Historia początków, rozkwitu i drogi ku potędze największego imperium na świecie. Wielkość, odwaga i poświęcenie sąsiadują tu z chciwością, oszustwem i zdradą.


Brzemię białego człowieka. Jak zbudowano Imperium BrytyjskieKim byli ludzie, którzy zbudowali Imperium Brytyjskie? Co nimi kierowało, jak żyli, walczyli i ginęli, jakie musieli pokonać przeszkody? Na kartach tej książki przewija się galeria barwnych bohaterów: korsarz i admirał, zdobywcy Indii, odważny do szaleństwa zdobywca Kanady, opanowany manią imperialną poszukiwacz diamentów, zagadkowy obrońca Chartumu i dziesiątki innych postaci.

Znakomitą książkę Kazimierza Dziewanowskiego czyta się niczym powieść przygodową. Wielkość, odwaga i poświęcenie sąsiadują tu z chciwością, oszustwem i zdradą. Przekonanie o cywilizacyjnej i moralnej misji białych ludzi prowadzi do pogardy dla wszystkich, którzy nie są Anglikami.

A zaszczepianie w najdalszych zakątkach globu sprawnej administracji, uczciwego wymiaru sprawiedliwości i nowoczesnej edukacji idzie w parze z przemocą i podstępem wobec opornych tubylców.

Kazimierz Dziewanowski
Brzemię białego człowieka. Jak zbudowano Imperium Brytyjskie
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera w tej edycji: 15 czerwca 2021
 
 

Brzemię białego człowieka. Jak zbudowano Imperium Brytyjskie


Wstęp. Sine ira et studio

Pociąg z trudem przebijał się przez wzgórza odgradzające ogromny i pusty kraj w Afryce — Sudan (co znaczy „Kraj Czarnych”) od wybrzeży Morza Czerwonego. Rozżarzone wzgórza pozbawione były wszelkiej roślinności, jeśli nie liczyć płatów żółtobrązowej trawy i suchych, kolczastych krzaków zdatnych do wyplatania koron cierniowych, ale niezasługujących, aby je zwać zielenią. Wyżej ponad zasuszoną trawą i okrutnymi krzakami sterczały zębate urwiska. Kursujący na tej trasie dwa razy w tygodniu pociąg z Chartumu wlókł się, jakby w tym upale brakowało mu tchu. W przypominających chłodnie blaszanych wagonach o małych, przyciemnionych oknach kręciły się wiatraki, które nie przynosiły ulgi, lecz usypiały furkotem. Upał, szum wentylatorów, stukot kół i niegościnny krajobraz przesuwający się za oknem, pejzaż kraju nazwanego przez jego byłych władców: „the military Sudan” — Sudan wojskowy, nienadający się więc do życia cywilnego: dla kobiet i dzieci, rozgrywek golfowych i życia w bungalowach wśród drzew, do spacerów w parkach, pikników na trawie, polowań na lisy, wycieczek żaglówką; nienadający się także do deszczowych wypraw wieczorem do pubu. Krajobraz odległy od Europy i Anglii o tysiące kilometrów, o wszystkie stopnie klimatu, o przepaść warunków, do jakich przywykł biały człowiek.

I oto za którymś z zakrętów odsłoniło się strome zbocze górskie pokryte napisami, emblematami, herbami. Białe, ułożone z kamieni litery miały po pięć, sześć, może osiem metrów wysokości, widoczne były z daleka i nikt, kto z głębi Sudanu, to znaczy z głębi Afryki, podążał w stronę Morza Czerwonego, tej skalistej rynny, co poprzez Kanał Sueski wiąże ze sobą Europę, Afrykę i Azję, przez którą biegnie też droga morska do Indii, Malajów, Australii — nie mógł ich nie zauważyć. Pyszniły się na tym zboczu ogromne, butne i pełne siły, która minęła. „Kings Own Rifles”, „Royal Artillery…”, „Guards…”, „Lancer”, „Signal Corps”. Obok nich znaki pułkowe: lwy, jednorożce, szable, korony.

