„Szarady” to niezwykłe studium szaleństwa i egzystencji. Uznana powieść o obsesyjnej miłości i walce z samym sobą.


Szarady„Do czego to podobne, że postanawia pan mieszkać w takim miejscu jak to, i dlaczego, u Boga Ojca, pan to robi? Czy jest więc dziwne, że ludzie mówią, iż pan zwariował? To miasto jest takie małe, że nawet nie pamiętam, jak się nazywa, póki się nie zastanowię, a pan tutaj cały czas odgrywa komedię i zaskakuje mieszkańców osobliwymi pomysłami! Czy naprawdę nie mógłby pan wymyślić czegoś lepszego?”

Pewnego czerwcowego wieczoru do norweskiego miasteczka Lillesand przypływa obcy mężczyzna w aksamitnej czapce i żółtym garniturze z buteleczką trucizny w kieszeni. Johan Nagel od razu budzi wiele emocji. Wydaje się bowiem, że zna tajemnice mieszkańców.

Wkrótce bez pamięci zakochuje się w córce pastora, która niedawno się zaręczyła. Zarazem uczciwy i niemoralny, arogancki i skromny szybko staje się głównym tematem rozmów.

„Szarady” to niezwykłe studium szaleństwa i egzystencji. Uważane za jedną z najwybitniejszych powieści norweskiego noblisty dopiero po ponad dziewięćdziesięciu latach doczekały się kolejnego polskiego wydania, w nowym przekładzie Marii Gołębiewskiej-Bijak.

***

Nikt nie zasłużył na Nagrodę Nobla tak bardzo jak Hamsun.
Thomas Mann

Ta książka jest mi bardziej droga niż jakakolwiek inna, którą przeczytałem.
Henry Miller

Klasyka skandynawskiej literatury, która dopiero po 90 latach doczekała się kolejnego polskiego wydania. „Szarady” to jedna z najbardziej wciągających opowieści o obsesyjnej miłości i walce człowieka ze sobą samym. Niezwykłe bogactwo środków artystycznych zachowane przez tłumaczkę wprowadza nas w krainę neologizmów, porównań opisujących świat tajemnic, zagadek i wielu emocji budzących się w miarę poznawania Johana Nagela – bohatera, który zjawiając się pewnego wieczoru w norweskim miasteczku wzbudza przeróżne odczucia i domysły.
Julia Berg, Zwierciadło

Knut Hamsun – był jednym z najwybitniejszych norweskich pisarzy. Urodził się w 1859 roku jako Knud Pedersen. Był prekursorem modernistycznych tendencji w powieści psychologicznej oraz egzystencjalnej. W 1920 roku otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury za książkę Błogosławieństwo ziemi. Uznaniem na całym świecie cieszyły się także jego pozostałe utwory, m.in. Głód, Szarady, Pan, Wiktoria i Marzyciele. W czasie II wojny światowej zafascynował go nazizm, co spotkało się z ostrą reakcją Norwegów i wyrokiem skazującym na wysoką grzywnę za zdradę ojczyzny. W ostatnich latach życia umieszczono go w szpitalu psychiatrycznym. Zmarł w 1952 roku.

Knut Hamsun
Szarady
Przekład: Maria Gołębiewska-Bijak
Seria: Seria Dzieł Pisarzy Skandynawskich
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 30 czerwca 2021
 
 

