Historia, sztuka i morderstwo, stare tajemnice templariuszy i współczesny rynek kolekcjonerów sztuki – te tematy stanowią podstawę fabuły “Zaginionego klejnotu Ferrary” autorstwa Grega Krupy, polskiego pisarza mieszkającego we Włoszech, debiutującego w roli autora powieści sensacyjnych.


Ferrara, włoskie miasto pełne zabytkowych budowli, klimatycznych uliczek i tajemniczych zaułków, gdzie czas się zatrzymał, to miejsce akcji powieści “Zaginiony klejnot Ferrary” Grega Krupy. Sposób w jaki autor przedstawił miasto, perełkę włoskiego regionu Emilia-Romania, której historyczna część została w 1995 roku wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO, rozbudza wyobraźnię czytelnika i stanowi znakomite tło dla intrygującej fabuły skonstruowanej wokół sztuki, historii, zabytków i wydarzeń z odległej przeszłości.

Bohater powieści Davide Dobravski, mający polskie korzenie młody dziennikarz poczytnej gazety, zostaje wplątany w śledztwo dotyczące nietypowego morderstwa profesora Bonardiego, znanego kolekcjonera dzieł sztuki. Na pierwszy rzut oka nie widać ani motywu zbrodni ani żadnego tropu prowadzącego do sprawcy, zwłaszcza że z domu ofiary nic nie zginęło. Jednak sprawy komplikują się, gdy po kilku dniach okazuje się, że już po morderstwie zostaje skradziony jeden obraz z cennej kolekcji, znika asystentka profesora a wokół osób zamieszanych w śledztwo zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Wygląda na to, że komuś bardzo zależy, żeby powód śmierci kolekcjonera nie ujrzał światła dziennego.

Chcąc nie chcąc Davide w towarzystwie prowadzącej śledztwo uroczej pani porucznik Diany Leone rozpoczynają poszukiwania odpowiedzi na pytanie: dlaczego profesor Bonardi został zamordowany, co ukrywał przed światem, co ukradziono po jego śmierci i czy mógł to być legendarny klejnot o zadziwiających właściwościach. I najważniejsze – kto i jak z pomocą skradzionego artefaktu chce wpłynąć na losy świata. Ślady prowadzą do potomków sławnego rodu, który przed wiekami rządził w Ferrarze i do dawnego zakonu, którego członkowie nie cofną się przed niczym, by osiągnąć swój cel.

Śledztwo nie będzie łatwe – pośród zabytków Ferrary czyhają na bohaterów liczne niebezpieczeństwa, zasadzki i przebiegły przeciwnik, ciągle wymykający się pościgowi oraz niełatwe zagadki do rozwiązania. Czytelnik z przyjemnością podąża za prowadzącymi śledztwo, krążącymi wśród zabytkowych budowli, dzieł sztuki i tajemniczych starych kościołów, momentami ryzykującymi życie i obrywającymi po głowie.

Greg Krupa od lat mieszka we Włoszech, nie dziwi więc, że opisy miasta, jego historii i znajdujących się w nim budowli czy dzieł sztuki i średniowiecznej symboliki są precyzyjne, realistyczne i wprowadzają do fabuły niepowtarzalną atmosferę. Barwny język, ciekawy pomysł na kryminalną intrygę, wartka akcja, dobrze oddane realia współczesnych Włoch i tętniącej życiem Ferrary oraz sympatyczni bohaterowie stanowią o sile powieści. “Zaginiony klejnot Ferrary” to kryminał ze sztuką i historią w tle, który przypadnie do gustu czytelnikom poszukującym dobrej rozrywki, wciągającej intrygi i ciekawostek z przeszłości. Agnieszka Kantaruk

Greg Krupa, Zaginiony klejnot Ferrary, Wydawnictwo Arkady/LeTra, Premiera: 15 września 2021,
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Greg Krupa
Zaginiony klejnot Ferrary
Wydawnictwo Arkady/LeTra
Premiera: 15 września 2021
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 
 

