„Wyspa Sachalin” przeraża realizmem, ukazując czasy, gdy przyszłość jest tak beznadziejna, że lepiej, by jej wcale nie było. Ta powieść Eduarda Wierkina jest, jak wiele utworów z akcją wybiegającą w przyszłość, ostrzeżeniem przed możliwymi konsekwencjami ludzkich poczynań.
Eduard Wierkin sięgając po konwencję powieści postapokaliptycznej postanowił opowiedzieć czytelnikom o czasach, gdy dla głównej bohaterki – futurolożki, nie ma już pracy, tak jak i nie ma już żadnej przyszłości, nad którą naukowcy mogliby się pochylić. Ziemia dogorywa, zamieszkują ją nieliczni mieszkańcy, ocaleni z wojennej pożogi. Nie wiadomo jak wygląda cały glob, łączność pomiędzy kontynentami, a co za tym idzie – wiedza o tym co się na nich dzieje, została zerwana. Wiadomo za to, że do życia nadaje się Japonia. Istnieje też tytułowa „Wyspa Sachalin”, będąca miejscem, gdzie na zgliszczach cywilizacji egzystują istoty ludzkie. Jest ona formą obozu, dla tych, których Japonia nie chce przyjąć.
Opowiadając o młodej badaczce imieniem Lilak, podejmującej ryzykowną wyprawę na wyspę, Eduard Wierkin proponuje czytelnikom refleksję nad genezą konfliktu, jaki doprowadził do zagłady rzeczywistości znanej nam dziś. Lilak wyrusza po wiedzę, chce zrozumieć, co doprowadziło do katastrofy, kto tak naprawdę za nią stoi i jaki miał interes w sprowadzeniu zagłady na ludzkość.
„Wyspa Sachalin” jest, jak wiele utworów z akcją wybiegającą w przyszłość, ostrzeżeniem przed możliwymi konsekwencjami ludzkich poczynań. Historia literatury dowodzi, że pisarzom – ludziom o ponadprzeciętnej wrażliwości i zmyśle analitycznym, nierzadko udaje się przewidzieć i ująć w formie fikcyjnej historii to, z czym później ludzkość musi zmierzyć się naprawdę. Dość by wspomnieć powieść „My” Jewgienija Zamiatina, przedstawiającą społeczeństwo wyrzekające się wolności dla iluzorycznego poczucia bezpieczeństwa i idącego za nim wyobrażenia o szczęściu, książki George’a Orwella czy powieści Stanisława Lema, który trafnie przewidział między innymi chaos wynikający z medialnej dezinformacji z jaką zmagają się dziś wszystkie kraje.
Eduard Wierkin w „Wyspie Sachalin” ostrzega przed możliwymi, poważnymi konsekwencjami zdarzeń, z pozoru mało ważnych, marginalnych, które przez chore umysły są postrzegane jako rzecz najważniejsza na świecie, sprawa honorowa wymagająca odwetu na skalę planetarną, nie licząc się z konsekwencjami dla własnego narodu i dla całego świata. W powieści Wierkina taką iskrą wywołującą globalną wymianę uderzeń atomowych stał się… mecz bokserski.
„Wyspa Sachalin” to czytelnicza uczta nie tylko dla miłośników powieści science-fiction czy postapo, ale także dla osób poszukujących głębszej refleksji i dobrej literatury.
Eduard Wierkin w swojej powieści sięga do korzeni rosyjskiej literatury, po mistrzowsku parafrazuje Czechowa, opisującego w książce pod tym samym tytułem własną wyprawę w 1890 roku na wyspę katorżników, owo owiane złą sławą miejsce katorgi, zsyłek i przymusowych osiedleń. Podobnie i bohaterowie Wierkina przemierzają świat wyrzutków, uciekinierów i osobników szukających jakiejkolwiek przyszłości na zdewastowanej planecie. Ale tu czeka na nich przemoc, głód, brak wody, kanibalizm, radioaktywne jedzenie i wszechogarniające szaleństwo. Jednym słowem – upadek cywilizacji, moralności i człowieczeństwa.
Wierkin bez owijania w bawełnę, snując narrację w stylu najlepszych mistrzów gatunku, mówi: otrząśnijcie się z waszych fobii, kretyńskich rozrywek, rozbuchanej konsumpcji, złych ideologii kierujących narody na manowce, wskazujących cel w postaci wydumanych wrogów – bo jeśli nie, przyszłości nie będzie. U Wierkina przyszłości w zasadzie nie ma – to tylko resztki marnej egzystencji niedobitków, walczących o każdą kolejną dobę życia.
Na koniec Wierkin pozostawia jednak lekko uchyloną furtkę nadziei – wszak natura radzi sobie całkiem nieźle bez człowieka i tak jak po wielu wcześniejszych katastrofach, zlodowaceniach, zmianach klimatu i kontaktu ze spadającymi meteorytami – wcześniej czy później odtworzy nowe formy życia. A człowiek? No cóż, być może komuś uda się znaleźć sposób, by wyruszyć w kosmos poszukiwaniu nowej Ziemi.
