„Wyspa Sachalin” przeraża realizmem, ukazując czasy, gdy przyszłość jest tak beznadziejna, że lepiej, by jej wcale nie było. Ta powieść Eduarda Wierkina jest, jak wiele utworów z akcją wybiegającą w przyszłość, ostrzeżeniem przed możliwymi konsekwencjami ludzkich poczynań.


Eduard Wierkin sięgając po konwencję powieści postapokaliptycznej postanowił opowiedzieć czytelnikom o czasach, gdy dla głównej bohaterki – futurolożki, nie ma już pracy, tak jak i nie ma już żadnej przyszłości, nad którą naukowcy mogliby się pochylić. Ziemia dogorywa, zamieszkują ją nieliczni mieszkańcy, ocaleni z wojennej pożogi. Nie wiadomo jak wygląda cały glob, łączność pomiędzy kontynentami, a co za tym idzie – wiedza o tym co się na nich dzieje, została zerwana. Wiadomo za to, że do życia nadaje się Japonia. Istnieje też tytułowa „Wyspa Sachalin”, będąca miejscem, gdzie na zgliszczach cywilizacji egzystują istoty ludzkie. Jest ona formą obozu, dla tych, których Japonia nie chce przyjąć.

Opowiadając o młodej badaczce imieniem Lilak, podejmującej ryzykowną wyprawę na wyspę, Eduard Wierkin proponuje czytelnikom refleksję nad genezą konfliktu, jaki doprowadził do zagłady rzeczywistości znanej nam dziś. Lilak wyrusza po wiedzę, chce zrozumieć, co doprowadziło do katastrofy, kto tak naprawdę za nią stoi i jaki miał interes w sprowadzeniu zagłady na ludzkość.

„Wyspa Sachalin” jest, jak wiele utworów z akcją wybiegającą w przyszłość, ostrzeżeniem przed możliwymi konsekwencjami ludzkich poczynań. Historia literatury dowodzi, że pisarzom – ludziom o ponadprzeciętnej wrażliwości i zmyśle analitycznym, nierzadko udaje się przewidzieć i ująć w formie fikcyjnej historii to, z czym później ludzkość musi zmierzyć się naprawdę. Dość by wspomnieć powieść „My” Jewgienija Zamiatina, przedstawiającą społeczeństwo wyrzekające się wolności dla iluzorycznego poczucia bezpieczeństwa i idącego za nim wyobrażenia o szczęściu, książki George’a Orwella czy powieści Stanisława Lema, który trafnie przewidział między innymi chaos wynikający z medialnej dezinformacji z jaką zmagają się dziś wszystkie kraje.

Eduard Wierkin w „Wyspie Sachalin” ostrzega przed możliwymi, poważnymi konsekwencjami zdarzeń, z pozoru mało ważnych, marginalnych, które przez chore umysły są postrzegane jako rzecz najważniejsza na świecie, sprawa honorowa wymagająca odwetu na skalę planetarną, nie licząc się z konsekwencjami dla własnego narodu i dla całego świata. W powieści Wierkina taką iskrą wywołującą globalną wymianę uderzeń atomowych stał się… mecz bokserski.

„Wyspa Sachalin” to czytelnicza uczta nie tylko dla miłośników powieści science-fiction czy postapo, ale także dla osób poszukujących głębszej refleksji i dobrej literatury.

Eduard Wierkin w swojej powieści sięga do korzeni rosyjskiej literatury, po mistrzowsku parafrazuje Czechowa, opisującego w książce pod tym samym tytułem własną wyprawę w 1890 roku na wyspę katorżników, owo owiane złą sławą miejsce katorgi, zsyłek i przymusowych osiedleń. Podobnie i bohaterowie Wierkina przemierzają świat wyrzutków, uciekinierów i osobników szukających jakiejkolwiek przyszłości na zdewastowanej planecie. Ale tu czeka na nich przemoc, głód, brak wody, kanibalizm, radioaktywne jedzenie i wszechogarniające szaleństwo. Jednym słowem – upadek cywilizacji, moralności i człowieczeństwa.