Tkwiły w tym groźnym, nieludzkim krajobrazie jak na paradnym przeglądzie przed Pałacem Buckingham. A tam, gdzie zbocze sięgało doliny, zdawało się, że widać jeszcze karnie wyciągnięte rzędy zielonych namiotów, widać ustawione armaty i karabiny w kozłach, kuchnie polowe i płachty brezentu kryjące kantyny, w których o piątej po południu podawano herbatę, podobnie jak w każdej części świata o tej porze, pod każdą szerokością geograficzną i w każdym klimacie; zdawało się, że widać jeszcze przechadzających się oficerów z trzcinką pod pachą i w lśniących mimo kurzu butach.

Ale nie było tam niczego prócz kamieni, zeschłej trawy i od dawna niewycinanych krzaków.

Siedzący w przedziale obok mnie Sudańczyk, widząc, jak przyglądam się temu widokowi, uśmiechnął się i powiedział:

— Historical. Went by like wind. There is nothing left. Nothing.

Powiedział to w języku tych napisów. Palił angielskie papierosy, a na stoliku leżała przed nim angielska książka. Pomyślałem sobie: to szczególne, że nikt nie rozrzucił napisów, choć obrażały poczucie narodowe mieszkańców tego kraju. Ale widać nie raziły dość mocno, aby komuś się chciało wspinać na stromą ścianę w promieniach morderczego słońca i rozrzucać kamienie, które dziś nic nie znaczą.

A komu chciało się je układać?

Zobaczyłem je później jeszcze raz w równie niecodziennym pejzażu. Wysokie góry na pograniczu Pakistanu i Afganistanu rozerżnięte głębokim wąwozem i przełęczą Khyber Pass. Wąwóz zmierza w górę ostrymi zakosami, jego ściany są niemal pionowe, górują nad nimi bastiony skalne i iglice, droga układa się w spirale, od których zapiera dech; podróżny wznosi się wyżej i wyżej, czując, jakby stał w miejscu, tylko widok do tyłu jest coraz rozleglejszy, ogarnia podnóże gór i położone dalej równiny, sięga do miasta Peszawar i poza to miasto, gdzie w błękitniejącym oddaleniu ciągnie się słynna droga Grand Trunk Road, przecinająca u nasady cały Półwysep Indyjski, łącząca Peszawar i Rawalpindi z Lahore, Delhi, Agrą, Benares i Kalkutą. Co kilkaset metrów, na szczycie kolejnego filaru skalnego, stoi blokhauz spozierający armatnimi strzelnicami na następny odcinek wąwozu. Nie ma ani metra ciągnącego się przez wiele kilometrów wąwozu, który nie byłby pod obstrzałem górskich warowni. Pośrodku, tam gdzie wąwóz Khyber na chwilę się rozszerza, leży ogromny fort z czerwonej cegły i kamienia, najeżony armatami i obejmujący okrakiem drogę: posępny, groźny, wyzywający. U jego podnóża pozostał do dziś mały cmentarz: proste krzyże, na nich nazwiska, stopnie, daty. Żołnierze urodzeni w Londynie, w Walii, w Midlands albo w Szkocji. Polegli w bitwach, potyczkach, zasadzkach, najczęściej jednak powaleni przez tyfus lub cholerę. Jakże dziwne i melancholijne wrażenie robią groby tych ludzi z dalekiej wyspy, którzy zostali w połowie drogi między Kabulem a Doliną Indusu, w otoczeniu tak dzikim i nieprzyjaznym, chłopców dwudziestoczteroletnich, postawionych na najkrwawszej granicy wielkiego imperium, granicy wiecznie płonącej i domagającej się ofiar, najgorszej placówce ze wszystkich wysuniętych w ocean, góry albo pustynie placówek gigantycznego państwa brytyjskiego. Tutaj właśnie, zamknięci w tych fortach albo patrolując zbocza górskie i skalne załomy, pełnili straż zwróceni twarzą w stronę przepastnych wnętrz Azji, za plecami mając kilkusetmilionowe Morze Indyjskie, w którego głębinach wciąż się coś gotowało, o czym żaden z nich, od czasu Wielkiego Buntu, nigdy nie mógł zapomnieć. Każdy z nich wiedział, że ojczyzna jest o tysiące kilometrów stąd, a na niezmierzonych i gęsto zaludnionych przestrzeniach indyjskich sprawuje władzę zaledwie kilkanaście tysięcy mężczyzn takich jak oni, widocznych z daleka i nigdy niespuszczanych z oka, znienawidzonych albo podziwianych, przeklinanych albo tolerowanych, czasem nawet kochanych — ale obcych. Jakie trzeba było mieć nerwy, jaką pewność siebie i jakie poczucie obowiązku, aby z taką świadomością stawać codziennie do apelu, wychodzić na patrol w góry, czyścić broń, siadać do posiłków, śpiewać i kłaść się wieczorem na spoczynek. Jakże trzeba było wierzyć w swoją misję, jakże być pewnym swego miejsca w świecie!

