„Dawne i przyszłe wiedźmy” to nowa powieść Alix E. Harrow, w której autorka rozprawia się z niesprawiedliwościami społecznymi dotyczącymi płci, rasy, konserwatywnych postaw, kapitalistycznego wyzysku i jeszcze wielu innych spraw.


Dawne i przyszłe wiedźmyNie ma czegoś takiego jak wiedźmy, choć kiedyś były – w dawnych, spowitych mrokiem czasach, zanim zaczęto je palić. Od tego czasu noc należy do mężczyzn z krzyżami i pochodniami, a czary sprowadzają się do ładnych amuletów i dziecięcych rymowanek. Jeśli współczesna kobieta chce sięgnąć po władzę i moc, musi ich poszukać na ulicy. Jak siostry Eastwood.

Może nikt nie opowie ich historii, ponieważ nie jest jeszcze skończona. Niewykluczone, że jesteśmy dopiero u jej początku i całe to zamieszanie-pogmatwanie, którego narobiły, to zaledwie pierwsze uderzenie krzesiwa, pierwsza garść iskier.

Wciąż nie ma czegoś takiego jak wiedźmy.

Ale będzie.

***

Ta powieść skradła moje serce od pierwszych zdań wprowadzenia. Rozprawia się z niesprawiedliwościami społecznymi dotyczącymi płci, rasy, konserwatywnych postaw, kapitalistycznego wyzysku i jeszcze wielu innych spraw. Nic to, że akcja rozgrywa się pod koniec XIX wieku w Stanach Zjednoczonych. Wychodząc z tamtymi kobietami i ich bliskimi na ulice, by protestować, czujemy się, jakbyśmy byli w dzisiejszej Polsce. Wiedźmy, zaklęcia, czary, prastare rymowanki i alternatywne wersje znanych baśni to piękny sztafaż, w który autorka ubrała aktualne, palące kwestie społeczne. Bo »dawno, dawno temu« równie dobrze może się dziać »tu i teraz«
Patrycja Zarawska, tłumaczka książki

Zachwycający, poruszający pean na cześć niepokonanej mocy kobiet. Postacie są żywe, z krwi i kości – krwawią i krzyczą. Uwielbiam je i nie mogę się doczekać, by siła wiedźm obudziła się w nas wszystkich.
Laini Taylor, autorka bestsellerów „New York Timesa”

Cudowna ucieczka w świat, w którym moc wiedźm skurczyła się do zaledwie wspomnienia o kobiecej magii, a trzy zuchwałe, rozdzielone do niedawna siostry zdobywają klucz do tego, by tę magię sprowadzić z powrotem. Ta opowieść porwie was bez reszty.
Yangsze Choo, autorka bestsellerów „New York Timesa”

Niesamowity kawał czarownictwa i buntu, tak bardzo potrzebnego w naszych czasach, a także przypomnienie, że sekretne słowa i sposoby nigdy nie odejdą w zapomnienie, dopóki istnieją języki, które wypowiedzą zaklęcia, i uszy, które zechcą słuchać.
P. Djèlí Clark, autor The Black God’s Drum

Błyskotliwe arcydzieło czystej magii w dziedzinie snucia opowieści!
Gwendolyn Womack, autorka Przepowiedni

Alix E. Harrow
Dawne i przyszłe wiedźmy
Przekład: Patrycja Zarawska
Wydawnictwo IUVI
Premiera: 13 października 2021
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Dawne i przyszłe wiedźmy