„Wyspa Sachalin” to czytelnicza uczta nie tylko dla miłośników powieści science-fiction czy postapo, ale także dla osób poszukujących głębszej refleksji i dobrej literatury. Wierkin znakomicie oddaje apokaliptyczną rzeczywistość, sięgając po zróżnicowane środki wyrazu – nie brak tu szybkiej akcji niczym w thrillerze, fragmentów poetyckich i nastrojowych a także poruszających opisów brutalnej rzeczywistości – co łącznie potęguje nastrój upadku i pobudza odczucia czytelnika. To wstrząsający obraz ostatecznego upadku cywilizacji a przy tym przestroga dla nas: za chwilę będzie za późno na ratunek, wystarczy jeden nieodpowiedzialny człowiek z atomowym guzikiem. ■Nikodem Maraszkiewicz
Wyspa Sachalin
Przekład: Paweł Podmiotko
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 29 września 2021
Chyba przesadnie.
Rodzinny makintosz wyblakł, ale pierwotnie był właśnie bardzo ciemnozielony. Z zaskakującymi czerwonymi żyłkami i rzadko rozsypanymi złotymi iskierkami, jakby pod nieprzemakalnym safianem wyrosła przejrzysta tkanka i można teraz było zajrzeć w głąb niej. W czasach ruchliwych jak żywe srebro młodych bogów takie płaszcze szyto ze skóry z górnych powiek mało rozgarniętych smoków, wygarbowanej w krwi mężnych macedońskich jeźdźców, zasolonej łzami spartańskich kobiet, płaszcze te wymieniano na czyste szafiry zebrane na słynnym Drugim Brzegu – oddawano za nie zdobyczne wsie i podbite miasta.
Przesadnie drobiazgowe myślenie, profesor oduczał mnie drobiazgowego myślenia.
Kiedy miałam osiem lat i stałam na taborecie, przymierzając ten płaszcz przed lustrem, wymyślałam historie. O wojownikach i pierwszej bitwie, i ostatniej bitwie; o pięknych damach szykujących się na przylot pustynnej szarańczy; o długotrwałych słotach, mądrych starcach i lepkich truciznach wypalających w zielonej skórze cienkie szagrynowe żyłki.
I znów zbyt drobiazgowo. Jak trudno tego unikać, gdy przykłady patrzą na ciebie z półek, kuszą i rozbrajają swoją naiwnością i genialnym banałem.
Kiedy miałam czternaście lat, mogłam przymierzyć makintosz bez taboretu i w ramionach był już na mnie w sam raz. W tym wieku nie bardzo już wierzyłam w dzielnych wojowników i przenikliwych starców, chociaż… trochę jeszcze wierzyłam, tak, jednak wierzyłam. I czytałam książki, i snułam marzenia o Atlantydzie, i miałam nadzieję, że w wiejącym od zatoki stęchłym wietrzyku poczuję oddech ogromnej, lodowatej i zapomnianej przez swoje dzieci Hyperborei, a w ciągnących się godzinami październikowych zachodach słońca widziałam odbłyski minionego Eldorado.
Trochę lepiej.
Kiedy skończyłam dwadzieścia dwa lata, ojciec zdjął makintosz z wieszaka i wręczył mi go z uśmiechem, mówiąc, że dobrze by było go załatać. Od tej pory płaszcz wisiał w moim pokoju i czekał na swój moment.
Makintosz dawno już stracił swój początkowy schludny wygląd, ale zyskał przy tym wszelkie cechy autentycznie wysłużonego przedmiotu: przetarcia na ramionach i łokciach, oderwane kieszenie, zmięty kołnierz i nieco osmalony prawy rękaw, no i cztery słynne dziurki – regularne na prawej łopatce, tam gdzie kule trafiły w plecy mojego pradziadka, i duże z prawej strony piersi, gdzie wyszły.
Studiowałam te dziurki, patrząc przez nie na sufit kajuty i zastanawiając się, jak pradziadek zdołał przeżyć po tak okazałej ranie. Rozważałam też, czy lepiej będzie zaszyć te dziury kauczukowymi łatami, czy jednak zalać je przejrzystą płynną gumą. Stanęło na łatach – chodzenie z widocznymi dziurami byłoby chyba nadmiernym epatowaniem nawet na tej wyprawie. Kazałam przynieść wszystkie potrzebne rzeczy i zwulkanizowałam otwory po kulach.
Potem przymierzyłam makintosz, bo w końcu nadszedł jego czas.
Długie lata wisiał w gabinecie ojca na honorowym miejscu i był uważany za rodzinną relikwię – przekazywaną z ojca na syna razem z szablą, ziemią i stanem szlacheckim. Z braku braci i sióstr wszystko to przechodziło na mnie, zwłaszcza że po Restauracji zarówno ziemię, jak i tytuły mogły dziedziczyć również kobiety.
Nasi przodkowie wyróżniali się wzrostem i budową, tak że płaszcz był na mnie nieco za duży, ale ta okoliczność niespecjalnie mnie niepokoiła – na wyspach było często wilgotno, więc zamierzałam nosić pod płaszczem sweter. Ogólnie rzecz biorąc, makintosz okazał się bardzo wygodny i solidny, wkładasz i między tobą a światem zewnętrznym pojawia się coś pewnego, naprawdę pewnego, w końcu pradziadek przeżył.