Szarady


Słowo od tłumaczki
Kształt językowy i konstrukcja Szarad, drugiej „poważnej” powieści Knuta Hamsuna (bo w końcu lat 70. XIX wieku wydał trzy pozycje należące do literatury popularnej), są nietypowe. W czasach, kiedy ta powieść powstawała, budziły pewien opór, choć współczesny Czytelnik zapewne zdążył się już oswoić z taką kompozycją tekstu literackiego. Wspomina o tym w posłowiu Lars Frode Larsen. Do wymienionych przez niego kilku konwencji (baśń, proza liryczna, polemika, monolog wewnętrzny) dodałabym pojawiający się gdzieniegdzie stylistyczny sztafaż biblijny oraz partię powieści przywodzącą na myśl sztukę teatralną (forma didaskaliów).
Do cech eksperymentalnych należy też zaliczyć grę czasami gramatycznymi, którą zachowałam jako środek wyrazu artystycznego Hamsuna, choć w pewnych momentach przeczy ona zasadom polskiej gramatyki.
Poza tym utrzymałam (częściowo) nietypową również dla języka norweskiego oryginalną interpunkcję Hamsuna, który nie stawia znaków przestankowych (poza kropkami) tam, gdzie wymaga tego gramatyka, natomiast z upodobaniem stosuje średniki i przecinki, stanowiące raczej przerwę na oddech dla mówiącego, co podkreśla stylizację na ustny przekaz — zabieg doskonale nam znany z prozy współczesnej, jednak rzadki pod koniec XIX wieku (w tekście oryginalnym dorachowano się rekordowej liczby ośmiuset dwudziestu pięciu średników). Taką samą funkcję spełnia wielokropek, który, jak ktoś pracowicie policzył, występuje w powieści czterysta siedemdziesiąt razy.
Nie zmieniałam oryginalnej (różnej) pisowni słowa „bóg — Bóg”, nie jest ona bowiem pomyłką autora ani wydawcy, lecz wskazuje kierunek interpretacji danego fragmentu tekstu.
Z bogactwa środków artystycznych zachowałam także (w nieco zmienionej formule) aliterację, szczególnie rzuca się ona w oczy na stronie siedemdziesiątej czwartej: „świadomość własnego ja płynąca z brzóz, borówek i bzów”. Dla większości frazeologizmów udało mi się znaleźć polskie odpowiedniki, tam zaś, gdzie nie było to możliwe, podałam wyjaśnienie w przypisie.
Nie udało się znaleźć, co naturalne, polskich odpowiedników dla wszystkich wyrazów wieloznacznych. Oprócz gry znaczeniami Knut Hamsun posługiwał się w Szaradach również neologizmami własnego pomysłu, które nie są wyłącznie środkiem artystycznym, lecz także sprawiają, że powieść jest niezwykle skondensowana. Dlatego przekład z konieczności stał się po części jej interpretacją.
Dobór słów w przekładzie starałam się dopasować do realiów XIX wieku, unikając przy tym nieuzasadnionej archaizacji.
W kwestii odstępstw od oryginału podkreślę stosowanie w powieści form „pan, pani”. Grzecznościową i będącą obecnie w zaniku norweską formą De Hamsun operuje w stosunku do wszystkich swoich bohaterów, zarówno pełnomocnika Reinerta i Dagny Kielland (co dla nas oczywiste), jak i w stosunku do Minuta oraz pokojówki Sary. Tu wybrałam dawne normy polskie, gdy pokojówkę się „tykało”, a do kogoś stojącego niżej w hierarchii społecznej zwracało się w drugiej osobie liczby mnogiej.
