko jedno. Moje postrzeganie świata zmieniło się w jednej chwili. Zniknęła fałszywa pewność siebie, którą karmiłem pisarską pychę i patrząc na to stworzenie, zadałem sobie pytanie: „Kto tutaj naprawdę jest muchą? Kto kogo obserwuje i jaki ostatecznie będzie epilog tej nocnej wizyty?”. Nagle poczułem chęć, by coś powiedzieć. W tej chęci usta same się otwarły. I to było wszystko. Oblał mnie zimny pot, kiedy zrozumiałem, że o mały włos nie zwróciłem się do jakiejś muchy. Zapaliłem kolejnego papierosa i zapragnąłem wybiec na dwór. Ale pozostałem w tym samym miejscu i nerwowo kończyłem porcję nikotyny, wciągając głęboko do płuc cierpki dym niebieskiego gauloiss’a. Już dawno nie czułem się tak nieważny i podatny na zranienie. A potem pomyślałem, że mój przyjazd do Wiednia był ogromnym błędem. Pisarze tworzą przy biurku stojącym w jakimś pokoju. Czy nie wszystko jedno, gdzie znajduje się ten pokój: w trzeciej dzielnicy Wiednia czy na czarnogórskim bezdrożu? Bo papier jest pusty zawsze w ten sam sposób, gdziekolwiek się znajdujemy. Pochopnie przyjąłem uprzejmą ofertę moich gospodarzy i wystawiłem się na wielkie niebezpieczeństwo. Kiedy światopoglądem zachwieje wojna domowa czy śmierć bliskiej osoby, w jakiś sposób mieścicie się jednak w regułach gry. Ale kiedy zbije was z tropu jedna jedyna mucha, zostajecie wystrzeleni w nieznaną przestrzeń tajemniczych interakcji, w których teoria względności staje się czystym kłamstwem. Ludzie zazwyczaj myślą, że pisarze pragną niezwykłych wydarzeń, które dostarczą im porządny materiał do tekstualnego ekshibicjonizmu. Być może pisarzom marzy się coś takiego, ale Pisarz, czyli Ja, chce tylko zwykłego życia otulonego miłymi rytuałami. W tym wypadku będzie to codzienne picie kawy w kawiarni Prückel i kilka piw pod wieczór. Żadnych much, nowych znajomości wypełnionych trywialnością i kiepską angielszczyzną, wizerunków Bogurodzicy w katedrze Świętego Szczepana czy przelotów komety Halleya. Dziękuję, nie. Wiedeń oferuje mi dokładnie to, za czym tęskniłem. Medytowanie bez końca przy umiarkowanych dawkach kawy. To niemożliwa do przecenienia terapia psychiatryczna. Ten podziwu godny sprzeciw Austriaków wobec wprowadzenia zakazu palenia w miejscach publicznych! Dziś jest to opór na miarę rewolucji. Z przyjemnością patrzę na wiedeńskie staruszki, które z rozkoszą wciągają kolejne porcje dymu do resztek swoich płuc. Jak tylko mam okazję, przystaję i przypalam im papierosy, a w zamian jestem nagradzany ciepłym uśmiechem. Wtedy myślę: „Austriacy, nie dajcie się!”. Społeczeństwo bez małej, leczniczej dawki anarchii, niech nawet jej ceną będzie rak płuc, staje się nudne. Zaczyna gnić, nawet tego nie zauważając. Pod koniec kwietnia zeszłego roku spacerowałem po parku w centrum Oslo. Przerwa między dwoma wykładami na temat „Literatura i pojednanie”. Potok kretyńskich zdań wylewa się z ust jakiegoś uniwersyteckiego entuzjasty, który z pasją skakał po mównicy, radząc narodom bałkańskim, by czytały jak najwięcej książek o humanistycznym wydźwięku. W uproszczeniu: jeśli jakiś bałkański idiota, który wciąż jeszcze trzyma pod łóżkiem kałasznikowa, przeczyta Hessego, ten kałasznikow zardzewieje pod łóżkiem, bo bałkański idiota po przeczytaniu książki zrozumie, że zabijanie innych ludzi, znajomych i sąsiadów, jest bez sensu. Błyskotliwa myśl! Którą należałoby wcielić w czyn. Czyli zbombardować tak zwane terytorium wroga dziełami zebranymi Hermana Hesse! A więc tak: nieszczęsne narody Palestyny, Czeczenii, Afganistanu, Iraku przemy­cają technologię. Otwierają tajne podziemne drukarnie, a zamachowcy samobójcy opasują ciała starannie dobranymi tytułami. Kiedy czeczeński zamachowiec samobójca wedrze się do, powiedzmy, rosyjskiego garnizonu wojskowego, z okrzykiem „Niech żyją książki!” połyka kapsułkę z cyjankiem. Żołnierze rozdrapują potem cały nakład i już następnego dnia budzą się jako zagorzali pacyfiści, rozmyślający o sensie życia i naturze Boga. Takimi myślami bawiłem się, spacerując po centralnym parku Oslo. Cudna, turkusowa ławka pod pokrytymi świeżą zielenią gałązkami brzozy wydawała się idealnym miejscem na papierosa. Dokoła dzieciaki gonią za piłką, a matki za dziećmi. Ptaki śpiewają dla wiosny. Ludzie są szczęśliwi. Ale zgrzytliwy metaliczny dźwięk i płomień mojej zapalniczki zippo w jednej chwili zaburzyły równowagę. Na ławce naprzeciwko siedziały dwie matki z dwiema prześlicznymi niebieskookimi dziewczynkami. Przedmioty w moich dłoniach przykuły wzrok tych kobiet w jednym momencie, a kiedy przytrzymałem papierosa między wargami i wolno zacząłem zbliżać płomień zapalniczki, norweskie matki w pośpiechu zakryły białymi dłońmi oczy swoich córeczek. Zamieniłem się w psie gówno i w tej samej chwili wstałem z ławki, śledzony spojrzeniami pełnymi pogardy i ulgi. Swoje wielkie zęby zaciskałem na papierosie, wzywając mocarnego ducha Knuta Hamsuna. Wypaliłem papierosa przy budce tele­fonicznej, a potem wróciłem na salę, gotów bohatersko przyjąć jeszcze kilka wygłaszanych w dobrej wierze głupot o literaturze i pojednaniu. Zapomniałem powiedzieć, że łacińska nazwa stworzenia, które medytuje na stronach książki Bernharda to Sarcophaga carnaria. Dzięki łacińskim nazwom rzeczy stają się poważniejsze. Kiedy robaka nazwiecie Cochliomyia hominivorax, od razu urasta do rozmiarów słonia. Kiedy nazwiecie muchę Sarcophaga carnaria, staje się prehistorycznym gadem mięsożercą. Ale kiedy nazwiecie muchę ludzkim imieniem, ona pozostaje muchą, a wy stajecie się idiotami. Nie chcąc stracić okazji, najpierw cicho, a potem jeszcze raz, głośniej, wpatrując się w czarną kropkę, która prężyła maleńkie skrzydełka, powiedziałem: „Herr Thomas”. Ku mojemu zaskoczeniu stworzonko zabzyczało i zrobiło okrążenie po pięćdziesiątej siódmej stronie Betonu. Rozumie się, że to zdarzenie od razu przypisałem przypadkowi. Ale ta jedna cząsteczka wątpliwości, która czyni nasze życie interesującym, sprawiła, że dostałem gęsiej skórki, z zaskoczeniem uniosłem brwi i szeroko otworzyłem oczy. Zdecydowałem się pogłębić nasze kontakty. Wyciągnąłem palec i zbliżyłem go do książki. Herr Thomas bez skrępowania, prawie radośnie przeleciał na mój paznokieć. Następne pytanie było całkiem logiczne. „Czy drogocenne stworzonko zamknąć w pudełku po zapałkach czy raczej zanieść do okna i wypuścić w noc?” Jeśli je zamknę, może pewnego dnia przemówi, odkrywając stronice niespisanych myśli. Jednocześnie jednak działam w ten sposób przeciwko własnej wyobraźni. Bo prawdopodobnie okazałoby się, że mam do czynienia z najzwyklejszym przedstawicielem swojego gatunku, który chętniej ląduje na świeżym gównie niż na dobrej książce. Wtedy także to ziarnko wątpliwości zostanie bezpowrotnie zniszczone, a ja pozbawię się głębokiego doświadczenia duchowego. Tak więc Herr Thomas spacerował po moim kciuku. Wstałem, dbając o to, by go nie zaniepokoić, i otworzyłem okno. Nad miastem świecił księżyc w pełni. Nietoperze oblatywały wieże katedry. Wyciągnąłem rękę prosto w tę noc. Uniosłem kciuk ku niebu, jak Cezar darowujący życie dzielnemu gladiatorowi. Poczułem delikatny ruch powietrza na palcach i usłyszałem bzyczenie. Herr Thomas w dowód wdzięczności najpierw usiadł na moim czole, a potem ze wszystkich sił naprężył skrzydełka i wystartował prosto na księżyc. Poczułem smutek. Ponieważ świat w tej chwili ukazał się jako piękne miejsce.