Wprowadzenie


Nie ma czegoś takiego jak wiedźmy, choć kiedyś były.
Niegdyś powietrze było tak gęste od magii, że wyczuwało się ją na języku jak popiół. Wiedźmy czaiły się na każdym rosochatym drzewie i czyhały o północy na każdym rozdrożu, szczerząc się w ostrozębnym uśmiechu. Ucinały sobie pogawędki ze smokami na odludnych górskich szczytach i na jarzębinowych miotłach pomykały na tle okrągłego księżyca. Zaklinały gwiazdy, by tańczyć z nimi w noc przesilenia letniego, i pędziły do bitwy z wiernymi chowańcami u boku. Swego czasu czarownice były dzikie niczym wrony i nieustraszone jak lisice, ponieważ magia jaśniała wtedy żywym blaskiem, a noc należała do nich.
Nadeszły jednak zaraza i czystka. Smoki wyrżnięto w pień, czarownice palono, a noc należała odtąd do mężczyzn z krzyżami i pochodniami.
Rzecz jasna czarownictwo nie zniknęło zupełnie. Moja babcia, Mama Mags, mawiała, że nie można zgładzić magii, gdyż bije ona niczym wielkie czerwone serce pod podszewką wszystkiego. Jeżeli zamkniesz oczy, poczujesz, jak pomrukuje miarowo pod podeszwami stóp: „dum-dum-dum”. Po prostu teraz jest znacznie lepiej ułożona niż dawniej.
W dzisiejszych czasach najbardziej szanowani ludzie nie mogą nawet zapalić świecy w intencji czarów, lecz my, biedny ludek, tu i tam wciąż paramy się magią. Wiedźmia krew to nie woda w ścieku, jak mówi przysłowie. W domowym zaciszu każda mama uczy córki kilku drobnych zaklęć, by zupa nie wykipiała albo żeby piwonie zakwitły poza swoją porą. Każdy tata uczy synów, jak zakląć stylisko siekiery, by chronić je przed złamaniem, albo zabezpieczyć czarem pokrycie dachowe, by nie przeciekało.
Nasz tatuś nigdy nie uczył nas bzdur, może oprócz tego, czego lis uczy kury – jak uciekać, jak trząść się ze strachu, jak przeżyć w pobliżu drania – a nasza mama umarła, zanim zdążyła nam cokolwiek przekazać ze swej wiedzy. Miałyśmy jednak Mamę Mags, matkę naszej matki, a ona nie zajmowała się takimi głupotami jak zupa czy kwiatki.
Tu, gdzie mieszkamy, kaznodzieja głosi, że to z woli Boga oczyszczono świat z czarownic. Twierdzi, że kobiety są grzeszne z natury, a magia w ich rękach normalną koleją losu zamienia się w zgniliznę i ruinę, jak było z pierwszą wiedźmą, Ewą, która zatruła rajski ogród i sprowadziła na rodzaj ludzki wygnanie, a także z córkami jej córek, które ściągnęły na świat zarazę. Klecha mówi też, że oczyszczenie świata z czarownic utorowało nam drogę do nowoczesności: epoki kartaczownicy Gatlinga i parostatków, a Indianie i Afroamerykanie powinni nam dziękować na kolanach za to, że uwolniliśmy ich od magii praktykowanej przez szamanki i czarnoksiężnice.
Mama Mags stwierdziła, że to gówno prawda i że nikczemność jest taka jak piękno – zależy od punktu widzenia. Dodała, że porządne czarownictwo przypomina rozmowę z tym czerwonym bijącym sercem, a do tego potrzeba tylko trzech rzeczy: słuchania z siłą woli, słów do przemawiania oraz składników, czyli dróg, którymi magia wydostałaby się/przedostałaby się na nasz świat. Silnej woli, słów i składników.
Nauczyła nas, że wszystko, co ważne, występuje trójkami: małe świnki, koziołki chodzące przez mostek, pod którym czyha troll, szanse na odgadnięcie nieznanego imienia. Siostry. Właśnie tyle nas było, sióstr Eastwood: ja, Agnes i Bella, więc może kiedyś naszą historię będzie się opowiadać jako jedną z czar-baśni. „Dawno, dawno temu były sobie trzy siostry”.
Myślę, że naszej Mags by się to spodobało – zawsze mawiała, że nikt nie zwraca należytej uwagi na czar-baśnie i cały ten kram: opowiastki, które babunie snują swym małym wnuczętom, tajemne rymowanki-wyliczanki recytowane przez dzieci, piosenki wyśpiewywane przez kobiety w pracy. A może nikt nie opowie naszej historii w ogóle, ponieważ nie jest jeszcze skończona. Niewykluczone, że jesteśmy dopiero u jej początku i całe to zamieszanie-pogmatwanie, którego narobiłyśmy, to zaledwie pierwsze uderzenie krzesiwa, pierwsza garść iskier.
Wciąż nie ma czegoś takiego jak wiedźmy.
Ale będzie.

CZĘŚĆ PIERWSZA
KRNĄBRNE SIOSTRY

1


Splątaną wiedźma snuje sieć,
By mamić, na manowce zwieść.

Zaklęcie wywołujące oszołomienie i rozkojarzenie, wymaga pajęczej sieci zebranej podczas nowiu księżyca oraz ukłutego palca.