Płaszcz wyróżniał się przedwojenną trwałością i przemyślaną konstrukcją, w naszych całkowicie jednorazowych czasach trudno było taki znaleźć. Pod pachami na plecach były specjalne kieszenie, jeśli właściciel wpadł do wody, te komory wypełniały się powietrzem i nie pozwalały mu utonąć – właśnie ta przeróbka uratowała ojca, kiedy wypadł nieprzytomny za burtę słynnej Conestogi. Zauważyłam, że te kieszenie nieco przeszkadzają i choć może nie krępują ruchów, to jednak powodują lekki dyskomfort, obcierając pod pachami; można by je wyciąć bez szkody dla kroju, ale bardziej ze względu na przesądy niż użyteczność postanowiłam te pazuchy zostawić, a nuż się przydadzą. Do tego w jednej z kieszeni po lewej stronie zupełnie nieoczekiwanie odkryłam złotą monetę, wytartą od noszenia w ukryciu, nie był na niej widoczny ani władca, ani rok, ale dało się dojrzeć niewyraźny kształt drapieżnego ptaka. Chciałam ją wyjąć, ale pomyślałam, że mogła zostać umieszczona w zanadrzu nieprzypadkowo, być może był to talizman któregoś z moich przodków, więc tylko przetarłam ją i włożyłam z powrotem, a następnie doszyłam wokół rantu wąski pasek materiału, żeby siedziała jakby w gnieździe.
Po bokach płaszcza były kiedyś przymocowane ucha i wszystko wskazywało na to, że dzięki nim na plecach mocowano kevlarową skorupę lub inną osłonę, która nie zachowała się do naszych czasów. Umieszczone na ich miejscu łaty rozeschły się, zadarły i też wymagały naprawy. Uzbroiłam się w lutownicę, klej, szpilki, plecionkę, wulkanizator i żelazko, i w czasie gdy nasz drobnicowiec płynął na zachód, naprawiałam i dopasowywałam makintosz do siebie. Z początku chciałam go nieco skrócić, ale po zastanowieniu doszłam do wniosku, że nie warto tego robić – głupio byłoby niszczyć sprawdzoną przez czas funkcjonalność, by uczynić zadość wątpliwej estetyce; płaszcz powinien pozostać płaszczem. W rezultacie zachowałam długość makintosza, ale żeby nie wyglądał zupełnie jak worek, w okolicy talii przykleiłam podwójne patki na pas do broni.
Żeby ręce nie tonęły mi w szerokich rękawach, zaopatrzyłam je w ściągacze ze sprzączkami, tak aby w miarę potrzeby można było zmniejszać lub powiększać rozmiar mankietów, dodatkowo zbyt długie końcówki rękawów składały się teraz na przedramionach prawie na pół, co pozwalało wzmocnić je paskami i wykorzystywać w charakterze osłony, powiedzmy, gdyby rzucił się na mnie pies… Chociaż wszystko wskazywało na to, że psów tam nie ma. Ale rzucić się na mnie może i Chińczyk, a wtedy wzmocnione rękawy będą pomocne.
Idąc za radą ojca, z przodu, na podszewce płaszcza, wzdłuż linii szlufek i klap, przyszyłam kilka podłużnych blaszek wyciętych z arkusza duraluminium, żeby nie plątać się w połach, tylko odrzucać je na bok jednym ruchem. Dało to pewien efekt – mogłam teraz szybciej sięgać po pistolety.
Dodałam kieszenie, w tym kilka ukrytych – kieszenie są w podróży niezaprzeczalnie ważne. Chciałam doszyć epolety, ale w porę się zreflektowałam – profesor Oda zalecał, żebym jak najmniej wyróżniała się spośród mieszkańców wyspy, i natychmiast złośliwie się poprawiał, że mnie, rzecz jasna, nie grozi pozostanie niezauważoną. Postanowiłam nie przyszywać epoletów, zamiast nich zamocowałam na ramionach nakładki z grubej bawolej skóry, tracąc na tę operację dwie godziny. Miałam doskonały nastrój, zapach topionej gumy sprawiał mi radość, kołysanie, które męczyło mnie przez pierwsze dni żeglugi, przestało mi dokuczać, i nawet pokłute igłą palce przyjemnie bolały, a przygotowania do wejścia do portu wprowadzały mnie w stan pewności i spokoju. Szykowałam się na to, że ujrzę wyspę, starałam się przeczuć jej położenie i po części mi się to udawało. Przez iluminator mojej kajuty wpadało słońce, wiedziałam, gdzie się znajduje w południe, kompas na stole też wskazywał kierunek, ale nawet bez słońca i kompasu wiedziałam, gdzie ona jest.
Po przygotowaniu stroju, sprawdzeniu klamerek, sznurówek, zatrzasków i klap zaczęłam szykować makintosz; trzeba było wypełnić go przedmiotami, które mogły się przydać w sytuacji nadzwyczajnej i ułatwić mi zadanie. Nie zamierzałam silić się na oryginalność, nie brałam ze sobą niczego niezwykłego, tylko to, co niezbędne. Scyzoryk z licznymi narzędziami: od śrubokręta do piłki i cążków. Zapalniczka sztormowa, przystosowana do wzniecania ognia zarówno przy dobrej pogodzie, jak i w deszczu; było do niej dołączone tytanowe pudełko z zapałkami płonącymi pod wodą. Hermetyczna plastikowa teczka na dokumenty. Latarka, miniaturowa, wielkości palca, która jednak mogła świecić przez dwanaście godzin. Flara. Kieszonkowa apteczka, w której skład wchodził podstawowy zestaw antybiotyków, środki przeciwbólowe, adsorbenty. Apteczkę polową skompletowałam wcześniej, zestaw medykamentów był w niej bardziej imponujący. Nie zapomniałam o szklanej buteleczce, którą przygotowałam na próbkę ziemi. Ulokowałam ją w osobnej podłużnej kieszonce, ukrytej za podszewką. To chyba wszystko.