W odniesieniu do Minuta dopuściłam się zabiegu interpretacyjnego, który wydaje mi się uzasadniony. W początkowej fazie znajomości Nagla z Minutem, gdy chodzi o przywrócenie kalece godności (scena w kawiarni i w pokoju Nagla), utrzymałam formę „pan”, natomiast później, gdy bohaterowie lepiej się poznają, a Nagel występuje w roli dobroczyńcy Minuta, zwłaszcza zaś wtedy, gdy nabiera co do niego podejrzeń, przeszłam na „wy”. W chwilach, gdy Nagel majaczy bądź monologuje, w stosunku do Sary i Minuta zachowałam formę „pan, pani”.
Wyjaśnienie nietypowego przezwiska Minuta (nie zaś — zgodnie z rodzajem żeńskim polskiego rzeczownika — Minuty) znajduje się w samej powieści.
Pozwoliłam też sobie zamieścić kilka przypisów, które w zamyśle mają objaśniać pewne sformułowania i uzupełniać brakujące nam informacje dotyczące Norwegii i świata w końcu XIX wieku.
Szarady wyszły drukiem w 1892 roku. W 1908 roku Knut Hamsun dokonał ich przeróbki i ta ostatnia wersja stanowi podstawę nowszych wydań norweskich, w tym drugiego tomu Samlede Verker (Dzieł zebranych) z 2007 roku, opierających się na wydaniu z 1934 roku z lekko zmodernizowaną pisownią pod redakcją Larsa Frodego Larsena.
Z wielu względów warto przypomnieć kilka faktów dotyczących pierwszego polskiego przekładu tej powieści autorstwa Franciszka Pika (Mirandoli), sporządzonego prawdopodobnie z pierwszego tłumaczenia niemieckiego. Ukazał się on w 1928 roku w poznańskim Wydawnictwie Polskim w serii Bibljoteka Laureatów Nobla z ilustracjami Ernesta Czerpera i został opatrzony wstępem przez znającego język norweski Czesława Kędzierskiego. Przekład Mirandoli autoryzował sam Hamsun — zapewne na podstawie niemieckiego przekładu z 1894 roku pióra Marie von Borch, który po odrzuceniu przez S. Fischer Verlag ukazał się w założonym w tym celu przez Alberta Langena (twórcy czasopisma „Simplicissimus”) wydawnictwie Buch & Kunst-Verlag.
Największy problem sprawił mi tytuł powieści — ­Mysterier, poniekąd nawiązujący do szeroko znanej wówczas pozycji francuskojęzycznej literatury popularnej, powieści Eugeniusza Suego z lat 1842–1843 Tajemnice Paryża (Les Mystères de Paris), a przetłumaczony przez Mirandolę z niemieckiego Mysterien na Misterja. Otóż norweskie słowo mysterier (liczba mnoga od mysterium) podobnie jak w języku niemieckim oznacza „zagadki — szarady — łamigłówki — tajemnice”. Polskie natomiast „misteria” mają przede wszystkim wydźwięk sakralny i kojarzą się z antykiem (misteria eleuzyjskie, dionizyjskie) lub ze średniowiecznym dramatem religijnym (misteria bożonarodzeniowe, wielkanocne, pasyjne). Nie ma to nic wspólnego z treścią ani przesłaniem powieści Hamsuna, w której często jest mowa o tajemniczości lub zagadkowości, a punktem kluczowym okazują się żywe obrazy — inaczej szarady — popularna jeszcze w XIX wieku zabawa polegająca na odgadywaniu imion postaci historycznych przedstawianych w charakterystycznych pozach lub za pomocą przebrania przez uczestników spotkania towarzyskiego lub przyjęcia. Po polsku jedynie wyraz „szarada” ma podwójne znaczenie (rymowana zagadka lub właśnie żywy obraz), dlatego zdecydowałam się zasugerować Wydawnictwu Poznańskiemu ten tytuł jako najbliższy intencji Knuta Hamsuna.
Maria Gołębiewska-Bijak