W wąwozie Khyber, na końcu świata, ujrzałem podobne znaki pułkowe na zboczach gór, jakie przedtem widziałem w Sudanie; zwłaszcza zaś pułku Dorsetshire z dewizą „Primus in Indis”.

I tak właśnie: w rezultacie podróży, lektur, rozmów i obserwacji, w wyniku wędrówek po krajach, którymi niegdyś rządzili Anglicy, wskutek wieloletniego zbierania książek mających za przedmiot dzieje Imperium, a także w rezultacie zetknięcia się z tyloma sprzecznymi opiniami na jego temat — zrodził się we mnie zamiar napisania tej książki.

Wiedziałem, że to jest zamiar nieskromny, zdradzający podobną zarozumiałość, jaką żywili tamci ludzie w górach Afganistanu — wynikający może z braku wyobraźni. Nie jestem wszak zawodowym historykiem, nie pochodzę z Anglii ani z żadnego z krajów, które poznały panowanie brytyjskie. Nie jestem nawet wytrawnym znawcą języka — ot, tyle, aby dość swobodnie obracać się wśród lektur, przełożyć jakiś tekst, jeśli zajdzie taka potrzeba. Jakież więc są moje kwalifikacje, by przystąpić do pisania tej książki? Jedyne, co mnie tłumaczy, choć nie może usprawiedliwić, to wieloletnie zainteresowanie tematem i świadomość, że w naszej literaturze nie ma takiej książki: reporterskiej historii budowy Imperium Brytyjskiego; ogromnego i złożonego organizmu, którego dziś już nie ma, możemy więc o nim mówić jako o niezwykłym epizodzie, ważnym i znaczącym wydarzeniu w historii, dziele skończonym, zamkniętym i przebrzmiałym, lecz przecież wpływającym do dziś na bieg dziejów.

Nie zajmuję się w tej książce europejską historią Wielkiej Brytanii, a jeśli — to tyle, o ile jest niezbędne. Nie jest więc tematem tej książki ani wojna stuletnia, ani Magna Charta, Stuartowie, Cromwell, dzieje walki Torysów i Whigów, rozwój przemysłu w Anglii, przyłączenie Szkocji, podbój Irlandii, wojny napoleońskie (do pewnego stopnia), wojna krymska, luddyści, bitwa jutlandzka czy bitwa o Anglię. Nie piszę historii Anglii. Ma to natomiast być opowieść o tym, jak zbudowano Imperium. Kto to zrobił, w jaki sposób, jakimi metodami i w jakim celu; jak podbijano kolonie i jak żyli ich zdobywcy; jak żeglowano po morzach, czym handlowano, z kim walczono, kogo pokonano, kogo przekupiono; jak radzono sobie z klimatem, z chorobami i z wrogami. W jaki sposób kilkadziesiąt tysięcy Anglików panowało nad dwustu milionami Hindusów. Jak pobito Portugalczyków, Hiszpanów, Holendrów, Francuzów. Jak opanowano morza i kontynenty.