Mężczyzna wpatrywał się w krzyż. Uświadomił sobie ze zdziwieniem, że w tym widoku było coś drażniącego, co nie dawało mu spokoju. A przecież zarówno tu, w katolickich Włoszech, jak i w kraju, z którego pochodzili jego rodzice, krzyże i kościoły były naturalną częścią krajobrazu. Przekrzywił głowę i przenikliwy ból zlokalizowany gdzieś w okolicach szyi na moment pozbawił go oddechu. Lodowaty płomień strachu ogarnął jego serce, gdy jęcząc z bólu, obrócił się z pleców na brzuch i oparł się zdartymi do krwi łokciami o asfalt jezdni. Tuż przed oczami zobaczył elegancki męski półbut typu derby leżący na krawężniku. Wydało mu się, że zna ten but, bo sam nosił podobne obuwie do garnituru, lecz gdy dostrzegł, że z buta wyziera czerwień przemielonej łydki pozbawionej właściciela, jego umysł zaczął rozpaczliwie bronić się przed tą myślą. Pokonując torsje, uniósł wzrok i ponownie zobaczył krzyż, tym razem widziany już z właściwej perspektywy.
Pod krzyżem widniał wykuty w metalowej ramie napis, na tyle nieoczekiwany, że przeczytał go mimo bólu i szoku:
„PURGATORIO” – Czyściec.
Zachłysnął się i ostatkiem sił wydobył z siebie polskie przekleństwo.

Ciało przestało go słuchać i odpłynął w ciemność.