Wierkin bez owijania w bawełnę, snując narrację w stylu najlepszych mistrzów gatunku, mówi: otrząśnijcie się z waszych fobii, kretyńskich rozrywek, rozbuchanej konsumpcji, złych ideologii kierujących narody na manowce, wskazujących cel w postaci wydumanych wrogów – bo jeśli nie, przyszłości nie będzie. U Wierkina przyszłości w zasadzie nie ma – to tylko resztki marnej egzystencji niedobitków, walczących o każdą kolejną dobę życia.

Wyspa Sachalin

Na koniec Wierkin pozostawia jednak lekko uchyloną furtkę nadziei – wszak natura radzi sobie całkiem nieźle bez człowieka i tak jak po wielu wcześniejszych katastrofach, zlodowaceniach, zmianach klimatu i kontaktu ze spadającymi meteorytami – wcześniej czy później odtworzy nowe formy życia. A człowiek? No cóż, być może komuś uda się znaleźć sposób, by wyruszyć w kosmos poszukiwaniu nowej Ziemi.

„Wyspa Sachalin” to czytelnicza uczta nie tylko dla miłośników powieści science-fiction czy postapo, ale także dla osób poszukujących głębszej refleksji i dobrej literatury. Wierkin znakomicie oddaje apokaliptyczną rzeczywistość, sięgając po zróżnicowane środki wyrazu – nie brak tu szybkiej akcji niczym w thrillerze, fragmentów poetyckich i nastrojowych a także poruszających opisów brutalnej rzeczywistości – co łącznie potęguje nastrój upadku i pobudza odczucia czytelnika. To wstrząsający obraz ostatecznego upadku cywilizacji a przy tym przestroga dla nas: za chwilę będzie za późno na ratunek, wystarczy jeden nieodpowiedzialny człowiek z atomowym guzikiem. Nikodem Maraszkiewicz

Eduard Wierkin, Wyspa Sachalin, Przekład: Paweł Podmiotko, Wydawnictwo Czarna Owca, Premiera: 29 września 2021
 
 

Eduard Wierkin
Wyspa Sachalin
Przekład: Paweł Podmiotko
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 29 września 2021
 
 