Przymierzyłam makintosz i po raz kolejny zdziwiłam się, jaki się zrobił ładny. Wyglądałam w nim jak wytrawna podróżniczka, tak dobrze i bojowo, że aż się zaśmiałam, wyciągnęłam pistolety i roześmiałam się jeszcze głośniej – z lustra patrzyła na mnie całkiem wojownicza osoba, gotowa w razie czego przestrzelić wrogowi kolano. Na przykład temu starszemu oficerowi o ciężkim imieniu Tatsuo: zerka na mnie za często i nie tak, jak powinien ktoś jego rangi. Z metalowym kolanem wyglądałby o wiele bardziej reprezentacyjnie, solidniej, marynarsko; dobrze, gdyby do tego skrzypiało. Chociaż on takiego postrzału nie zniesie, przecież gardzi swoją Kappą i na pewno marzy o Enoli, a tam kulawych nie przyjmują, zresztą i niekulawych przyjmują tam dalece nie wszystkich.
Usiadłam na łóżku i czekałam. Słuchałam morza bijącego o burty, słuchałam Inu, co jakiś czas patrzyłam na mapę, sprawdzając kurs, i po prostu tak sobie siedziałam z wyciągniętymi nogami.
W południe w odległości sześćdziesięciu mil od portu z konwojującego nas niszczyciela nakazano nam przejść bardzo wolno naprzód; Kappa pokornie zwolniła, a potem całkiem się zatrzymała, gwałtownie, jakby wpadła na grzbiet śpiącego smoka. Szklanka potoczyła się z brzękiem po stole, wydające silną woń czerwone rozgwiazdy zakołysały się pod sufitem i sczepiły ramionami, zawyły syreny i zdałam sobie sprawę, że to chyba alarm bojowy. Wyszłam na pokład.
Nie było jeszcze widać dowództwa, marynarzy ani kogokolwiek innego, a pierwszy oficer usłużnie wyjaśnił, że zgodnie z regulaminem podczas alarmu bojowego osobom nieupoważnionym kategorycznie zakazuje się przebywać na pokładzie, ale dla mnie kapitan zrobił wyjątek. Oficer Tatsuo miał minę ważniaka, na szyi dyndała mu potężnych rozmiarów lornetka, a on sam starał się zachowywać z godnością, statecznie, z pewną dozą wyższości nad takim lądowym stworzeniem jak ja. Chociaż było też w jego postaci coś przymilnego. Spytałam o powód zatrzymania i alarmu, oficer, nie odrywając się od lornetki, odpowiedział, że napotkaliśmy statek widmo, mniej więcej pięć mil na północ, który teraz zostanie zatopiony. Tatsuo podał mi lornetkę, ale zanim przez nią spojrzałam, poczekałam kilka sekund, żeby mosiężne okulary ostygły po nieprzyjemnym cieple jego skóry.
To chyba trawler. Stary, bez znaków rozpoznawczych, ale w dobrym stanie, całkiem nieźle utrzymywał się na wodzie, tyle że rufa nieco osiadła, a poza tym zachowała się nawet farba. Typowy statek widmo. Bliżej kontynentu pewnie by go zbadali, ale tu raczej sobie odpuszczą, jest to zbyt kłopotliwe i niebezpieczne, zresztą niszczyciel nie ma takiego zadania, więc go po prostu zatopią. To raczej nie uchodźcy, najprawdopodobniej jeszcze przedwojenna łajba wyciągnięta na pełne morze przez ostatnie tsunami.
Spojrzałam na zachód i na potwierdzenie swoich myśli zobaczyłam Enolę wychodzącą na kurs bojowy. Przyspieszała, wbijając się w fale. Czyżby mieli użyć torpedy? Dla celu niegodnego dobrego pocisku? Przecież z łatwością można go rozwalić z dział, każdy próżniowy kaiten kosztuje tyle co piętrowy domek przy czwartej linii…
Ale Cesarska Marynarka Wojenna była wierna tradycji i dlatego gardziła ekonomią. Niszczyciel ostro zmienił kurs i pod statkiem widmo natychmiast wybrzuszył się ogromny pęcherz wodny. Uniósł trawler i pękł z przeciągłym westchnięciem. Trawler zwalił się w powstały lej i zniknął, woda zagotowała się na powierzchni. Koniec.
Nadeszła słaba fala uderzeniowa, chlasnęła nas słonymi kropelkami i zerwała mi z głowy kaptur. Starszy oficer przezornie przytrzymał swoją czapkę ręką i uśmiechnął się. Wyraźnie marzy o służbie w marynarce wojennej, marzył o tym od dziecka, ale mu się nie udało. Może przez zdrowie, ale najprawdopodobniej przeszkodziło mu pochodzenie: w oficerze dawało się wyczuć coś nieuchwytnie koreańskiego.
Przyszła zwykła fala, Kappę zniosło w bok i oficer spróbował podtrzymać mnie za łokieć, za co natychmiast oberwał. Bezzwłocznie odebrał mi lornetkę i powiedział, że mieliśmy szczęście – nie na każdym rejsie udaje się zobaczyć takie przedstawienie, to dobry znak, wodne duchy będą dla nas łaskawe. Jednak nie do końca nam się poszczęściło – teraz na pewno nie zdążymy przed zmierzchem, a to niedobrze.