I
W ubiegłym roku w środku lata pewne nadmorskie miasteczko w Norwegii stało się widownią ze wszech miar niezwyczajnych wydarzeń. Pojawił się tam obcy, niejaki Nagel, rzucający się w oczy osobliwy szarlatan, który dopuścił się mnóstwa zadziwiających czynów i zniknął równie nagle, jak się pojawił. Owego człowieka odwiedziła ponadto — Bóg jeden wie, w jakiej sprawie — tajemnicza młoda dama, która odważyła się pozostać w mieście zaledwie kilka godzin. To wszystko jednak to nie początek…
Początek jest taki, że kiedy około szóstej wieczorem parowiec przybił do nabrzeża, na pokładzie pojawiło się dwóch czy trzech podróżnych, a wśród nich mężczyzna w zwracającym uwagę żółtym garniturze i obszernej aksamitnej czapce. Było to wieczorem dwunastego czerwca; tego dnia bowiem w wielu punktach miasta powiewały flagi z okazji zaręczyn panny Kielland, te zaś ogłoszono właśnie dwunastego czerwca. Boy z „Centralu” natychmiast wspiął się na pokład i wtedy mężczyzna w żółtym garniturze przekazał mu swoje rzeczy; od razu też oddał jednemu z oficerów swój bilet. Potem jednak nie zszedł na ląd i jął się przechadzać tam i z powrotem po pokładzie. Wydawał się mocno poruszony. Gdy po raz trzeci rozległ się gwizd parowca, mężczyzna nie miał nawet uregulowanego rachunku u restauratora.
W trakcie tej przechadzki nagle zatrzymał się i dostrzegł, że statek już odbija od nabrzeża. Zaskoczyło go to przez moment, po czym kiwnął ręką w stronę lądu na boya i rzucił do niego przez reling:
— Niech będzie, zanieś mój bagaż i mimo wszystko przygotujcie pokój.
Tym samym parowiec zabrał go w dalszą podróż ku wylotowi fiordu.
Mężczyzną owym był Johan Nilsen Nagel.
Boy pociągnął wózek z jego rzeczami: raptem dwiema małymi walizkami i futrem — futrem, a jakże, choć to środek lata — poza tym z neseserem i futerałem na skrzypce. Wszystko niepodpisane.
Dzień później w porze obiadowej Johan Nagel przyjechał do hotelu — lądem, dwukonnym zaprzęgiem. Równie dobrze, ba, o wiele łatwiej mógłby przybyć drogą morską, mimo to przyjechał. Przywiózł trochę więcej rzeczy: na przednim siedzeniu stała kolejna walizka, obok niej spoczywały torba podróżna, płaszcz i worek opasany rzemieniami z jakimiś przedmiotami w środku. Worek oznaczono koralikowymi inicjałami J. N. N.
Jeszcze siedząc w powozie, Nagel zapytał właściciela hotelu o swój pokój, a kiedy go zaprowadzono na pierwsze piętro, zabrał się za sprawdzanie ścian — jakiej są grubości i czy z pokojów obok można usłyszeć jakieś dźwięki. Raptem zwrócił się do pokojówki:
— Jak ci na imię?
— Sara.
— Sara. — I zaraz potem: — Mógłbym dostać coś do jedzenia? A więc masz na imię Sara? Słuchaj — odezwał się znowu. — Czy w tym budynku była kiedyś apteka?
— Tak — odpowiedziała zdziwiona pokojówka. — Ale to było wiele lat temu.
— A więc wiele lat? Ha, od razu mnie to uderzyło, gdy tylko wszedłem do korytarza; nie wyczułem tego po zapachu, jednak odniosłem takie wrażenie. No cóż…
Na dole podczas posiłku nie odezwał się ani słowem. Dwaj panowie siedzący na drugim końcu stołu, współpasażerowie z parowca, wykrzywili się do siebie, kiedy wchodził, a nawet dość otwarcie podśmiewali się z jego wpadki ubiegłego wieczoru, on zaś udawał, że tego nie słyszy. Zjadł pospiesznie, potrząsnął głową na widok deseru i wstał gwałtownie, ześlizgnąwszy się tyłem z taboretu. Natychmiast zapalił cygaro i zniknął w czeluściach ulicy.
Nie było go do późna po północy; wrócił chwilę przedtem, zanim zegar wybił trzecią. Gdzie przebywał? Potem się okazało, że poszedł z powrotem do sąsiedniego miasteczka. Pieszo pokonał w obie strony całą długą drogę, którą przyjechał przed południem. Musiał tam mieć do załatwienia jakąś niezwykle pilną sprawę. Gdy Sara mu otworzyła, był mokry od potu; uśmiechał się jednak do niej raz po raz i miał świetny humor.