Itu­rup

Chyba prze­sad­nie.
Rodzinny makin­tosz wyblakł, ale pier­wot­nie był wła­śnie bar­dzo ciem­no­zie­lony. Z zaska­ku­ją­cymi czer­wo­nymi żył­kami i rzadko roz­sy­pa­nymi zło­tymi iskier­kami, jakby pod nie­prze­ma­kal­nym safia­nem wyro­sła przej­rzy­sta tkanka i można teraz było zaj­rzeć w głąb niej. W cza­sach ruchli­wych jak żywe sre­bro mło­dych bogów takie płasz­cze szyto ze skóry z gór­nych powiek mało roz­gar­nię­tych smo­ków, wygar­bo­wa­nej w krwi męż­nych mace­doń­skich jeźdź­ców, zaso­lo­nej łzami spar­tań­skich kobiet, płasz­cze te wymie­niano na czy­ste sza­firy zebrane na słyn­nym Dru­gim Brzegu – odda­wano za nie zdo­byczne wsie i pod­bite mia­sta.
Prze­sad­nie dro­bia­zgowe myśle­nie, pro­fe­sor oduczał mnie dro­bia­zgowego myśle­nia.
Kiedy mia­łam osiem lat i sta­łam na tabo­re­cie, przy­mie­rza­jąc ten płaszcz przed lustrem, wymy­śla­łam histo­rie. O wojow­ni­kach i pierw­szej bitwie, i ostat­niej bitwie; o pięk­nych damach szy­ku­ją­cych się na przy­lot pustyn­nej sza­rań­czy; o dłu­go­trwa­łych sło­tach, mądrych star­cach i lep­kich tru­ci­znach wypa­la­ją­cych w zie­lo­nej skó­rze cien­kie sza­gry­nowe żyłki.
I znów zbyt dro­bia­zgowo. Jak trudno tego uni­kać, gdy przy­kłady patrzą na cie­bie z pó­łek, kuszą i roz­bra­jają swoją naiw­no­ścią i genial­nym bana­łem.
Kiedy mia­łam czter­na­ście lat, mogłam przy­mie­rzyć makin­tosz bez tabo­retu i w ramio­nach był już na mnie w sam raz. W tym wieku nie bar­dzo już wie­rzy­łam w dziel­nych wojow­ni­ków i prze­ni­kli­wych star­ców, cho­ciaż… tro­chę jesz­cze wie­rzy­łam, tak, jed­nak wie­rzy­łam. I czy­ta­łam książki, i snu­łam marze­nia o Atlan­ty­dzie, i mia­łam nadzieję, że w wie­ją­cym od zatoki stę­chłym wie­trzyku poczuję oddech ogrom­nej, lodo­wa­tej i zapo­mnia­nej przez swoje dzieci Hyper­bo­rei, a w cią­gną­cych się godzi­nami paź­dzier­ni­ko­wych zacho­dach słońca widzia­łam odbły­ski minio­nego Eldo­rado.
Tro­chę lepiej.
Kiedy skoń­czy­łam dwa­dzie­ścia dwa lata, ojciec zdjął makin­tosz z wie­szaka i wrę­czył mi go z uśmie­chem, mówiąc, że dobrze by było go zała­tać. Od tej pory płaszcz wisiał w moim pokoju i cze­kał na swój moment.
Makin­tosz dawno już stra­cił swój począt­kowy schludny wygląd, ale zyskał przy tym wszel­kie cechy auten­tycz­nie wysłu­żo­nego przed­miotu: prze­tar­cia na ramio­nach i łok­ciach, ode­rwane kie­sze­nie, zmięty koł­nierz i nieco osma­lony prawy rękaw, no i cztery słynne dziurki – regu­larne na pra­wej łopatce, tam gdzie kule tra­fiły w plecy mojego pra­dziadka, i duże z pra­wej strony piersi, gdzie wyszły.
Stu­dio­wa­łam te dziurki, patrząc przez nie na sufit kajuty i zasta­na­wia­jąc się, jak pra­dzia­dek zdo­łał prze­żyć po tak oka­za­łej ranie. Roz­wa­ża­łam też, czy lepiej będzie zaszyć te dziury kau­czu­ko­wymi łatami, czy jed­nak zalać je przej­rzy­stą płynną gumą. Sta­nęło na łatach – cho­dze­nie z widocz­nymi dziu­rami byłoby chyba nad­mier­nym epa­to­wa­niem nawet na tej wypra­wie. Kaza­łam przy­nieść wszyst­kie potrzebne rze­czy i zwul­ka­ni­zo­wa­łam otwory po kulach.
Potem przy­mie­rzy­łam makin­tosz, bo w końcu nad­szedł jego czas.