1
Profesor

Dwadzieścia dni wcześniej w Ferrarze, niewielkim mieście leżącym w północnej części Włoch, za zamkniętymi drzwiami na najwyższym piętrze budynku, w którym mieściła się redakcja lokalnej gazety „Il Giornale Pomeridiano”, siedział starszy mężczyzna. Od łysiny na jego czole oraz w szkłach jego prostokątnych okularów odbijało się światło monitora, na który nie patrzył. Zajęty był bowiem pieczołowitym sprawdzaniem postów swojej kochanki na popularnej aplikacji w telefonie. Przewijając palcem kolejne banalne cytaty i wyretuszowane darmowym filtrem tandetne zdjęcia czterdziestoośmioletniej kobiety udającej nastolatkę, wzdrygał się na widok wyszminkowanych i wygiętych w kaczy dzióbek ust. Nie mógł uwierzyć, że regularnie od pięciu lat, podczas każdej sjesty wdrapywał się z zadyszką na drugie piętro w przylegającej do redakcji kamienicy, aby zaspakajać chuć tej próżnej i pozbawionej elementarnej wiedzy o świecie kobiety. Przypomniał sobie jej kostyczne, wyschnięte i pachnące z daleka wszelkimi dostępnymi na rynku kosmetykami ciało i głośno westchnął. Zrobiło mu się niemal głupio, nie tylko z powodu kochanki, ale również dlatego, że oglądanie bzdur na smartfonie nie należało do jego obowiązków szefa redakcji.
„Niemal”, ponieważ w zasadzie nie miał nic do roboty. Ferrara była małym miastem, wprawdzie uniwersyteckim i posiadającym znaczący przemysł, ale jednak sennym, otoczonym polami i zamieszkanym przez ludzi, którzy cenili sobie przede wszystkim spokój i dobre jedzenie. Mimo starań władz, aby ożywić to zabytkowe, otoczone starymi murami miasto, jego spokojny charakter od czasów średniowiecza, gdy rządził nim potężny ród d’Este, prawie się nie zmienił. Owszem, miało to też wiele zalet. Ale nie dla dziennikarza, który od czasu studiów na renomowanym uniwersytecie w pobliskiej Bolonii, marzył o prowadzeniu dziennikarskich śledztw, tropieniu gospodarczych afer i skorumpowanych polityków. Tymczasem do Ferrary docierały jedynie dalekie echa skandali z Mediolanu i Rzymu, a skorumpowani politycy, cóż, byli jego kolegami ze szkolnej ławy lub sąsiadami, więc ostatnie, czego potrzebował, to opisywanie ich prymitywnych lewych interesów, opiewających zresztą na kwoty, które wywołałyby co najwyżej szyderczy uśmieszek rzymskich tuzów finansjery. Życie redakcji toczyło się więc spokojnie, a jego młody zastępca od lat z powodzeniem wykonywał za niego całą żmudną robotę, tropiąc chuligana, który stłukł donicę przed sklepem lub opisując kolejny sukces drużyny piłkarskiej „Spal”, chluby miasta.
Mężczyzna przerwał raptownie swoje przemyślenia, a jego palec wodzący po ekranie smartfona nagle się zatrzymał. Wśród zdjęć kaczych dzióbków swojej kochanki, animowanych gifów z sikającym łosiem i przemądrzałych cytatów ze znanego pisarza zobaczył coś, co przykuło jego uwagę tak wyraźnie, że chcąc gwałtownym ruchem poprawić sobie okulary na nosie, niemal przewrócił kieliszek z niedopitym popołudniowym drinkiem. Post, który zobaczył, wyglądał na kolejny klasyczny fake news, wstawiony przez internetowe trolle. Ile już razy w historii internetu podobne fałszywe posty przedwcześnie uśmierciły słynnych celebrytów, polityków, a nawet samego papieża. Ten jednak dotyczył osoby, którą znał niemal każdy: z telewizji, radia, z internetu oraz z licznych wystąpień i wykładów na uniwersytetach w całym kraju. Chodziło na dodatek o kogoś, kogo znał osobiście.
Na zastawionym papierami i brudnymi naczyniami biurku rozdzwonił się redakcyjny telefon. Redaktor podniósł słuchawkę do ucha i powiedział ochrypłym od wieloletniego ulegania nałogowi palenia głosem:
– Montanari, słucham.
Młodzieńczy damski głos w słuchawce powiedział coś szybko.
– Tak, czytałem – odpowiedział. – Więc to prawda? Kiedy? Nie, nie oglądałem. Coś więcej mówili? W porządku, przyślij mi tu Dobravskiego. Jak to na rynku? – zirytował się. – Za cholerę nie obchodzi mnie jego machanie flagą! Ma tu przyjść, dzwoń, aż odbierze albo idź po niego i znajdź go w tym cholernym tłumie! – zakończył nerwowo i zamaszystym ruchem upuścił słuchawkę, tym razem skutecznie strącając z biurka kieliszek i wylewając całą jego zawartość na spodnie. Twarz stężała mu w grymasie złości, podczas gdy w jego uśpionym od dawna umyśle, zatlił się wątły płomyk, zaledwie w niewielkim stopniu przypominający jego dawną dziennikarską pasję.
Za oknem gęstniał tłum. Był początek maja i w Ferrarze rozpoczynały się przygotowania do, sięgających tradycją trzynastego wieku, zawodów Palio. W oddali biły rytmicznie bębny, powietrze przeszywał dźwięk trąbek. Wszystkie historyczne dzielnice miasta, zwane kontradami, wystawiały swoje drużyny, które w dniach poprzedzających zawody, poprzebierane w średniowieczne stroje, paradowały z muzyką i kolorowymi sztandarami po starówce.
Podstarzały redaktor naczelny Enrico Montanari, nieoczekiwanie dla niego samego, poczuł się znów jak dwudziestokilkuletni student słuchający finezyjnych wykładów Umberta Eco z semiotyki w bolońskiej Alma Mater. „Może moje pióro naostrzone przez samego Mistrza, w końcu naprawdę się do czegoś przyda”, pomyślał.

 