— Boże, dziewczyno, jaki ty masz cudowny kark! — rzucił. — Przyszła może jakaś poczta, kiedy mnie nie było? Dla Nagla, znaczy, Johana Nagla? Och, aż trzy telegramy! Słuchaj, zrób mi przysługę i zabierz ze sobą ten obraz ze ściany, dobrze? Żebym nie musiał na niego patrzeć. To takie nużące, gdy się leży tu w łóżku i cały czas ma się go przed oczami. Napoleon III nie miał mianowicie takiej zielonej brody. Dziękuję ci bardzo.
Gdy Sara wyszła, Nagel zatrzymał się na środku pokoju. Stał zupełnie bez ruchu. Całkowicie nieobecnym wzrokiem zaczął wpatrywać się w jeden punkt na ścianie, właściwie wcale się nie poruszał, tylko głowa opadała mu coraz bardziej na bok. Trwało to dłuższą chwilę.
Był mniej niż średniego wzrostu, miał śniadą cerę i dziwnie mroczne spojrzenie oraz delikatne, kobiece usta. Na palcu nosił prostą obrączkę z ołowiu lub żelaza. Bardzo barczysty, mógł mieć dwadzieścia osiem, trzydzieści lat, w każdym razie nie więcej niż trzydzieści. Włosy na skroniach zaczynały mu siwieć.
Wyrwał się z zamyślenia wzdrygnięciem tak silnym, że mogło być zgoła udawane, wręcz jakby długo decydował, czy się wzdrygnąć, choć w pokoju był sam. Potem wyjął z kieszeni w spodniach jakieś klucze, kilka drobnych monet i jakiś medal za akcję ratunkową zawieszony na żałośnie potarganej wstążce — wszystkie te rzeczy ułożył na stoliku przy łóżku. Następnie wsunął pod poduszkę portfel, a z kieszonki kamizelki wydobył zegarek i buteleczkę, taką małą, apteczną z trupią czaszką i napisem „Trucizna” na etykiecie. Przez chwilę trzymał zegarek w ręce, po czym go odłożył, buteleczkę zaś od razu schował z powrotem do kieszonki. Teraz zdjął obrączkę i przystąpił do mycia. Palcami odgarnął w tył włosy — w ogóle nie skorzystał z lustra.
Ułożył się już do snu, gdy nagle poczuł brak obrączki zapomnianej na wodniarce, i jakby nie mógł się obyć bez tego metalowego drobiazgu, wstał i wsunął go na palec. Wreszcie otworzył owe trzy telegramy, lecz nie skończywszy czytać nawet pierwszego, parsknął krótkim, cichym śmieszkiem. W łóżku śmiał się sam do siebie; zęby miał nadzwyczaj piękne. Potem twarz mu spoważniała i chwilę później z zupełną obojętnością odrzucił telegramy. Wydawały się jednak dotyczyć wielkich i ważnych spraw; była tam mowa o sześćdziesięciu dwóch tysiącach koron za wiejską posiadłość, ba, o propozycji zapłaty całej sumy gotówką, jeżeli sprzedaż dojdzie do skutku natychmiast. Ot, krótkie, suche wiadomości handlowe i nic w nich nie pobudzało do śmiechu; niemniej brakowało w nich podpisu. Po kilku minutach Nagel usnął. Dwie palące się na stoliku świeczki, których zapomniał zgasić, oświetlały jego tors i gładko wygoloną twarz, rzucały blask na otwarte telegramy na blacie…
Następnego ranka Johan Nagel posłał boya do urzędu pocztowego. Dostał gazety, w tym kilka zagranicznych, ale żadnego listu. Futerał na skrzypce umieścił na krześle na środku pokoju niemal jakby na pokaz, lecz nie otworzył go ani nie tknął instrumentu.
Przed południem zajął się jedynie napisaniem kilku listów, a potem spacerował po pokoju, czytając książkę. Poza tym kupił w sklepie parę rękawiczek, nieco później zapłacił na targu dziesięć koron za małego rudego szczeniaka, którego zaraz podarował hotelarzowi. Ludziom ku uciesze ochrzcił pieska Jakobsen; w dodatku piesek okazał się suczką.