Dłu­gie lata wisiał w gabi­ne­cie ojca na hono­ro­wym miej­scu i był uwa­żany za rodzinną reli­kwię – prze­ka­zy­waną z ojca na syna razem z sza­blą, zie­mią i sta­nem szla­chec­kim. Z braku braci i sióstr wszystko to prze­cho­dziło na mnie, zwłasz­cza że po Restau­ra­cji zarówno zie­mię, jak i tytuły mogły dzie­dzi­czyć rów­nież kobiety.
Nasi przod­ko­wie wyróż­niali się wzro­stem i budową, tak że płaszcz był na mnie nieco za duży, ale ta oko­licz­ność nie­spe­cjal­nie mnie nie­po­ko­iła – na wyspach było czę­sto wil­gotno, więc zamie­rza­łam nosić pod płasz­czem swe­ter. Ogól­nie rzecz bio­rąc, makin­tosz oka­zał się bar­dzo wygodny i solidny, wkła­dasz i mię­dzy tobą a świa­tem zewnętrz­nym poja­wia się coś pew­nego, naprawdę pew­nego, w końcu pra­dzia­dek prze­żył.
Płaszcz wyróż­niał się przed­wo­jenną trwa­ło­ścią i prze­my­ślaną kon­struk­cją, w naszych cał­ko­wi­cie jed­no­ra­zo­wych cza­sach trudno było taki zna­leźć. Pod pachami na ple­cach były spe­cjalne kie­sze­nie, jeśli wła­ści­ciel wpadł do wody, te komory wypeł­niały się powie­trzem i nie pozwa­lały mu uto­nąć – wła­śnie ta prze­róbka ura­to­wała ojca, kiedy wypadł nie­przy­tomny za burtę słyn­nej Cone­stogi. Zauwa­ży­łam, że te kie­sze­nie nieco prze­szka­dzają i choć może nie krę­pują ruchów, to jed­nak powo­dują lekki dys­kom­fort, obcie­ra­jąc pod pachami; można by je wyciąć bez szkody dla kroju, ale bar­dziej ze względu na prze­sądy niż uży­tecz­ność posta­no­wi­łam te pazu­chy zosta­wić, a nuż się przy­da­dzą. Do tego w jed­nej z kie­szeni po lewej stro­nie zupeł­nie nie­ocze­ki­wa­nie odkry­łam złotą monetę, wytartą od nosze­nia w ukry­ciu, nie był na niej widoczny ani władca, ani rok, ale dało się doj­rzeć nie­wy­raźny kształt dra­pież­nego ptaka. Chcia­łam ją wyjąć, ale pomy­śla­łam, że mogła zostać umiesz­czona w zana­drzu nie­przy­pad­kowo, być może był to tali­zman któ­re­goś z moich przod­ków, więc tylko prze­tar­łam ją i wło­ży­łam z powro­tem, a następ­nie doszy­łam wokół rantu wąski pasek mate­riału, żeby sie­działa jakby w gnieź­dzie.
Po bokach płasz­cza były kie­dyś przy­mo­co­wane ucha i wszystko wska­zy­wało na to, że dzięki nim na ple­cach moco­wano kevla­rową sko­rupę lub inną osłonę, która nie zacho­wała się do naszych cza­sów. Umiesz­czone na ich miej­scu łaty roze­schły się, zadarły i też wyma­gały naprawy. Uzbro­iłam się w lutow­nicę, klej, szpilki, ple­cionkę, wul­ka­ni­za­tor i żelazko, i w cza­sie gdy nasz drob­ni­co­wiec pły­nął na zachód, napra­wia­łam i dopa­so­wy­wa­łam makin­tosz do sie­bie. Z początku chcia­łam go nieco skró­cić, ale po zasta­no­wie­niu doszłam do wnio­sku, że nie warto tego robić – głu­pio byłoby nisz­czyć spraw­dzoną przez czas funk­cjo­nal­ność, by uczy­nić zadość wąt­pli­wej este­tyce; płaszcz powi­nien pozo­stać płasz­czem. W rezul­ta­cie zacho­wałam dłu­gość makin­tosza, ale żeby nie wyglą­dał zupeł­nie jak worek, w oko­licy talii przy­kle­iłam podwójne patki na pas do broni.