Okazało się, że miał rację – Kappa weszła do zatoki późnym wieczorem. Pogoda jakby ze mnie szydziła: wiatr ustąpił miejsca deszczowi, stygnący oddech wulkanów ściekał do morza strumieniami i szarą mgłą, której nie przebijały światła portu, latarni morskiej ani gazowych latarni dalekich stacji wzbogacania rud. Kapitan nie spieszył się z podpływaniem do brzegu, drobnicowiec stanął na kotwicy na redzie portu w Kurylsku i zostaliśmy tam do rana w oczekiwaniu, aż wiatr odgoni od brzegu mgłę i będzie można bezpiecznie ruszyć.
Silniki przeszły na jałowy bieg, wibracje dręczące mnie od wypłynięcia z Kito ustały, szklanka nie brzęczała na stole, lampka nocna przestała migotać i zrobiło się cicho. Tylko suszone rozgwiazdy kołysały się pod sufitem i obijały się o siebie, stukocząc jak drewno.
Chciałam się wyspać przed jutrzejszym pobytem na lądzie, ale mi się nie udało. W uszach miałam jakby watę, a razem z nią nadeszła migrena, wyciągnęłam więc torbę podróżną, a z niej apteczkę. Olejek pichtowy w trójkątnym flakoniku. Wtarcie po kropli w obie skronie sprawi, że ból wkrótce ustąpi, oprócz tego świetnie pomaga na chorobę morską i przeziębienia.
Pilnie wcierałam olejek przez pięć minut, najpierw zgodnie z ruchem wskazówek zegara, potem przeciwnie, pobudzając krążenie, czując, jak ciepło unosi się do potylicy, spływa do karku, przenika do kręgosłupa. Cudowny środek. Babcia twierdziła, że to właśnie z jego pomocą udało jej się postawić na nogi mojego dziadka, który przeziębił się podczas legendarnej Wyprawy Północnej i zachorował tam na reumatyzm. Dziadek poruszał się o kulach i z trudem mówił, i tylko cudowny olejek pichtowy, łaźnia i okłady z miodu postawiły go na nogi. Miód też miałam, ale w bardzo małej ilości, i nie zamierzałam go używać bez szczególnej potrzeby.
Migrena ustąpiła, ale prawie od razu za ścianą zawył Inu. Nikt dokładnie nie wiedział, jak on się nazywał, starszy oficer powiedział, że mówią na niego Inu, jak na wszystkich katorżników. Inu w dzień zwykle płakał, przed zmrokiem przestawał i tylko gorzko pochlipywał, ostatecznie milkł po nadejściu ciemności, ale dziś było inaczej: Inu zawodził, przeklinając swój los, dzwonił łańcuchami i łomotał miską o podłogę. Mogłam poprosić oficera i ten na pewno znalazłby sposób, żeby uciszyć te krzyki, ale szczerze mówiąc, zupełnie nie miałam ochoty go widzieć. Jęki stawały się coraz bardziej przeciągłe i przekonujące, nie mogłam usiedzieć w kajucie, ogarnęło mnie dziwne wzburzenie. Wyszłam na pokład.
Panował tu tłok. Około pięćdziesięciu ludzi w pomarańczowych kombinezonach – półroczna zmiana – stało przy relingach i paliło papierosy, przyglądając się wyłaniającej się zza mgły wyspie. Czasem któryś z robotników żartował, wciągał nosem powietrze, w którym wyraźnie czuć było siarkę, i wskazywał papierosem w stronę brzegu. Pozostali śmiali się, ale niewesoło – czekało ich sześć miesięcy w zakładach produkujących german, na hałdach popiołu, na kondensatorach złota, na przodkach i polach żużla. A niektórych czekała droga na Kudriawyj – perłę Terytoriów Północnych, miejsce, gdzie z palącego tchnienia otchłani odparowywał drogocenny i niezastąpiony ren. I ci, którzy stali, palili i śmiali się w tę wieczorną godzinę na pokładzie Kappy, wiedzieli, że nie wszyscy wrócą do domów, a ci, którzy wrócą, pozostaną kalekami – z płucami zajętymi krzemicą, z opuchniętymi wątrobami, półślepi, o twarzach przeżartych sarkomą. Ale ci, którzy przeżyją te pół roku, będą mieli do końca swych dni zapewnione: jedzenie, wodę, burdele, leczenie, niewywłaszczalny spłachetek ziemi, gdzie będą mogli zasadzić drzewo, na którym umrą szczęśliwi.
Etorofu. Populacja 1385, nie licząc pracowników zmianowych.
Inferuno. Populacja 1385, nie licząc pracowników zmianowych.
Iturup. Mieliśmy tu spędzić dobę. Przekazać zmianę, przyjąć zmianę, wyładować żywność i sprzęt i zabrać kontenery z renem, złotem i innymi rzadkimi pierwiastkami.
Nie zamierzałam spędzać całego tego czasu na statku. Planowałam odwiedzić okolice Kurylska, pogawędzić z merem i wykonać pewne polecenie, którym obarczyła mnie matusia i z którego nie udało mi się wywinąć.
Starszy oficer dwa razy przeszedł obok w paradnym mundurze i z krótką szablą, którą w jakimś celu przypiął do pasa, widocznie starając się zrobić na mnie wrażenie. Ale wrażenie robił przede wszystkim na robotnikach, którzy milkli, kiedy się zbliżał, a ledwie się oddalił, zaczynali chichotać i przedrzeźniać jego indyczy chód i końskie zaloty.