Tak więc przez cały dzień Nagel niczego nie przedsięwziął. Nie załatwiał w mieście interesów, nie złożył żadnej wizyty, nie odwiedził żadnego urzędu ani nie znał tu żywej duszy. W hotelu dziwiono się nieco jego uderzającej obojętności wobec prawie wszystkiego, nawet wobec jego własnych spraw. I tak trzy telegramy nadal leżały na stoliku w pokoju otwarte, dostępne dla wzroku postronnych; nie tknął ich od poprzedniego wieczoru. Umiał też nie udzielać odpowiedzi na pytania zadawane wprost. Właściciel hotelu dwukrotnie próbował wydobyć z niego, kim jest i po co przybył do miasteczka, i obydwa razy Nagel ani pomyślał, by mu odpowiedzieć. W ciągu dnia wyszła na jaw jeszcze jedna jego osobliwość: choć nie znał nikogo z miejscowych ani do nikogo z nich się nie odezwał, u wejścia na cmentarz zatrzymał się jednak przed jedną z młodych mieszkanek miasta — stanął, spojrzał na nią i głęboko jej się ukłonił bez słowa wyjaśnienia. Dama owa oblała się rumieńcem. Po czym bezczelny ten człowiek pognał przed siebie gościńcem aż do plebanii i hen za nią — co zresztą czynił także w następne dni. Wciąż trzeba mu było otwierać drzwi wieczorami po zamknięciu hotelu, tak późno wracał ze swoich wędrówek.
Trzeciego zatem poranka, gdy tylko Nagel wyszedł z pokoju, odezwał się do niego właściciel hotelu ze słowami powitania i kilkoma grzecznościami. Skierowali się na werandę i tam siedli, właściciel hotelu zaś wpadł na pomysł, by zadać pytanie dotyczące transportu skrzynki świeżej ryby:
— Jak by tu wysłać tę rybę, może mi pan powiedzieć?
Nagel przyjrzał się skrzyni, uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Niestety, nie znam się na tym — odparł.
— A więc nie. Myślałem, że może pan trochę podróżował i gdzie indziej zobaczył co nieco, jak się postępuje.
— Ach nie, nie podróżowałem wiele.
Cisza.
— Zapewne więc raczej… innymi sprawami się pan zajmował. Jest pan może handlowcem?
— Nie, nie jestem handlowcem.
— To nie dla interesów jest pan tu w mieście?
Bez odpowiedzi. Nagel obciął cygaro i palił powoli, patrząc przed siebie.
Gospodarz obserwował go z boku.
— Nie zechciałby pan dla nas kiedyś zagrać? Widzę, że przywiózł pan ze sobą skrzypce — odezwał się znowu.
Nagel odpowiedział obojętnym tonem:
— Ach nie, przestałem grać.
Chwilę potem wstał bez słowa i poszedł. Za moment wrócił i powiedział:
— Wie pan, przyszło mi do głowy, może mi pan dać rachunek, kiedy zechce. Dla mnie to w końcu obojętne, kiedy zapłacę.
— Dziękuję — odrzekł właściciel hotelu. — Nie ma pośpiechu. Jeśli zostanie pan dłuższy czas, musimy policzyć trochę taniej. Nie wiem, czy zamyślał pan zostać tu na dłużej.
Nagel ożywił się raptem i od razu odpowiedział, w dodatku bez wyraźnej przyczyny twarz mu się lekko zarumieniła.
— Cóż, może się zdarzyć, że zostanę tu jakiś czas — rzucił. — To zależy od okoliczności. À propos, chyba panu nie wspominałem… jestem agronomem z wykształcenia, wieśniakiem, wracam z podróży i być może osiądę tu na jakiś czas. Przy okazji, zapomniałem chyba… Nazywam się Nagel, Johan Nilsen Nagel.
Z tymi słowy podszedł do właściciela hotelu i serdecznie uścisnął jego dłoń, prosząc przy tym o wybaczenie, że nie przedstawił się wcześniej. W jego minie nie było śladu ironii.
— Przyszło mi na myśl, że moglibyśmy dać panu lepszy i cichszy pokój. Teraz mieszka pan tuż przy schodach, a to nie zawsze jest przyjemne.
— Nie, dziękuję, nie trzeba, pokój jest znakomity i jestem z niego bardzo zadowolony. Poza tym z okien widzę cały rynek i mam rozrywkę.
Po chwili hotelarz odezwał się znowu:
— A więc robi pan sobie na jakiś czas wolne? Zostanie pan tutaj przynajmniej przez jakąś część lata?
— Dwa, trzy miesiące — odpowiedział Nagel. — Może dłużej, jeszcze dokładnie nie wiem. To zależy od okoliczności. Zobaczymy, co przyniesie czas.
W tym momencie przeszedł obok nich, kłaniając się właścicielowi hotelu, jakiś człowiek. Niepozornej postury, niskiego wzrostu, ubrany nad wyraz biednie. Poruszał się dość szybko, jednak z takim trudem, że rzucało się to w oczy. Choć skłonił się bardzo nisko, właściciel hotelu nie uniósł w odpowiedzi dłoni do kapelusza, za to Nagel zerwał z głowy swój aksamitny beret.
— Nazywamy tego człowieka Minutem — wyjaśnił właściciel, patrząc na Nagla. — Ma trochę nie po kolei w głowie, ale żal go, bo to chłop dobry z kościami.