Dawno, dawno temu były sobie trzy siostry. James Juniper Eastwood to najmłodsza z nich, o włosach nastroszonych i czarnych jak wronie pióra. Najbardziej nieposkromiona z całej trójki. Sprytna dzikuska, zawsze w potarganej spódnicy i z podrapanymi kolanami, z zielonym błyskiem w oku, przypominającym promień letniego słońca przedzierający się przez listowie. Wiedziała, gdzie szukać gniazd lelków i lisich jam, umiała odnaleźć drogę do domu o północy przy księżycu w nowiu.
Jednak w wieczór wiosennego zrównania dnia z nocą tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego trzeciego roku James Juniper czuła się zagubiona. Wysiadła z pociągu, utykając, ciężko wsparta na jałowcowym kosturze. Miała wrażenie, że nogi jej brzęczą po wielogodzinnym stukocie i klekocie nieodłącznym dla podróży koleją. Nie wiedziała, dokąd się teraz skierować. Jej plan składał się tylko z dwóch punktów – pierwszy: uciec, drugi: wciąż uciekać. I tak oto znalazła się dwieście mil od domu z paroma drobniakami w kieszeni i garścią czar-składników, nie mając pojęcia, co dalej.
Chwiała się przez chwilę na peronie, popychana i potrącana przez ludzi zdążających w sobie wiadome miejsca. Lokomotywa z sykiem wypuściła kłęby pary, a one w kocich zawijasach okręciły się wokół spódnicy Juniper. Na murze trzepotały niedokładnie przyklejone plakaty i ogłoszenia. Jedno z nich zawierało listę rozporządzeń wydanych przez władze Nowego Salem oraz spis kar przewidzianych za śmiecenie, wygłaszanie bluźnierstw, rozwiązłość, obrazę moralności i włóczęgostwo. Na innym afiszu rozsierdzona Pani Wolność, wygrażając pięścią w powietrzu, zapraszała „WSZYSTKIE ZMĘCZONE TYRANIĄ PANIE” na wiec Stowarzyszenia Kobiet Nowego Salem, który miał odbyć się w równonoc o godzinie szóstej.
Jeszcze inny plakat przedstawiał twarz samej Juniper – niewyraźną czarno-białą podobiznę z podpisem: „PANNA JAMES JUNIPER EASTWOOD. LAT SIEDEMNAŚCIE. POSZUKIWANA ZA MORDERSTWO I PODEJRZANA O CZAROWNICTWO”.
Do diabła. Pewnie go znaleźli. Wtedy uznała, że podłożenie ognia pod dom to dobry pomysł, ale teraz nie była już tego taka pewna. Spojrzała we własne oczy na liście gończym i głębiej naciągnęła na twarz kaptur peleryny.
Na peronie tępo zastukały ciężkie buty – kroczył ku niej mężczyzna w nieskazitelnym czarnym mundurze. Patrzył na nią zwężonymi oczyma i uderzał policyjną pałką o dłoń. Juniper posłała mu swój najlepszy uśmiech niewiniątka. Jej ręka zaciśnięta na kosturze oblała się potem.
– Dz-dobry, psze pana. Idę do… – Potrzebny jej cel, jakieś miejsce, do którego zmierza. Złowiła wzrokiem plakat z gniewną Panią Wolnością. – Na plac Świętego Jerzego. Czy mógłby mi pan powiedzieć, jak tam dotrzeć? – Wysiliła się na możliwie jak najbardziej wiejski akcent, przeciągając samogłoski niczym płynny miód.
Funkcjonariusz zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów: potargane włosy muskające szczękę, smugi brudu na knykciach, ubłocone buty.
– Święci pańscy, ratujcie – burknął ze złośliwym uśmiechem. – Nawet kmioty chcą dziś prawa głosu.
Juniper nigdy nie zastanawiała się nad głosowaniem, prawem wyborczym czy prawami kobiet w ogóle, ale ton mężczyzny sprawił, że zadarła brodę.
– Czy to zbrodnia?
Gdy tylko wypsnęły jej się te słowa, uzmysłowiła sobie, że to niemądrze nastawiać do siebie wrogo przedstawiciela prawa. Zwłaszcza kiedy za jego głową wisi list gończy z twoją podobizną. „Twój charakterek kiedyś sprawi, że spalą cię na cholernym stosie – mawiała Mama Mags. – Mądra kobieta trzyma swój płomień w środku”. Ale to Bella była tą mądrą i opuściła dom dawno temu.