O pół mili na północ od nas na morzu zapalały się i gasły zielone światła – była to ledwie widoczna we mgle Enola, niszczyciel Cesarskich Sił Straży Przybrzeżnej, w świetle dnia podobny do ruchliwego śnieżnego charta, a wieczorami przypominający drapieżnego jesiotra z ostro zakończonym pyskiem. On też czekał na poprawę pogody, przeszukiwał mgłę dalekosiężnymi skanerami i szykował się. Nie spotykało się tu piratów, ale zdarzało się, że z Morza Ochockiego znosiło martwe okręty podwodne, z którymi zderzenia nie przetrwałby żaden drobnicowiec, zatapiano je z dużej odległości. Nie wolno narażać renu. Enola była naszym cieniem, co budziło u załogi częste przypływy dumy: w całej flocie niszczyciel był przydzielany tylko dwóm statkom – Kappie i Astrze, osobistemu jachtowi cesarza. Szczególną ekscytację budziło to u oficera Tatsuo, który, jak się zdawało, w każdej minucie dnia i nocy potrafił powiedzieć, gdzie znajduje się okręt, tak jak ja wiedziałam, gdzie jest Sachalin. Tatsuo co chwila popatrywał w stronę niszczyciela, jakby czerpał siły duchowe z mocy próżniowych torped Enoli.
Szczerze mówiąc, dziś po raz pierwszy zobaczyłam ją z takiej odległości. Jest ich tylko pięć – Ticonderoga, MacArthur, Iowa, Robert Lee i Enola, okręty wojenne siódmej generacji. Słyszeli o nich wszyscy, ale mało kto miał okazję obserwować je z bliska, więc niektórzy uważali, że niszczyciele nie istnieją, że to plotki.
Ale Enola naprawdę istniała, patrzyłam w stronę oceanu i co pół minuty przebiegała mi po twarzy kłująca fala jej detektorów. Enola czekała. A mnie znudziło się czekanie i postawszy na pokładzie około pół godziny, zeszłam do siebie, zawinęłam się w pled i zasnęłam. Moja podróż się rozpoczęła.
Obudziłam się wcześnie. Na pokładzie nie było już robotników, rozładunek szedł na całego, wyły syreny żurawi, skrzypiały liny i zgrzytały łańcuchy. Nie było tu już niczego ciekawego, dlatego założyłam plecak i poszłam się przejść. Chyba się uśmiechałam. Tak jest, uśmiechałam się, przecież to był mój pierwszy obcy kraj.
Mer Kurylska przyjął mnie życzliwie. I chociaż w związku z przybyciem Kappy miał mnóstwo pilnych spraw do załatwienia, to jednak odłączył telefon i poświęcił mi godzinę.
Dzień rozpędził poranne chmury, wyjrzało słońce, mer zaproponował, żebym napiła się z nim herbaty na werandzie budynku administracji z widokiem na wulkan i port morski. Usadowiliśmy się w starych głębokich fotelach i przyniesiono nam herbatę na złotej tacy w tak samo złotym serwisie, a i w samej herbacie można było dojrzeć ledwie uchwytne błyski. Słyszałam o czymś takim. No, o tym, że naczelnicy w Terytoriach Północnych to niemal bez wyjątku sybaryci z sekretnym zamiłowaniem do zbytku. Teraz, popijając herbatę, myślałam sobie, że w tych opowieściach jest trochę prawdy. Chociaż metal, z którego zrobiono kubki, aż nazbyt jaśniał, było całkiem możliwe, że mer starał się zrobić na mnie przesadne wrażenie.
Herbata pojawiła się w samą porę – byłam dotąd jakby w oderwaniu i zupełnie nie mogłam wyczuć nowej rzeczywistości, chociaż ta była pod moimi stopami, wokół mnie, oddychała, grzmiała, cuchnęła i wirowała w filiżance jak złota zamieć.
– Nasza produkcja. – Mer z zadowoleniem zadzwonił łyżeczką o filiżankę. – Nawiasem mówiąc, najwyższej próby.
– Złoto? – rzuciłam nieco prowokacyjnie. – Czy jednak elektrum?
– Jak tak można? – Mer udał oburzenie. – Elektrum… No co pani, oczywiście, że złoto. Chociaż nie mogę się pochwalić, że czyste.
– Pallad?
– Odrobina. – Uśmiechnął się. – Złoto, chyba zgodzi się pani, jest samo w sobie…
Mer znów z zadowoleniem postukał łyżeczką w filiżankę, dźwięk był wysoki.
– …złoto to nudny metal. To…
Znów „dzyń-dzyń”.
– To coś lepszego od złota. Pallad, około dwudziestu procent platyny i, rzecz jasna, on.
– Ren.
– Tak, tak, to on. Wydobywamy około tony rocznie… Chociaż złota więcej. Jeszcze herbaty? Mamy ziołową i naturalną, ze starych zapasów.
Poruszył brwiami, żebym miała pewność, że to naprawdę stare zapasy.
– Naturalną, poproszę.
Mer zaczął nalewać, a ja pozwoliłam sobie przenieść wzrok na wulkan i morze. Wulkan zasnuwały beztroskie chmurki, wokół Kappy uwijały się żurawie i ładowarki, morze było spokojne, w oddali, osłaniając wejście do zatoki, zastygła biała strzała Enoli.