Davide Dobravski, trzydziestodwuletni, wyższy od większości Włochów blondyn o błękitnych oczach, siedział ubrany w gabinecie swojego szefa, wpatrując się w niego roztargnionym wzrokiem. Ubrany był w żółto-fioletowe rajtuzy, podkreślające jego wysportowane łydki oraz w średniowieczną tunikę. Rytmicznie uderzał o udo trzymanym w dłoni beretem przetykanym srebrną nicią. Słuchając naczelnego, spoglądał tęsknie przez otwarte okno. Na wysokości oczu w rytmie werbli przemaszerowywały właśnie żółto-niebieskie proporce. „Chłopcy z San Giacomo”, pomyślał o swoich głównych rywalach w Palio.
– Davide, do nędzy, jesteś tu czy nie?! – gniewnie gestykulując, Montanari przechylił się przez biurko w jego stronę. – Rozumiesz, że mamy szansę być na miejscu i opisać tę sprawę przed tymi sępami z Rzymu i Mediolanu? To nie są coroczne dyrdymałki o twoich chłopakach w rajtuzach. To jest chyba to, na co czekałeś, tak? Twoja szansa! Nasza szansa – poprawił się.
Młody dziennikarz poprawił się na krześle i oprzytomniał jak ktoś, komu przerwano bardzo miły sen. Nastawił jednak uszu, ponieważ powoli zaczęło do niego dochodzić, że może ten stary piernik, którego traktował dotąd jako nudnego, acz dobrego pracodawcę, rzeczywiście wkładał mu w ręce klucz do czegoś, o czym zdążył już w tym nieruchawym prowincjonalnym mieście zapomnieć: do prawdziwej kariery, o jakiej marzył w odległych, jak mu się teraz wydawało, czasach. Syn emigrantów z Polski, wrósł w to miejsce i zaaklimatyzował się jak bluszcz na rozpadających się murach wokół miasta. Piął się szybko i wysoko i tak zastygł, porzuciwszy po wygodnych i monotonnych latach maksymę ojca: „kto nie idzie do przodu, jest stracony”.
– Masz dwadzieścia minut, żeby się przebrać w cokolwiek, co nie będzie wyglądało jak muzealny rekwizyt! – powiedział Montanari. – Jedziemy do Villa Belgusto.
Stanowczy głos naczelnego sprawił, że chłopak stanął na baczność. Energicznym krokiem skierował się do wyjścia. Trzaśnięciu redakcyjnych drzwi towarzyszyło westchnienie naczelnego. Stary redaktor nie miał ani krzty pewności, czy będzie mógł liczyć na swojego roztrzepanego i ulegającego przelotnym emocjom podwładnego. „Cholerny Piotruś Pan”, pomyślał i uśmiechnął się do odbicia własnej pomarszczonej twarzy, które zobaczył w monitorze. Pół wieku temu był dokładnie taki sam jak Davide.

 