Żeby ręce nie tonęły mi w sze­ro­kich ręka­wach, zaopa­trzy­łam je w ścią­ga­cze ze sprzącz­kami, tak aby w miarę potrzeby można było zmniej­szać lub powięk­szać roz­miar man­kie­tów, dodat­kowo zbyt dłu­gie koń­cówki ręka­wów skła­dały się teraz na przed­ra­mio­nach pra­wie na pół, co pozwa­lało wzmoc­nić je paskami i wyko­rzy­sty­wać w cha­rak­te­rze osłony, powiedzmy, gdyby rzu­cił się na mnie pies… Cho­ciaż wszystko wska­zy­wało na to, że psów tam nie ma. Ale rzu­cić się na mnie może i Chiń­czyk, a wtedy wzmoc­nione rękawy będą pomocne.
Idąc za radą ojca, z przodu, na pod­szewce płasz­cza, wzdłuż linii szlu­fek i klap, przy­szy­łam kilka podłuż­nych bla­szek wycię­tych z arku­sza dura­lu­mi­nium, żeby nie plą­tać się w połach, tylko odrzu­cać je na bok jed­nym ruchem. Dało to pewien efekt – mogłam teraz szyb­ciej się­gać po pisto­lety.
Doda­łam kie­sze­nie, w tym kilka ukry­tych – kie­sze­nie są w podróży nie­za­prze­czal­nie ważne. Chcia­łam doszyć epo­lety, ale w porę się zre­flek­to­wa­łam – pro­fe­sor Oda zale­cał, żebym jak naj­mniej wyróż­niała się spo­śród miesz­kań­ców wyspy, i natych­miast zło­śli­wie się popra­wiał, że mnie, rzecz jasna, nie grozi pozo­sta­nie nie­zau­wa­żoną. Posta­no­wi­łam nie przy­szy­wać epo­le­tów, zamiast nich zamo­co­wa­łam na ramio­nach nakładki z gru­bej bawo­lej skóry, tra­cąc na tę ope­ra­cję dwie godziny. Mia­łam dosko­nały nastrój, zapach topio­nej gumy spra­wiał mi radość, koły­sa­nie, które męczyło mnie przez pierw­sze dni żeglugi, prze­stało mi doku­czać, i nawet pokłute igłą palce przy­jem­nie bolały, a przy­go­to­wa­nia do wej­ścia do portu wpro­wa­dzały mnie w stan pew­no­ści i spo­koju. Szy­ko­wa­łam się na to, że ujrzę wyspę, sta­ra­łam się prze­czuć jej poło­że­nie i po czę­ści mi się to uda­wało. Przez ilu­mi­na­tor mojej kajuty wpa­dało słońce, wie­dzia­łam, gdzie się znaj­duje w połu­dnie, kom­pas na stole też wska­zy­wał kie­ru­nek, ale nawet bez słońca i kom­pasu wie­dzia­łam, gdzie ona jest.
Po przy­go­to­wa­niu stroju, spraw­dze­niu kla­me­rek, sznu­ró­wek, zatrza­sków i klap zaczę­łam szy­ko­wać makin­tosz; trzeba było wypeł­nić go przed­mio­tami, które mogły się przy­dać w sytu­acji nad­zwy­czaj­nej i uła­twić mi zada­nie. Nie zamie­rza­łam silić się na ory­gi­nal­ność, nie bra­łam ze sobą niczego nie­zwy­kłego, tylko to, co nie­zbędne. Scy­zo­ryk z licz­nymi narzę­dziami: od śru­bo­kręta do piłki i cąż­ków. Zapal­niczka sztor­mowa, przy­sto­so­wana do wznie­ca­nia ognia zarówno przy dobrej pogo­dzie, jak i w desz­czu; było do niej dołą­czone tyta­nowe pudełko z zapał­kami pło­ną­cymi pod wodą. Her­me­tyczna pla­sti­kowa teczka na doku­menty. Latarka, minia­tu­rowa, wiel­ko­ści palca, która jed­nak mogła świe­cić przez dwa­na­ście godzin. Flara. Kie­szon­kowa apteczka, w któ­rej skład wcho­dził pod­sta­wowy zestaw anty­bio­ty­ków, środki prze­ciw­bó­lowe, adsor­benty. Apteczkę polową skom­ple­to­wa­łam wcze­śniej, zestaw medy­ka­men­tów był w niej bar­dziej impo­nu­jący. Nie zapo­mnia­łam o szkla­nej bute­leczce, którą przy­go­to­wa­łam na próbkę ziemi. Ulo­ko­wa­łam ją w osob­nej podłuż­nej kie­szonce, ukry­tej za pod­szewką. To chyba wszystko.