– Poinformowano mnie o pani zamiarach – powiedział. – Są niewątpliwie szlachetne. Bardzo się cieszymy, że Departament Etnografii w końcu zdecydował się wysłać inspektora… – Znów poruszył do mnie brwiami i kontynuował: – Spotkanie z inspektorem, który otworzy oczy na naszą sytuację tym ważniakom ze stolicy, to dla nas wielka radość. I bardzo się cieszę, że przybyła do nas akurat pani, młoda, wykształcona dziewczyna z dobrej rodziny. Ma pani całkowitą rację, zaczynając swoją podróż właśnie tu, bo to my jesteśmy przyczółkiem Terytoriów Północnych i faktycznym kluczem do nich. Powiedziałbym nawet wrotami. Bastionem!
Mer zachichotał. Skosztowałam naturalnej herbaty, która faktycznie okazała się nie taka zła, a w każdym razie nie przywodziła na myśl suszonych karaluchów i solonych porostów, jednak woda wyraźnie pochodziła z odsalacza, choć była w miarę twarda, więc pewnie użyto tabletek. Trzeba się przyzwyczajać, na samym Sachalinie pewnie trudno będzie zdobyć czystą wodę, więc lepiej nie gardzić wodą filtrowaną, uzdatnianą czy odsalaną.
– Właściwie nie jestem inspektorem – zaoponowałam, uprzejmie odsuwając filiżankę. – Raczej etnografem i terenową obserwatorką, nie udzielono mi uprawnień inspekcyjnych, moim zadaniem jest odmalowanie ogólnego obrazu. Czy raczej nie tyle ogólnego obrazu, ile impresji, pewnego rodzaju…
– Tak, tak. – Mer kiwnął głową. – Wszystko jasne, czytałem podanie…
Uśmiechał się, a ja widziałam, że nic nie jest dla niego jasne i że właśnie intensywnie próbuje wyczytać, czy naprawdę jestem inspektorem, czy też nie, a może jestem rozpieszczoną, zblazowaną idiotką, która postanowiła rozerwać się w tak dziwaczny sposób; podobno w Tokio znów się takie pojawiły. Futurologia stosowana budziła w merze zaniepokojenie, zbyt była niezwykła.
– Departament Etnografii… – Mer podrapał się łyżeczką w czoło. – Ma… jak się zdaje, szerokie zainteresowania.
– Nadzwyczaj szerokie – potwierdziłam. – Na przykład wyjątkowo interesuje nas skład etniczny ludności wyspy Iturup, a w szczególności jak narodowość robotnika wpływa na wydajność pracy. Rozumie pan, te dane…
Ale mer, rzecz jasna, już nie słuchał. Dodał sobie do herbaty jeszcze jedną porcję erzacu cukru, westchnął i nie słuchając mnie, wygłosił przygotowaną wcześniej skargę: skład narodowościowy jest mu całkiem obojętny, zresztą przypływają tu sami Chińczycy, a co do orientowania się w odmianach chińskich… zasobów, to prosi, żeby go zwolnić z tego obowiązku, trzej Chińczycy rozmawiają i nie rozumieją się nawzajem, przecież każdy to wie. On osobiście nie wykrył korelacji między wyrabianiem normy a pochodzeniem etnicznym robotników i jak już mówił – ma to wszystko głęboko gdzieś. Natomiast nie ma gdzieś tego, że Departament Przemysłu Ciężkiego raz za razem nie przysyła robotników, tylko jakichś niepohamowanych żarłoków, którzy żrą znacznie więcej, niż pracują. Trzykrotnie składał w departamencie wniosek, żeby wszystkich zawierających kontrakt Chińczyków poddawać przymusowej resekcji żołądka, ale jego raporty pozostają bez odpowiedzi, na wyspę przypływają całe drobnicowce żarłoków, a zaopatrzenie z roku na rok jest coraz gorsze. Każdemu robotnikowi przysługują po dwa koncentraty białkowe, jednak w rzeczywistości do odbiorcy trafia tylko jeden, natomiast drugi kapitanowie drobnicowców spisują na straty jako rzekomo zgniłe i sprzedają na czarnym rynku w Jużnym, a braki w wyżywieniu trzeba kompensować solonym dzikim czosnkiem. Również jakość tych koncentratów białkowych pozostawia wiele do życzenia: produkt jest niezbilansowany, jawnie podły, robotnicy i kontyngent inżynierów mają niekończące się rozstroje żołądka (wstyd powiedzieć, ale jego zastępca – czcigodny mistrz Toshi – jest zmuszony korzystać z jednorazowych pieluch, choć już od dawna nie jest małym chłopcem). A w odsalaczach są robaki, należy w nich zmieniać kasety raz na dziesięć dni, ale kaset brakuje, dlatego są zmieniane co trzy miesiące i trzeba dawać robotnikom brudną wodę, przez co robaki lęgną się w ich ciałach. Sytuacja z barbituranami jest wprost katastrofalna, zaraz będzie rok, odkąd przestali je dostarczać, i trzeba rekompensować ich brak zwiększaniem norm produkcyjnych, bo jeśli nie podwyższamy norm, robotnicy zaczynają zbierać się w barakach i głośno dyskutować. Ale przy zwiększonych normach amortyzacja siły roboczej gwałtownie rośnie, w wyniku czego pod koniec kontraktu gwałtownie spada wydajność pracy, a liczba wypadków przy pracy przeciwnie, zwiększa się, zaś w zakładach wzbogacania rud działają skomplikowane urządzenia i jeśli, na przykład, do separatora wpada jakieś chińskie bydlę, to trzeba potem czyścić ten separator przez całą dobę, a brykiety wracają do powtórnego przetworzenia…
Spróbowałam przeciąć ten lament, ale mer mówił dalej i doszedł już w swoich żalach do pogody, która zwykle jest u nich jak na złość, i do szczurów, których jest dużo, ale które jak na złość są niejadalne, do truciciela, który pojawił się w barakach – truje bez żadnej różnicy i sensu, i ciągle nie daje się schwytać, do zwiększanych z każdym rokiem planów wydobycia. Plany rosną, a przysyłany kontyngent zdecydowanie im nie odpowiada! Dochodzi do sytuacji kuriozalnych – czasem przez niskie kwalifikacje… zresztą, co tu dużo mówić, przez głupotę robotników kierownictwo kopalni musi wysyłać swoich pracowników na zwolnione stanowiska. Mistrz Toshi był zmuszony przepracować dwa dni na wulkanie Kudriawyj i teraz ma reaktywne zapalenie stawów.