Mężczyźni w białych kombinezonach z nadrukowanymi na plecach emblematami „RIS Carabinieri” wchodzili i wychodzili szerokimi drzwiami na pierwszym piętrze okazałej willi zbudowanej na wzór renesansowych Delicji – letnich pałaców książęcego rodu d`Este, rozsianych po całej ferraryjskiej prowincji. Wznosząca się pośród kwitnących o tej porze roku łąk willa była niezwykle piękną budowlą, ale to nie architektoniczne walory były źródłem sławy, jaka otaczała to miejsce. Dużo większe znaczenie miał fakt, że budynek mieścił w swoich wnętrzach jedną z największych prywatnych kolekcji obrazów i rzeźb w północnych Włoszech. Jej właściciel, profesor Alessandro Bonardi, były nauczyciel akademicki Davide’a Dobravskiego, słynny z licznych publikacji i występów w mediach krytyk sztuki leżał martwy w urządzonej z przepychem i udekorowanej kwiatami pałacowej sypialni.
Davide stał oparty o wykutą z żelaza balustradę schodów i starał się nie patrzeć przez otwarte drzwi sypialni na goły, siny tyłek swojego dawnego mentora, spoczywającego twarzą ku podłodze tuż przy olbrzymim łożu z baldachimem. Skupił swoją uwagę na obrazach zawieszonych na wysokich ścianach pomieszczenia, wśród których przeważały porywające pięknem detali portrety kobiet z początku dwudziestego wieku autorstwa Giovanniego Boldiniego, malarza, którego Bonardi darzył szczególnym uwielbieniem. Nie tylko zażenowanie spowodowane widokiem nagiego starczego ciała powstrzymywało młodego dziennikarza przed wejściem do komnaty. Nawet w miejscu, gdzie przystanął, w powietrzu unosił się drażniący nozdrza zapach kilkuset kwiatów zgromadzonych w koszach i wazonach stojących w różnych częściach sypialni denata. Funkcjonariusze z jednostki kryminalnej przed dokładnymi oględzinami i szczegółowym obfotografowaniem pomieszczenia nie zdecydowali się jeszcze na otwarcie okien.
Z głębi sali wynurzyła się przygarbiona postać Montanariego w towarzystwie zgrabnej choć drobnej kobiety. Jej kruczoczarne i spięte skromnie do tyłu włosy niemal zlewały się z czernią skrojonego na miarę munduru karabinierów. Gdyby nie okoliczności, oczy wszystkich obecnych wokół mężczyzn z pewnością nie byłyby w stanie oderwać się od niewiarygodnie kształtnych pośladków, które nic sobie nie robiły z powagi urzędu i bezczelnie wypychały jej mundurowe spodnie.
– Davide! – zaczął przedstawiać Montanari, wyciągając jednocześnie papierosa z pogniecionej paczki. – To jest porucznik Diana Leone. Pani porucznik, Davide Dobravski, mój asystent. Diana przystanęła gwałtownie. Wyglądało to tak, jakby zawahała się na widok papierosa wyciągniętego w miejscu, w którym nie można palić. Jej ciskające iskry spojrzenie nie było jednak utkwione na rękach naczelnego, tylko na przygryzanych właśnie do krwi wargach Davide.
– My się znamy – syknęła krótko. – Nie wiem, czy będę mogła wam pomóc – dodała lodowatym głosem.
Zaskoczony naczelny obrócił się w stronę podwładnego, jednak ten nie wyglądał na skłonnego do udzielania jakichkolwiek wyjaśnień. Ze spuszczoną głową mamrotał coś pod nosem, czerwieniąc się przy tym jak dzieciak przyłapany na kradzieży jabłek. Stary dziennikarz, mimo leniwej ospałości, która od lat niszczyła jego charakter, nie stracił jednak całkiem zawodowej werwy.
– Z całym szacunkiem, pani porucznik – Montanari użył swojego najbardziej perswazyjnego tonu – nie interesują mnie wasze prywatne sprawy. Tak się składa, że profesor Bonardi był bliskim przyjacielem Ministra Obrony Narodowej. A my trzej kompanami ze szkolnej ławki. I tak się również składa, że jeden z pani ludzi w tym gustownym białym ubranku właśnie zdradził mi, że jesteście tu tylko dlatego, że medyk sądowy nie uważa, żeby był to całkiem naturalny zgon, a prokurator już to przyklepał i przydzielił wam sprawę. Oczywiście, może pani czekać na wasze nie wiem jakie spory i ułożyć sobie współpracę, bo i tak będziecie na nią skazani. Słyszałeś, lowelasie? – skończył tyradę, spoglądając złośliwie na Davide’a.
– I pamiętajcie oboje – dodał już bardziej pokojowym tonem – że niezależnie od osobistych animozji wszyscy mamy szansę coś na tym zyskać. Może to źle zabrzmi, ale biedny Alessandro zrobił nam wszystkim coś w rodzaju prezentu. Jeśli wszyscy wykonamy swoją robotę jak należy, ja będę mógł odejść spokojnie na emeryturę, Davide błyśnie porządną historią i zajmie moje miejsce w redakcji, a pani porucznik doszyje sobie gwiazdkę na pagonach. Mnie to wystarczająco motywuje, a was? – spojrzał pytająco na stojącą przed nim parę.
Diana mimo ewidentnego zdenerwowania impertynencjami dziennikarza i niepożądaną obecnością Davide’a w milczeniu kiwnęła głową. Chłopak mimowolnie powtórzył jej gest, po raz pierwszy od początku tego spotkania patrząc jej głęboko w oczy.