Przy­mie­rzy­łam makin­tosz i po raz kolejny zdzi­wi­łam się, jaki się zro­bił ładny. Wyglą­da­łam w nim jak wytrawna podróż­niczka, tak dobrze i bojowo, że aż się zaśmia­łam, wycią­gnę­łam pisto­lety i roze­śmia­łam się jesz­cze gło­śniej – z lustra patrzyła na mnie cał­kiem wojow­ni­cza osoba, gotowa w razie czego prze­strze­lić wro­gowi kolano. Na przy­kład temu star­szemu ofi­ce­rowi o cięż­kim imie­niu Tat­suo: zerka na mnie za czę­sto i nie tak, jak powi­nien ktoś jego rangi. Z meta­lo­wym kola­nem wyglą­dałby o wiele bar­dziej repre­zen­ta­cyj­nie, solid­niej, mary­nar­sko; dobrze, gdyby do tego skrzy­piało. Cho­ciaż on takiego postrzału nie znie­sie, prze­cież gar­dzi swoją Kappą i na pewno marzy o Enoli, a tam kula­wych nie przyj­mują, zresztą i niekula­wych przyj­mują tam dalece nie wszyst­kich.
Usia­dłam na łóżku i cze­ka­łam. Słu­cha­łam morza biją­cego o burty, słu­cha­łam Inu, co jakiś czas patrzy­łam na mapę, spraw­dza­jąc kurs, i po pro­stu tak sobie sie­dzia­łam z wycią­gnię­tymi nogami.
W połu­dnie w odle­gło­ści sześć­dzie­się­ciu mil od portu z kon­wo­ju­ją­cego nas nisz­czy­ciela naka­zano nam przejść bar­dzo wolno naprzód; Kappa pokor­nie zwol­niła, a potem cał­kiem się zatrzy­mała, gwał­tow­nie, jakby wpa­dła na grzbiet śpią­cego smoka. Szklanka poto­czyła się z brzę­kiem po stole, wyda­jące silną woń czer­wone roz­gwiazdy zako­ły­sały się pod sufi­tem i scze­piły ramio­nami, zawyły syreny i zda­łam sobie sprawę, że to chyba alarm bojowy. Wyszłam na pokład.
Nie było jesz­cze widać dowódz­twa, mary­na­rzy ani kogo­kol­wiek innego, a pierw­szy ofi­cer usłuż­nie wyja­śnił, że zgod­nie z regu­la­mi­nem pod­czas alarmu bojo­wego oso­bom nie­upo­waż­nio­nym kate­go­rycz­nie zaka­zuje się prze­by­wać na pokła­dzie, ale dla mnie kapi­tan zro­bił wyją­tek. Ofi­cer Tat­suo miał minę waż­niaka, na szyi dyn­dała mu potęż­nych roz­mia­rów lor­netka, a on sam sta­rał się zacho­wy­wać z god­no­ścią, sta­tecz­nie, z pewną dozą wyż­szo­ści nad takim lądo­wym stwo­rze­niem jak ja. Cho­ciaż było też w jego postaci coś przy­mil­nego. Spy­ta­łam o powód zatrzy­ma­nia i alarmu, ofi­cer, nie odry­wa­jąc się od lor­netki, odpo­wie­dział, że napo­tka­li­śmy sta­tek widmo, mniej wię­cej pięć mil na pół­noc, który teraz zosta­nie zato­piony. Tat­suo podał mi lor­netkę, ale zanim przez nią spoj­rza­łam, pocze­ka­łam kilka sekund, żeby mosiężne oku­lary osty­gły po nie­przy­jem­nym cie­ple jego skóry.
To chyba traw­ler. Stary, bez zna­ków roz­po­znaw­czych, ale w dobrym sta­nie, cał­kiem nie­źle utrzy­my­wał się na wodzie, tyle że rufa nieco osia­dła, a poza tym zacho­wała się nawet farba. Typowy sta­tek widmo. Bli­żej kon­ty­nentu pew­nie by go zba­dali, ale tu raczej sobie odpusz­czą, jest to zbyt kło­po­tliwe i nie­bez­pieczne, zresztą nisz­czy­ciel nie ma takiego zada­nia, więc go po pro­stu zato­pią. To raczej nie uchodźcy, naj­praw­do­po­dob­niej jesz­cze przed­wo­jenna łajba wycią­gnięta na pełne morze przez ostat­nie tsu­nami.
Spoj­rza­łam na zachód i na potwier­dze­nie swo­ich myśli zoba­czy­łam Enolę wycho­dzącą na kurs bojowy. Przy­spie­szała, wbi­ja­jąc się w fale. Czyżby mieli użyć tor­pedy? Dla celu nie­god­nego dobrego poci­sku? Prze­cież z łatwo­ścią można go roz­wa­lić z dział, każdy próż­niowy kaiten kosz­tuje tyle co pię­trowy domek przy czwar­tej linii…