Juniper poczuła, że pot parzy ją w kark niczym pokrzywa. Patrzyła, jak na szyi policjanta nabrzmiewają purpurowe żyły, jak na jego piersi napinają się wypolerowane na błysk guziki. Wsunęła dłonie do kieszeni spódnicy. Wymacała dwa ogarki świecy i szczapę sosny smolnej, hufnala, srebrzystą plątaninę pajęczyny oraz parę wężowych zębów, których poprzysięgła sobie nigdy już nie używać. W jej dłoniach zbierało się ciepło, w gardle czekały już słowa.
Może policjant jej nie rozpozna – włosy przycięła przecież krótko i naciągnęła kaptur na głowę. Może się tylko naindyczy, potupie jak nastroszony kogut i da jej spokój. A może powlecze ją na komisariat i Juniper skończy na szubienicy w Nowym Salem, dyndając z wypalonym na piersi znakiem wiedźmy, podkreślonym zakrzepłym popiołem. Nie miała zamiaru czekać na rozstrzygnięcie tych „może”.
S i l n a w o l a. Gorąco wrzało już w jej nadgarstkach, paląc jak whiskey w żyłach.
S ł ow a. Osmaliły jej język, gdy wyszeptała je wśród dworcowych hałasów. „Splątaną wiedźma snuje sieć…”
S k ł a d n i k i. Juniper ukłuła się w kciuk szpicem gwoździa i zacisnęła palce na pajęczynie.
Poczuła, jak magia wsuwa się w świat niczym rozżarzony węgielek z jakiegoś wielkiego, niewidocznego ognia. Policjant złapał się rękami za twarz. Zaklął, zabełkotał ze zduszonym oddechem, jakby znienacka wpadł w gęstą pajęczynę. Przechodnie ze śmiechem pokazywali go sobie palcami. Juniper wyśliznęła się ze zbiegowiska, podczas gdy funkcjonariusz wciąż ocierał oczy palcami. Zniknęła w kłębach pary, wmieszana w tłum kolejarzy przechodzących z przewieszonymi przez ramię chlebakami. Wymknęła się z dworca i pobiegła w swoim kulawym stylu, stukając kosturem o bruk.
Kiedy dorastała, wyobrażała sobie Nowe Salem jako coś w rodzaju niebios… o ile w niebiosach mają tramwaje i lampy gazowe. W jej pojęciu było to jasne, czyste i bogate miasto, któremu jakże daleko do grzechu Starego Salem. Teraz jednak przekonała się, że jest bezbarwne i chłodne, jak gdyby cała ta czystość wywabiła z wszystkiego połysk. Budynki wznosiły się szarawe i stateczne, w ich oknach nie widniały ani skrzynki z kwiatkami, ani perkalowe zasłony. Ludzie też byli szarawi i stateczni, a ich miny sugerowały, że każdy z przechodniów w wykrochmalonym kołnierzyku czy ciasno zapiętej spódnicy podąża swoją drogą, mając do wykonania pilne, ale nieprzyjemne zadanie.
Może to z powodu nieobecności magii. Mags mówiła, że czary wprowadzają w życie pewną dozę zamieszania, i to dlatego kapryfolium przy jej domu rosło trzy razy szybciej niż normalnie, a ptaki śpiewające wiły pod okapami gniazda bez względu na porę roku. W Nowym Salem – Mieście bez Grzechu, gdzie tramwaje jeździły punktualnie i każda ulica nosiła imię jakiegoś świętego – jedynymi ptakami były gołębie, a jedyną zielenią połyskujący śluzowato szlam w rynsztokach.
Kilka cali przed nosem Juniper przetoczył się z głośnym brzękiem tramwaj. Maszynista obrzucił ją stekiem przekleństw, a ona nie pozostała mu dłużna. Szła dalej, ponieważ nie było się gdzie zatrzymać. Żadnych omszałych pniaków ani kęp sosny himalajskiej; na każdym rogu i każdym przedprożu stało pełno ludzi. Robotników i służących, kapłanów i oficerów, panów z zegarkami kieszonkowymi i pań w dużych kapeluszach, a do tego dzieci sprzedających bułeczki, gazety i przywiędnięte kwiaty. Juniper dwa razy próbowała pytać o drogę, lecz odpowiedzi zbijały ją z tropu, brzmiały jak zagadki („Idź ulicą Świętego Wincentego do Czwartej-i-Winthropa, przejdź przez Ciernisty Głóg, a potem prosto”). W ciągu godziny została zaproszona na mecz bokserski oraz zaczepiona przez dżentelmena, który koniecznie chciał porozmawiać o tym, co łączy równonoc z kresem czasu, a także dostała mapkę, na której nie zaznaczono nic prócz trzydziestu dziewięciu kościołów. Gapiła się na nią – zawikłaną, niepomocną i dziwną – i miała ochotę zmiatać stąd w diabły, do domu.