Tematem książki są więc zatoki i oceany, prerie, busz i pustynie, góry i równiny, przeludnione miasta Wschodu i puste połacie Zachodu, malaryczne dorzecza Południa i lodowate przestrzenie Północy. Nie jest nim ani Londyn, ani Liverpool czy Manchester, a jeśli — to tylko w stopniu nieodzownym. Będziemy zatem częściej gościli w angielskich bungalowach w Indiach czy w Singapurze, w pałacach gubernatorów i w kryjówkach piratów niż w Westminsterze i w Pałacu św. Jakuba. Częściej będziemy przebywali na pokładzie zalewanych przez fale statków niż na londyńskiej giełdzie i w londyńskich klubach. Będziemy śledzili polowania na tygrysy w Bengalu, powstrzymamy się natomiast od uczestnictwa w polowaniach na lisy w Szkocji. Będziemy się wgłębiali w dzieje bojów o skarby Nizamów, natomiast unikniemy wdawania się w historię walk o większość w Izbie Gmin.

Pociągają nas puste wybrzeża nowo odkrywanych wysp i lądów, a nie interesuje zatłoczona plaża w Brighton.

Byli niezwykle pewni siebie, swoich praw, swojej przewagi i tego, że Bóg powołał ich, aby rządzili setkami milionów, wszystkimi morzami i większością kontynentów. Jeden z nich, John Lawrence, napisał w Indiach w roku 1858: „Nie zostaliśmy wybrani ani powołani do władzy przez lud, ale jesteśmy tutaj dzięki naszej wyższości moralnej, w wyniku okoliczności i wskutek woli Opatrzności. I tylko to jest naszym mandatem do rządzenia Indiami”.

Niewielka wyspa o powierzchni mniejszej niż powierzchnia Polski, o ludności, która w momencie, gdy rozwój Imperium osiągnął szczyt, nie przekraczała czterdziestu kilku milionów, rozciągała swoje władanie na tak wielkich przestrzeniach, jak żadne dotąd imperium w dziejach świata. I z żadnym też, co do znaczenia, nie można go porównać — z wyjątkiem rzymskiego.

Panowanie Rzymu obejmowało przestrzenie mniejsze niż władza Wielkiej Brytanii, jeżeli wszakże pamiętać, że legioniści rzymscy poruszali się głównie na piechotę, zaś ekspedycje brytyjskie korzystały z żaglowców, a później ze statków parowych — to trzeba inaczej spojrzeć na tę różnicę. Na ogół uważa się, że znaczenie Rzymu dla ludzkiej kultury, cywilizacji, sztuki, nauki — w ogóle dla historii — było większe. Ale nie wiadomo, czy to jest pogląd słuszny, dopiero czas pokaże, jak było naprawdę.

Przekonanie o wadze Rzymu zostało ugruntowane przez wieki europejskiej oświaty, nauki i sztuki, przez europejskich filozofów, pisarzy i artystów, przez posługujący się łaciną Kościół katolicki i przez miłośników antyku. Nikt nie kwestionuje wielkiej roli, jaką odegrał Rzym. Jeżeli jednak spojrzeć na dzieje nie tylko z europejskiego punktu widzenia, lecz z perspektywy świata pozaeuropejskiego, dziś ważniejszego niż Europa — wówczas może się okazać, że Imperium Brytyjskie ważyło nie mniej aniżeli Rzym.

Język angielski pełni dziś funkcję podobną do tej, jaką niegdyś pełniła łacina, nie ma wprawdzie znaczenia religijnego, ale panuje wszechwładnie w nauce i technice, porozumiewają się nim obcy ludzie w najdalszych zakątkach świata. Prawo angielskie rozprzestrzeniło się szerzej aniżeli rzymskie. Nikt nie przeczy, że angielskie obyczaje polityczne i instytucje odcisnęły mocne piętno na obliczu niepodległych państw pozaeuropejskich, takich jak Indie, Pakistan, Bangladesz, Malezja, wiele krajów afrykańskich i bliskowschodnich. I wreszcie: z Imperium Brytyjskiego wywiodły się Stany Zjednoczone Ameryki, Kanada, Australia, Nowa Zelandia. A także, o czym trzeba pamiętać, Rodezja i Południowa Afryka.

Dopiero uwzględniwszy to wszystko, widzi się, jak ważkim epizodem w dziejach było powstanie, rozwój i upadek Imperium Brytyjskiego.