2
Diana

Główna komenda karabinierów czuwająca nad porządkiem w całej prowincji Ferrary, znajdowała się poza murami starego miasta i przypominała raczej bazę wojskową niż komendę policji. W rzeczywistości odpowiedzialność karabinierów tylko częściowo pokrywała się ze standardowymi obowiązkami policjantów. Głównym zadaniem tej formacji, stworzonej w dziewiętnastym wieku jako gwardia królewska, była ochrona integralności państwa. Karabinierzy, w przeciwieństwie do Policji Państwowej, nie podlegali Ministrowi Spraw Wewnętrznych, lecz Ministrowi Obrony, co zrównywało ich rolę z regularnym wojskiem i nadawało szczególnych uprawnień, poczynając od wojskowej struktury, stopni, a kończąc na wyposażeniu, uzbrojeniu i poszerzonym prawie do interwencji, także poza granicami kraju. Główna komenda w Ferrarze posiadała więc część koszarową, biura, park maszynowy, a nawet małe lotnisko dla helikopterów. Jednak obywatel wchodząc na teren komendy, nie czuł się nieswojo, oczywiście o ile przychodził tam z własnej woli i bez kajdanek założonych na nadgarstki. Choć wnętrza gmachu pozbawione były jakichkolwiek ozdób, to ich surową militarną oprawę ocieplały niezwykle miłe i kompetentne urzędniczki pracujące w czymś w rodzaju recepcji. Każdy, kto przychodził ze swoim problemem był kierowany do odpowiedniego departamentu, dostawał numerek, po czym siadał w oczekiwaniu na personel, który zaprowadzał go do właściwego pokoju w tym dwukondygnacyjnym labiryncie korytarzy i pomieszczeń.
Cała organizacja już od wejścia przypominała raczej biznesową korporację niż komisariat i była to pierwsza myśl, jaka pojawiła się w głowie Davide’a, kiedy zawitał tu po raz pierwszy dwa i pół roku wcześniej. Przyszedł tu z powodu porysowanej przez wandali karoserii alfy romeo Spider: używanego kabrioletu, którego zakupu nie mógł wybaczyć mu ojciec, nazywając go „stratą pieniędzy i niepotrzebną fanaberią”. Właśnie wtedy Davide poznał dwudziestosiedmioletnią porucznik Dianę Leone. Gdyby jego ojciec kiedykolwiek dowiedział się, co dwa tygodnie po tamtej wizycie wyczyniał z oszałamiająco zgrabnym ciałem Diany na fotelu pasażera, nie tylko nigdy już nie nazwałby kupna alfy stratą pieniędzy, ale prawdopodobnie dołożyłby się do niego z prawdziwie słowiańską szczodrością.
Jednak tym razem dziennikarz przekraczał próg komisariatu z ciężkim sercem. Układał sobie w głowie słowa, jakimi mógłby powstrzymać nieuchronny gniew ognistej i urażonej do głębi kobiety, która nigdy mu nie wybaczyła zawodu, jaki jej sprawił. Jednocześnie musiał pamiętać o wypełnieniu misji, z jaką przysłał go w to miejsce jego szef.
Diana siedziała sama, stukając w klawiaturę komputera w małym pokoju przyozdobionym rachitycznymi roślinami doniczkowymi oraz licznymi dyplomami wiszącymi na ścianach. Poświadczały one fakt, że mimo krótkiej kariery miała już na swoim koncie sporo znaczących sukcesów. Davide zapukał symbolicznie w otwarte drzwi i wszedł, siadając bez słowa na krześle naprzeciw kobiety. Ta nawet nie podniosła wzroku i tylko mięśnie drgające na jej opalonych policzkach zdradzały powstrzymywane emocje.
Wiedziała, po co przyszedł, bo musiał to powiedzieć funkcjonariuszce w recepcji, aby w ogóle zostać wpuszczonym, ale dziennikarz czuł, że powinien zacząć mówić pierwszy.
– Di, posłuchaj ja… – zaczął przepraszająco. Bursztynowe oczy oderwały się od monitora.
– Jak ty sobie wyobrażasz, że mam z tobą współpracować, co?! – jej lekko zachrypnięty głos zabrzmiał twardo i bezlitośnie. Wstała gwałtownie, zrobiła krok w stronę drzwi zamknęła je z impetem.

 