Dom to niecałe dziesięć hektarów na zachodnim brzegu rzeki Piaszczystej. Dom to derenie kwitnące różowawymi perłami w głębi lasu i ostry zapach szalotki pod stopami, zarośnięta polanka ze spaloną stodołą oraz górskie zbocze tak zielone, wilgotne i żywe, że aż oczy bolały. Dom to miejsce bijące niczym drugie serce pod żebrami Juniper. Dom to jej siostry, niegdyś. Wyjechały jednak obydwie i nigdy nie wróciły, nawet nie przysłały pocztówki za dwa centy. A teraz nie wróci też Juniper.
W jej piersi wezbrał czerwony szał. Zgniotła mapę w garści i szła dalej, bo do wyboru było albo wciąż uciekać, albo coś podpalić, a to drugie zdążyła już zrobić. Przyśpieszała kroku coraz bardziej, potykając się nieco na niesprawnej nodze. Przepychała się między szerokimi turniurami i modnymi narzutkami, prowadzona wyłącznie biciem własnego serca i może jeszcze cieniuteńką nitką czegoś innego. Mijała apteki i sklepy spożywcze, a także jeden cały pełen tylko butów. W innym były wyłącznie kapelusze, na wystawie pozbawione twarzy głowy mizdrzyły się w koronkach, zakładkach, ozdóbkach. Przeszła obok cmentarza, który za wysokim żelaznym ogrodzeniem rozciągał się niczym osobne miasto z krótko przystrzyżoną trawą i nagrobkami stojącymi na baczność jak karni żołnierze. Na jego obrzeżu rzucił jej się w oczy nagi, zaniedbany skrawek ziemi przeznaczony dla wiedźm – tu rozsypywano zmieszane z solą popioły skazanych czarownic; nic w tym miejscu nie rosło oprócz powykręcanego, sękatego głogu.
Przeszła przez most rozpięty nad rzeką w kolorze starawego sosu z pieczeni. Wokół niej wyrastały coraz wyższe i bardziej szare budynki, światło pochłaniały wzniesione z wapienia gmachy ozdobione kopułami i kolumnami, o wejściach strzeżonych przez portierów w liberiach. Nawet tramwaje starały się tu zachowywać jak najukładniej – gładko sunęły po szynach, nie hurkocząc jak w innych częściach miasta.
Ulica kończyła się przestronnym placem, obrzeżonym lipami, których korony przystrzyżono w jednakowe nienaturalne kształty. Pośrodku tłoczyli się ludzie.
– …dlaczego, zapytujemy my, kobiety, mamy stać w cieniu, podczas gdy nasi ojcowie i mężowie przesądzają o naszych losach? Dlaczego my, pełne uwielbienia matki, ukochane siostry, pieczołowicie strzeżone córki, mamy być pozbawione najbardziej fundamentalnego z praw: prawa głosu?
Ktoś przemawiał z naglącą, przeszywającą mocą, przebijając się przez miejski zgiełk. Juniper dostrzegła stojącą pośrodku placu kobietę w białej peruce o kręconych włosach, przypiętej do głowy niczym niesforne zwierzątko. Odlany z brązu Święty Jerzy gromił ją z góry wzrokiem, a zebrane kobiety naciskały na nią zewsząd, dzierżąc transparenty i plakaty z hasłami. Juniper zrozumiała, że ostatecznie trafiła na plac Świętego Jerzego i wiec Stowarzyszenia Kobiet Nowego Salem. Nigdy nie widziała prawdziwej sufrażystki. Karykatury w niedzielnych wydaniach gazet przedstawiały je jako łysiejące, długonose, podejrzanie wiedźmowate jędze. Zgromadzone tutaj kobiety wcale nie wyglądały jednak jak czarownice. Przypominały raczej modelki z reklam mydła Ivory, całe w bieli, bufkach i frymuśnych dodatkach. Suknie miały wyprasowane, z pięknie ułożonymi plisami, kapelusze ozdobione piórami, buty eleganckie i lśniące.