W literaturze istnieją dwa sprzeczne obrazy Anglików w koloniach. Jeden uformowany przez Kiplinga i Lawrence’a, do pewnego stopnia również przez Maurois i plejadę mniej znacznych autorów, a w Polsce głównie przez Henryka Sienkiewicza. Zgodnie z tym obrazem małomówny i odważny, wyniosły, lecz sprawiedliwy Anglik w hełmie tropikalnym docierał wśród niebywałych trudów do „jądra ciemności”, jak to pięknie nazwał Conrad, niósł tam angielską naukę o równości obywateli wobec prawa, o tym, że nie należy palić wdów ani wydawać za mąż jedenastoletnich dziewcząt, że nie należy wbijać ludzi na pal ani sprzedawać ich w niewolę; niósł oświatę, medycynę, kolej żelazną i sprawiedliwą karę za dowiedzione przestępstwa.

Według drugiego obrazu angielskie panowanie w koloniach było nieprzerwanym pasmem oszustw, matactw, podstępów i okrucieństw; kanonierek, karabinów maszynowych i samolotów stosowanych przeciwko uzbrojonym w dzidy lub strzelby tubylcom; a przede wszystkim były to dzieje monopoli handlowych, ucisku podatkowego, obracania w ruinę miejscowego rzemiosła dla dobra angielskiego przemysłu; ponadto: narzucania siłą krzywdzących traktatów, wymuszania nadzwyczajnych przywilejów dla angielskich kupców i przemysłowców, uniemożliwiania awansu społeczeństwom podbitym i wywodzącym się z nich jednostkom uzdolnionym, traktowania tych społeczeństw z pogardą i wyższością, co miało być uzasadnione misją powierzoną Anglii przez Boga.

Dziś, kiedy Imperium Brytyjskie przestało istnieć, gdy jest zamkniętą i zapisaną do końca kartą historii, możemy na te dzieje spojrzeć inaczej: spokojnie i bez emocji, bez zbytniej sympatii, ale i bez gniewu. Możemy beznamiętnie zastanowić się, co to właściwie było.

A było i jedno, i drugie. Prawdziwy był zarówno obraz pierwszy, jak i drugi.

Koniec Imperium Brytyjskiego, podobnie jak i innych imperiów kolonialnych, był czymś nieuniknionym i nieodwracalnym jak wschód i zachód słońca, jak przypływ i odpływ morza. Było w tym również coś z wielkiej sprawiedliwości, albowiem każdy naród ma święte prawo do rządzenia się samemu, nawet gdy w pierwszym okresie nie przychodzi mu to składnie. Niektóre z państw powstałych po odejściu Anglików opierają się — jak Indie — na ogromnym dorobku historycznym i kulturalnym; inne muszą wszystko tworzyć od nowa. Ale gdy na pewnym spotkaniu z czytelnikami ktoś mnie zapytał:

— Czy nie spotkał pan w tych krajach ludzi, którzy żałują dawnych czasów, to znaczy czasów kolonialnych? Przecież życie jest dzisiaj nieraz cięższe, stopa życiowa niższa, a i ucisk bywa większy…

Otóż, gdy zadano mi to pytanie, musiałem zgodnie z prawdą odpowiedzieć: nie. Nie spotkałem takich. No, może z wyjątkiem kilku sędziwych ludzi, byłych urzędników administracji kolonialnej i kilku byłych właścicieli ziemskich, którzy utracili majątki w wyniku reform rolnych. Ale to była maleńka garstka. Przytłaczająca większość niczego nie żałuje, choć życie bywa czasem trudniejsze niż dawniej.

Taka jest bowiem w XX wieku siła pojęcia „niepodległość”, że przeważa ono nad wszelkimi względami.

A jednak nie zawsze i nie w każdej dziedzinie angielskie panowanie było tylko przekleństwem, choć często tak właśnie starali się przedstawić sprawę — co jest zrozumiałe i wytłumaczalne — politycy i historycy krajów przez Anglię podbitych. Nie było to dzieło ani tak krwawe, jak hiszpańskie, ani tak bezduszne, jak imperium kolonialne Niemiec cesarskich, zostawiło też chyba trwalsze dziedzictwo niż francuskie, choć nie można lekceważyć głębokiego wpływu kulturalnego, jaki Francja pozostawiła w krajach, z których musiała odejść. Wielka Brytania zrobiła niemało, aby przyspieszyć rozwój niejednego spośród zależnych od niej krajów, nie należy wszelako brać zbyt dosłownie wzniosłych deklaracji, o zleconej Brytanii przez Boga misji cywilizacyjnej. To, co Anglicy zrobili, czynili głównie z uwagi na własne interesy, a prócz tego wprowadzali zwyczaje i normy, do jakich sami byli przyzwyczajeni. Nieraz znaczyło to niemało.