Na koniec mer jeszcze raz poskarżył się na pogodę, która jak na złość robi wszystko, żeby przeszkodzić w wypełnianiu zobowiązań. Wiatr zrobił się zimniejszy, a nieprzyjemna wilgoć jeszcze bardziej nieprzyjemna i wilgotna; żeby się rozgrzać, wspomniany mistrz Toshi jest zmuszony brać po dwie kąpiele termalne dziennie, od czego wypadły mu włosy i popękała skóra.
– A wulkany? Wulkany się budzą – westchnął. – Aktywność sejsmiczna rośnie z każdym rokiem. Tektonika jest niestabilna, a u nas na trzy sejsmografy działa jeden! Tylko patrzeć, jak wylecimy w powietrze. I to w imię czego?!
Mer powiedział to zbyt emocjonalnie i od razu się zmitygował.
– Ja wszystko rozumiem – poprawił się. – Wszystko rozumiem! Reszta personelu też wszystko rozumie! Silniki nowej generacji, przełom technologiczny, perspektywy, ale niech pani też nas zrozumie, jest nam bardzo ciężko! Bardzo!
– Nie jestem inspektorem – powtórzyłam. – Jestem tylko futurolożką. Departament Etnografii, Katedra Futurologii Stosowanej na uniwersytecie, znajdzie pan to w moich papierach.
Ale mer tylko uśmiechnął się znacząco, dając do zrozumienia, że mogę sobie mówić, co chcę, ale jego nie oszukam, on jest stary wilk i już wielu futurologów widział, i stosowanych, i w ogóle każdych.
– A tsunami?! – spytał żałośnie. – Przecież tego nie da się wytrzymać… Przychodzą każdego roku! I chociaż zrobiliśmy wszystko, żeby zmniejszyć skutki do minimum, to ileż wysiłku nas to kosztowało! A one są coraz wyższe! Nie możemy w nieskończoność podnosić linii brzegowej!
Mer zaczął opowiadać o tsunami, które tak się rozbestwiły, że kiedy zeszłej jesieni mistrz Toshi przeprowadzał inspekcję wałów, niespodziewanie fala zmyła go do zatoki, opił się wody i nabawił przez to wrzodów żołądka, które jest zmuszony leczyć domowymi metodami, a to wzmogło…
Zastanawiałam się z wysiłkiem, po co w ogóle wstąpiłam do mera, to jest, rzecz jasna, nieuprzejmie było nie wstąpić, ale wszystkie te farmazony o tsunami i czyrakach były ponad moje siły. Mer chyba sam to rozumiał, ale nie mógł się już zatrzymać – do końca odgrywał rolę gorliwego urzędnika, zatroskanego dobrostanem powierzonych mu ziem. Trzeba było cierpliwie to znosić. Profesor Oda uczył cierpliwości. Brednie, szaleństwo, znowu brednie, znosić to, słuchać, słuchać, przygotowany mózg znajduje w strumieniu bezsensownego szumu lśniące nuty rozdartej pieśni…
Mimo wszystko nie dało się tego znieść. Mer Iturupu był nie do zniesienia i podejrzanie mocno śmierdział suszonymi kalmarami, tak że musiałam kontrolować mimikę, żeby nie pozwolić twarzy rozlać się w grymasie obrzydzenia. Nie było łatwo, ale wodne duchy się zlitowały – opowiadając o szajkach szabrowników mających zwyczaj kręcić się przy odstojnikach popiołu, mer zakrztusił się herbatą, zaczerwienił i umilkł speszony. Poklepałam go po plecach ze współczuciem i zapytałam, gdzie znajdę eklezję św. Tomasza i jej proboszcza, do którego mam sprawę.
Wydało mi się, że słysząc wzmiankę o eklezji, mer się zasmucił, ale szybko wziął się w garść.
– Pateren Paweł przyprawia nas o ból głowy – powiedział z żalem. – Administracja kopalni wydziela na jego instytucję pewne środki, wie pani, żeby zadbać o tych, którym stan zdrowia nie pozwala wrócić do domu. A on, zamiast przynosić ulgę cierpiącym, tylko miesza im w głowach…
Mer otarł czoło chusteczką.
– Cóż, innego paterena i tak nie mamy – zauważył filozoficznie. – Kto tu przyjedzie oprócz fanatyka? A smutki zawsze potrzebują ukojenia.
Zgodziłam się z tym. Podziękowałam za szczegółowe sprawozdanie i oddaliłam się, tłumacząc brakiem czasu. Mer podarował mi złotą łyżeczkę i wyznaczył urzędnika, który miał mnie odprowadzić do eklezji.