Rozstępowały się przed Juniper, gdy ta przepychała się do przodu, rozglądając się na boki i sunąc swoim rozkołysanym krokiem, z obrąbkiem sukni wciąż utytłanym w błocie hrabstwa Crow. Nie przejmowała się niczym, oczy miała utkwione w drobnej kobiecie stojącej u stóp pomnika. Przyczepiony na jej piersi znaczek głosił: „Panna Cady Stone, przewodnicząca SKNS”.
– Wygląda na to, że nasi politycy nie zgadzają się z konstytucją, która nadaje nam pewne niezbywalne prawa. Wygląda na to, że burmistrz Worthington nie zgadza się nawet z Bogiem, który w swej łaskawości stworzył nas wszystkich równymi.
Kobieta przemawiała, a Juniper słuchała. O urnie wyborczej i o listopadowych wyborach oraz o tym, jak ważne jest, by samostanowić o sobie. O dawniejszych czasach, kiedy kobiety bywały królowymi, uczonymi i wojowniczkami. O sprawiedliwości, równouprawnieniu i należytym udziale we władzy. Juniper niezupełnie nadążała za tokiem przemowy – przestała chodzić do jednoklasowej szkółki panny Hurston, gdy miała dziesięć lat, ponieważ po tym, jak jej starsze siostry się wyniosły, nie było nikogo, kto by ją zmuszał do nauki – lecz rozumiała, o co pyta panna Stone. A pytała: „Czy nie macie dość? Tego, że jesteście odsunięte i rozczarowane? Tego, że zadowalacie się okruchami, podczas gdy kiedyś nosiłyście korony? Czy nie budzi to w was gniewu?”.
I – och! – Juniper odczuwała gniew. Na mamę, bo zmarła przedwcześnie, i na tatusia, bo nie umarł w porę. Na kuzyna gnojka, który zagarnął ziemię należącą się trzem siostrom. Na siostry, że się wyniosły, i na siebie, bo za nimi tęskniła. I na cały ten świętoszkowato podły świat. Czuła się jak żołnierz z naładowanym karabinem, gdy wreszcie wskazano mu cel, do którego może strzelać. Jak dziewczynka z zapaloną zapałką, kiedy nareszcie podsunięto jej coś, co mogłaby spalić.
Zewsząd otaczały ją kobiety wymachujące hasłami i w każdej przerwie wykrzykujące: „Racja! Dobrze mówi!”. Ich twarze jaśniały płomiennym głodem. Przez sekundę Juniper udawała przed sobą, że znów stoi ramię w ramię z siostrami i że nie doskwiera jej pustka, którą zostawiły po sobie – tak rozległa, że nie wypełni jej nawet wściekłość.
Zastanawiała się, co by powiedziały, gdyby ją teraz zobaczyły. Agnes by się martwiła – zawsze starała się jej matkować, odkąd zabrakło mamy. Bella zasypałaby ją pytaniami. Mags stwierdziłaby: „Dziewczyny, które wyruszają na poszukiwanie kłopotów, zwykle je znajdują”. Tatuś warknąłby: „Nie zapominaj, czym jesteś, dziewczyno”. Po czym rzuciłby ją w przeżartą robakami ciemność i wysyczał odpowiedź: „Niczym”.
Juniper nie zdawała sobie sprawy z tego, że przygryza wargę, póki nie poczuła smaku krwi. Splunęła i jej uszu dobiegł cichy syk, gdy plwocina zetknęła się z ziemią i zaskwierczała jak tłuszcz na rozgrzanej patelni.
Zerwał się wiatr.
Z szelestem przemknął przez plac, psotny, ciągnący z sobą nocny chłód, zatrzepotał kartkami w ręku panny Cady Stone. Niósł zapach dzikości i słodyczy, na wpół znajomy niczym dom Mamy Mags podczas równonocy. Niczym ziemia i zwęglone drewno, i stara magia. Niczym zdziczałe różyczki rozkwitające w głębi lasu.
Panna Stone przerwała przemowę. Tłum słuchaczek, mrużąc oczy i zadzierając głowy, kurczowo przytrzymywał kapelusze i tasiemki peleryn. Stojąca obok Juniper myszowata dziewczyna borykała się z koronkową parasolką, jak gdyby myślała, że to najzwyklejsza burza, z którą można sobie poradzić najzwyklejszymi środkami. Juniper usłyszała nawołujące się w oddali wrony i sójki – ostre, dzikie głosy – i trafnie rozpoznała przyczynę.
Okręciła się, szukając wzrokiem wiedźmy zajętej swym dziełem…
I świat rozpruł się na jej oczach.

 
Wesprzyj nas