Grzeszyli wiele. Mają na sumieniu niejedną masakrę i niejedno okrucieństwo. Zapisali się w dziejach jako ci, którzy pierwsi zaczęli całą mocą władzy państwowej zwalczać niewolnictwo — ale przedtem ciągnęli z niego sute zyski. Zwalczali w Indiach obyczaj palenia wdów, ale najechali zbrojnie Chiny, aby zmusić je do tolerowania handlu opium, i zalewali Azję tą straszną trucizną. Tępili bandytyzm i piractwo, ale przedtem sami byli najsłynniejszymi korsarzami i z korsarstwa wyrosła ich wspaniała marynarka wojenna. Jak wszystko, co wybitne w historii, Imperium Brytyjskie miało wiele sprzecznych rysów i było zjawiskiem niezwykle złożonym, którego nie da się określić jednym, wszystko wyjaśniającym sądem. Nie stawiam sobie zresztą takiego zadania w tej książce. Wydaje mi się, że mamy dzisiaj dostatecznie wiele doświadczeń, by wiedzieć, że zdania, które wszystko wyjaśniają, i oceny, które jak miecz przecinają każdą kwestię — są zawsze fałszywe.

Nie sądźmy zatem, abyśmy nie byli sądzeni. Pochylmy się nad księgami napisanymi przez historyków, nad pamiętnikami, dokumentami, nad biografiami sławnych mężów, nad dziennikami podróży, nad zapiskami żołnierzy, sędziów, urzędników kolonialnych, nad artykułami z prasy i dokumentami handlowymi — i zobaczmy, jak to zostało zbudowane i jak tym zarządzano.

Spójrzmy na to oczami współczesnego człowieka, ale na sposób starożytny: sine ira et studio.

*

Jak zwykle autorzy książek tego rodzaju, również i ja jestem niewypłacalnym dłużnikiem wielu znakomitych ludzi. Kiedy się pisze reporterską historię wielkiego wydarzenia dziejowego, korzysta się samowolnie z rezultatów ciężkiej pracy dziesiątków i setek ludzi wiedzących więcej i bardziej utalentowanych, którzy poświęcili jej lata, a nieraz i całe życie. Świadomość tego długu ciąży i onieśmiela, ale bez niego nie można napisać takiej książki. Później, jeśli książka przyda się na coś czytelnikom, dług nie zostaje wprawdzie spłacony, ale staje się usprawiedliwiony. Jeżeli zaś nie, wtedy dług przemienia się w bankructwo.

Częściowa lista ludzi, u których zaciągnąłem ów dług, znajduje się w bibliografii, przy końcu książki. Tutaj zaś chciałbym podziękować trojgu tych, którzy pomogli mi bezpośrednio, nie szczędząc troski i czasu. Mojej żonie, Małgorzacie, za to, że nie tylko pomagała mi w każdej chwili, ale i wierzyła, że moje dzieło może mieć sens i przynieść jakiś pożytek. Mojemu stryjowi, Janowi Dziewanowskiemu z Londynu, który wspierał mnie podczas mych poszukiwań w londyńskich bibliotekach i muzeach, a następnie nie szczędził trudu, służąc mi jako ramię sięgające z Warszawy do londyńskich księgarni i antykwariatów. Panu Lucjanowi Wolanowskiemu, znanemu pisarzowi i reporterowi, który z przyjaźni i bezinteresownie poświęcał mi wiele czasu jako doradca i poszukiwacz bibliograficzny.

Wreszcie chciałbym tu wyrazić swój hołd i podziw człowiekowi, od którego wiele się nauczyłem, a przede wszystkim tego, że zawsze należy zachować własną odrębność, a zarazem szanować historię — Marianowi Brandysowi.

 
Wesprzyj nas