* * *

Tej nocy śniło mi się, że Thomas Bernhard i ja siedzimy w kawiarni Bräunerhof. Przed nami duże porcje gulaszu wołowego i kufle budweisera. W sali rozbrzmiewa dźwięczny śmiech grupy modelek wszystkich ras i narodowości. W kącie przy fortepianie Rachmaninow gra Preludium c-moll. Kelnerką jest Jennifer Lopez, a kelnerem John Fante. Przy barze Joyce kończy właśnie Zmarłych. Wszędzie widać muchy. Bzyczą radośnie, dopełniając całości obrazu. Napawam się tą sceną, podczas gdy Bernhard nieodwołalnie twierdzi, że moja powieść Dzieci Hansena to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek przeczytał. Wtedy w drzwiach kawiarni Bräunerhof pojawia się Michaił Bułhakow z ogromną, czarną muchą na prawym ramieniu, insektem wielkim jak kot. Powoli podchodzi do naszego stolika. Bernhard uprzejmie proponuje, żeby usiadł. Michaił zdecydowanie kręci głową. Duża mucha szczeka i zapada cisza. Mistrz głaskaniem uspokaja straszne zwierzę. Patrzy mi w oczy i pyta: „Co ty, do diabła, tutaj robisz?!”. Dopiero wtedy zrozumiałem, że my wszyscy jesteśmy bezużyteczni i martwi, a na zewnątrz już od stuleci pada czarny śnieg.

 
Wesprzyj nas