Ale Cesar­ska Mary­narka Wojenna była wierna tra­dy­cji i dla­tego gar­dziła eko­no­mią. Nisz­czy­ciel ostro zmie­nił kurs i pod stat­kiem widmo natych­miast wybrzu­szył się ogromny pęcherz wodny. Uniósł traw­ler i pękł z prze­cią­głym wes­tchnię­ciem. Traw­ler zwa­lił się w powstały lej i znik­nął, woda zago­to­wała się na powierzchni. Koniec.
Nade­szła słaba fala ude­rze­niowa, chla­snęła nas sło­nymi kro­pel­kami i zerwała mi z głowy kap­tur. Star­szy ofi­cer prze­zor­nie przy­trzy­mał swoją czapkę ręką i uśmiech­nął się. Wyraź­nie marzy o służ­bie w mary­narce wojen­nej, marzył o tym od dziecka, ale mu się nie udało. Może przez zdro­wie, ale naj­praw­do­po­dob­niej prze­szko­dziło mu pocho­dze­nie: w ofi­cerze dawało się wyczuć coś nie­uchwyt­nie kore­ań­skiego.
Przy­szła zwy­kła fala, Kappę znio­sło w bok i ofi­cer spró­bo­wał pod­trzy­mać mnie za łokieć, za co natych­miast obe­rwał. Bez­zwłocz­nie ode­brał mi lor­netkę i powie­dział, że mie­li­śmy szczę­ście – nie na każ­dym rej­sie udaje się zoba­czyć takie przed­sta­wie­nie, to dobry znak, wodne duchy będą dla nas łaskawe. Jed­nak nie do końca nam się poszczę­ściło – teraz na pewno nie zdą­żymy przed zmierz­chem, a to nie­do­brze.
Oka­zało się, że miał rację – Kappa weszła do zatoki póź­nym wie­czo­rem. Pogoda jakby ze mnie szy­dziła: wiatr ustą­pił miej­sca desz­czowi, sty­gnący oddech wul­ka­nów ście­kał do morza stru­mie­niami i szarą mgłą, któ­rej nie prze­bi­jały świa­tła portu, latarni mor­skiej ani gazo­wych latarni dale­kich sta­cji wzbo­ga­ca­nia rud. Kapi­tan nie spie­szył się z pod­pły­wa­niem do brzegu, drob­ni­co­wiec sta­nął na kotwicy na redzie portu w Kuryl­sku i zosta­li­śmy tam do rana w ocze­ki­wa­niu, aż wiatr odgoni od brzegu mgłę i będzie można bez­piecz­nie ruszyć.
Sil­niki prze­szły na jałowy bieg, wibra­cje drę­czące mnie od wypły­nię­cia z Kito ustały, szklanka nie brzę­czała na stole, lampka nocna prze­stała migo­tać i zro­biło się cicho. Tylko suszone roz­gwiazdy koły­sały się pod sufi­tem i obi­jały się o sie­bie, stu­ko­cząc jak drewno.
Chcia­łam się wyspać przed jutrzej­szym poby­tem na lądzie, ale mi się nie udało. W uszach mia­łam jakby watę, a razem z nią nade­szła migrena, wycią­gnę­łam więc torbę podróżną, a z niej apteczkę. Ole­jek pich­towy w trój­kąt­nym fla­ko­niku. Wtar­cie po kro­pli w obie skro­nie sprawi, że ból wkrótce ustąpi, oprócz tego świet­nie pomaga na cho­robę mor­ską i prze­zię­bie­nia.
Pil­nie wcie­ra­łam ole­jek przez pięć minut, naj­pierw zgod­nie z ruchem wska­zó­wek zegara, potem prze­ciw­nie, pobu­dza­jąc krą­że­nie, czu­jąc, jak cie­pło unosi się do poty­licy, spływa do karku, prze­nika do krę­go­słupa. Cudowny śro­dek. Bab­cia twier­dziła, że to wła­śnie z jego pomocą udało jej się posta­wić na nogi mojego dziadka, który prze­zię­bił się pod­czas legen­dar­nej Wyprawy Pół­noc­nej i zacho­ro­wał tam na reu­ma­tyzm. Dzia­dek poru­szał się o kulach i z tru­dem mówił, i tylko cudowny ole­jek pich­towy, łaź­nia i okłady z miodu posta­wiły go na nogi. Miód też mia­łam, ale w bar­dzo małej ilo­ści, i nie zamie­rza­łam go uży­wać bez szcze­gól­nej potrzeby.