I to wszystko, co powiedziano o Minucie.
— Czytałem… — odzywa się na to raptem Nagel — kilka dni temu czytałem w gazetach, że gdzieś tu w lesie znaleźli martwego mężczyznę. Co to był właściwie za człowiek? Bodaj Karlsen, jak mi się wydaje. Tutejszy?
— Owszem. To syn kobiety, która u nas przystawia pijawki. Widać stąd jej dom, o, tamten czerwony dach. Przyjechał do domu tylko na wakacje i proszę, nie omieszkał od razu skończyć tu ze sobą. Wielka szkoda, bo zdolny był z niego chłopak i niedługo miał zostać pastorem. Cóż, nie bardzo wiadomo, co na ten temat sądzić, ale, zgoda, to trochę podejrzane. Jeżeli miał przecięte obie tętnice, to raczej chyba nie przez nieszczęśliwy wypadek. A nóż też znaleziono, scyzoryk z białą rękojeścią. Policja natrafiła na niego wczoraj późnym wieczorem. Przypuszczalnie w grę wchodziła jakaś afera miłosna.
— Ach tak? Naprawdę są jakieś wątpliwości co do tego, że sam się zabił?
— Zawsze jest jakaś nadzieja, to znaczy, są ludzie, którzy uważają, że szedł z nożem w ręce i potknął się tak nieszczęś­liwie, że zranił się w dwóch miejscach naraz. Ha, ha, myślę, że to mało prawdopodobne, bardzo mało. Niemniej z pewnością pójdzie do poświęconej ziemi. Nie, chyba jednak niestety się nie potknął!
— Mówi pan, że nóż znaleziono dopiero wczoraj wieczorem. Nie leżał obok niego?
— Nie, sporo kroków dalej. Po użyciu cisnął go głębiej w las. Znaleźli go przez czysty przypadek.
— No, ale dla jakiej przyczyny odrzucił nóż, skoro i tak leżał z otwartymi ranami ciętymi? Przecież dla wszystkich było jasne, że musiał użyć noża?
— Bóg jeden wie, jaki w tym widział sens. Jednak, jak mówiłem, w grę wchodziła chyba jakaś afera miłosna. Nigdy nie słyszałem czegoś równie głupiego. Im dłużej o tym myślę, tym głupsze mi się to wydaje.
— Dlaczego sądzi pan, że chodzi o aferę sercową?
— Z różnych powodów. Zresztą trudno powiedzieć coś konkretnego.
— A nie mógł upaść sam z siebie, mimo woli? Przecież leżał tak nieestetycznie. Czyż nie na brzuchu z twarzą w kałuży?
— Owszem i straszliwie się ubrudził. Ale to nie ma znaczenia. Może i w tym widział jakiś sens. Może chciał ukryć w ten sposób wyraz śmiertelnego bólu na twarzy. Nikt tego nie wie.
— Zostawił jakieś pismo?
— Podobno coś pisał na kartce papieru. Zresztą miał w zwyczaju chodzić po drogach i coś pisać. Można pomyśleć, że użył noża do zaostrzenia ołówka albo czegoś podobnego, potem rzekomo się przewrócił i wbił sobie scyzoryk najpierw w jeden nadgarstek akurat w tętnicę, następnie w drugi akurat w tętnicę, i wszystko to podczas jednego upadku. Ha, ha, ha. Ale rzeczywiście, zostawił po sobie coś na piśmie. Miał w dłoni karteczkę, a na niej te słowa: Oby twa stal była tak ostra, jak twoje ostatnie »nie«!
— Co za bzdura. Nóż był tępy?
— Tak, był tępy.
— Nie mógł go najpierw naostrzyć?
— To nie był jego nóż.
— A czyj?
Właściciel hotelu zastanawia się przez chwilę, ale udziela odpowiedzi:
— Panny Kielland.
— Panny Kielland? — I zaraz potem Nagel pyta dalej: — A kimże jest panna Kielland?
— Dagny Kielland. Córka pastora.
— Ach tak. Bardzo dziwne. Coś takiego! Czy ten młody durzył się w niej?
— Tak, chyba tak. Wszyscy zresztą się w niej durzą, więc nie był sam.
Nagel popadł w zamyślenie i nic więcej nie powiedział. Właściciel hotelu przerwał jednak ciszę i oznajmił:
— To, co teraz panu powiedziałem, to tajemnica i proszę, żeby pan…
— Tak, tak — przerywa Nagel. — Jasne, może pan być zupełnie spokojny.
Gdy chwilę potem Nagel zszedł na śniadanie, właściciel opowiadał w kuchni, że wreszcie uciął sobie porządną pogawędkę z żółtym garniturem z siódemki.
— Jest agronomem — mówił — i przyjechał z zagranicy. Powiada, że zostanie tu kilka miesięcy. Bóg jeden wie, co to za człowiek.

 
Wesprzyj nas