– Bastardo! – złość, którą tłumiła w sobie od dawna, znalazła wreszcie ujście.
Jako pierwszy w stronę Davide’a poleciał długopis, który trzymała w dłoni. Rzucała celnie, ale po latach żonglowania flagami, Davide miał niezły refleks i długopis wbił się w gipsową ściankę tuż za nim. Zafascynowany tym widokiem nie zdążył uchylić się przed ciężką książką telefoniczną, która uderzyła go twardym grzbietem w skroń. Spadł z krzesła na kolana i błyskawicznie się podniósł, ale oszołomiony zdążył jeszcze przyjąć na czoło skoroszyt, który przyleciał do niego rozsiewając po drodze kartki. Kawałki papieru opadały powoli na brudnawą wykładzinę jak wielkie płaty śniegu, a on biernie przyjmował ciosy i kopniaki, jakie zadawała mu Diana. Furia tej pięknej kobiety nie była udawana, ale Davide po stosunkowo niewielkiej sile zadawanych mu razów poznawał, że kara, jaką właśnie odbierał, była dość symboliczna.
Drobna postura dziewczyny zmyliła już niejednego przeciwnika nieświadomego faktu, że jej życie polegało na pracy fizycznej i nieustannych treningach boksu, wspinaczki oraz biegania. Mimo litości, jaką mu okazywała, jej ciosy były mocno odczuwalne. Nie próbował się jednak przed nimi bronić, czując jak przez jego ciało przechodzi fala oczyszczającego bólu. Jego mózg zaczął odczuwać powoli coś na kształt fascynacji tą sytuacją, a może nawet wdzięczności, ale zanim zdążył uświadomić sobie, czym konkretnie jest to uczucie, drzwi gwałtownie się otwarły i stanął w nich niewysoki śniady mężczyzna. W mgnieniu oka Davide zrozumiał, że ma przed sobą tajniaka z pionu śledczego. Niechlujny zarost nie byłby może wystarczającym powodem do takiej oceny, ale cywilne ubrania, zaczesana na żel fryzura typu Johnny Bravo i prawa dłoń spoczywająca na glocku 17 zatkniętym za pasek od spodni w miejsce służbowej beretty 92FS zwisającej z pasa każego regulaminowo ubranego karabiniera, niezbicie wskazywały na charakter pracy stojącego w drzwiach indywiduum, no chyba że do komendy wdarli się właśnie cyngle sycylijskiej mafii.
– Wszystko w porządku Di? – zapytał, nie spuszczając z oczu Davide’a i nie ściągając ręki z glocka.
– To tylko prywatne sprawy, Giacomo, wszystko w porządku – odpowiedziała Diana lekko drżącym głosem. – Przepraszam za hałasy, upadły mi dokumenty – dodała już przytomniej.
– Chyba cała szafa ci spadła w pizdu – skwitował Giacomo, ściągając rękę z broni i rozluźniając się całkowicie. Jego ruchy zrobiły się miękkie, a gest wytrząsania papierosa z paczki pasował do niego znacznie bardziej niż postawa zimnego zabójcy, jaką zaprezentował minutę wcześniej. Gdy wsadził papierosa do ust i zapalił go, nonszalancko ignorując kartkę z napisem „palenie zabronione” wiszącą tuż nad jego głową, wydał się Davide’owi jednym z tych równych prostych i otwartych chłopaków, jakich można spotkać na mieście w każdym włoskim barze.
– Ragazzi, wrzućcie na luz, okej? Bo zaraz się tu zaczną schodzić ludzie, a jak wpadnie tu stary, to… – zawiesił głos Giacomo.
Wychodząc, spojrzał Davide’owi w oczy, dając mu odczuć, że fajny chłopak, może w każdej chwili zamienić się w pozbawionego skrupułów cyngla, gotowego przestrzelić go jednym z siedemnastu pocisków kalibru 9 mm upchniętych do oporu w magazynku glocka i zniknął w korytarzu. Diana zamknęła za nim drzwi i stanęła przed Davidem. Spojrzała bez cienia litości na jego rozwaloną wargę i smużkę krwi ściekającą mu z nosa i powiedziała całkowicie już opanowanym głosem:
– Niech będzie jasne, że nigdy ci nie wybaczę. Zabiorę cię ze sobą na śledztwo i przekażę ci wszystkie informacje i nie będzie to żadna przysługa. Zamierzam tylko wypełnić rozkazy mojego szefa i gówno mnie obchodzi twoja praca oraz to, że twój szef ma jakichś zasranych znajomych w ministerstwie. Zrobię to, co mi każą, ale absolutnie niczego więcej.
Usiadła, poprawiła włosy i otworzyła teczkę leżącą na biurku.
– Jutro jadę do starego miasta przesłuchać asystentkę denata, niejaką Olivię Cattanei, bo nie zgłasza się na nasze wezwania. Zapisz sobie. Masz być punkt dziewiąta rano pod Savonarolą. I wiedz, że nie będę na ciebie czekała nawet jednej minuty, jeśli zamierzasz się spóźnić, jak to masz w zwyczaju.

 
Wesprzyj nas