Migrena ustą­piła, ale pra­wie od razu za ścianą zawył Inu. Nikt dokład­nie nie wie­dział, jak on się nazy­wał, star­szy ofi­cer powie­dział, że mówią na niego Inu, jak na wszyst­kich katorż­ni­ków. Inu w dzień zwy­kle pła­kał, przed zmro­kiem prze­sta­wał i tylko gorzko pochli­py­wał, osta­tecz­nie milkł po nadej­ściu ciem­no­ści, ale dziś było ina­czej: Inu zawo­dził, prze­kli­na­jąc swój los, dzwo­nił łań­cu­chami i łomo­tał miską o pod­łogę. Mogłam popro­sić ofi­cera i ten na pewno zna­la­złby spo­sób, żeby uci­szyć te krzyki, ale szcze­rze mówiąc, zupeł­nie nie mia­łam ochoty go widzieć. Jęki sta­wały się coraz bar­dziej prze­cią­głe i prze­ko­nu­jące, nie mogłam usie­dzieć w kaju­cie, ogar­nęło mnie dziwne wzbu­rze­nie. Wyszłam na pokład.
Pano­wał tu tłok. Około pięć­dzie­się­ciu ludzi w poma­rań­czo­wych kom­bi­ne­zo­nach – pół­roczna zmiana – stało przy relin­gach i paliło papie­rosy, przy­glą­da­jąc się wyła­nia­ją­cej się zza mgły wyspie. Cza­sem któ­ryś z robot­ni­ków żar­to­wał, wcią­gał nosem powie­trze, w któ­rym wyraź­nie czuć było siarkę, i wska­zy­wał papie­ro­sem w stronę brzegu. Pozo­stali śmiali się, ale nie­we­soło – cze­kało ich sześć mie­sięcy w zakła­dach pro­du­ku­ją­cych ger­man, na hał­dach popiołu, na kon­den­sa­to­rach złota, na przod­kach i polach żużla. A nie­któ­rych cze­kała droga na Kudria­wyj – perłę Tery­to­riów Pół­noc­nych, miej­sce, gdzie z palą­cego tchnie­nia otchłani odpa­ro­wy­wał dro­go­cenny i nie­za­stą­piony ren. I ci, któ­rzy stali, palili i śmiali się w tę wie­czorną godzinę na pokła­dzie Kappy, wie­dzieli, że nie wszy­scy wrócą do domów, a ci, któ­rzy wrócą, pozo­staną kale­kami – z płu­cami zaję­tymi krze­micą, z opuch­nię­tymi wątro­bami, pół­ślepi, o twa­rzach prze­żar­tych sar­komą. Ale ci, któ­rzy prze­żyją te pół roku, będą mieli do końca swych dni zapew­nione: jedze­nie, wodę, bur­dele, lecze­nie, nie­wy­własz­czalny spła­che­tek ziemi, gdzie będą mogli zasa­dzić drzewo, na któ­rym umrą szczę­śliwi.
Eto­rofu. Popu­la­cja 1385, nie licząc pra­cow­ni­ków zmia­no­wych.
Infe­runo. Popu­la­cja 1385, nie licząc pra­cow­ni­ków zmia­no­wych.
Itu­rup. Mie­li­śmy tu spę­dzić dobę. Prze­ka­zać zmianę, przy­jąć zmianę, wyła­do­wać żyw­ność i sprzęt i zabrać kon­te­nery z renem, zło­tem i innymi rzad­kimi pier­wiast­kami.
Nie zamie­rza­łam spę­dzać całego tego czasu na statku. Pla­no­wa­łam odwie­dzić oko­lice Kuryl­ska, poga­wę­dzić z merem i wyko­nać pewne pole­ce­nie, któ­rym obar­czyła mnie matu­sia i z któ­rego nie udało mi się wywi­nąć.
Star­szy ofi­cer dwa razy prze­szedł obok w parad­nym mun­du­rze i z krótką sza­blą, którą w jakimś celu przy­piął do pasa, widocz­nie sta­ra­jąc się zro­bić na mnie wra­że­nie. Ale wra­że­nie robił przede wszyst­kim na robot­ni­kach, któ­rzy mil­kli, kiedy się zbli­żał, a led­wie się odda­lił, zaczy­nali chi­cho­tać i prze­drzeź­niać jego indy­czy chód i koń­skie zaloty.
O pół mili na pół­noc od nas na morzu zapa­lały się i gasły zie­lone świa­tła – była to led­wie widoczna we mgle Enola, nisz­czy­ciel Cesar­skich Sił Straży Przy­brzeż­nej, w świe­tle dnia podobny do ruchli­wego śnież­nego charta, a wie­czo­rami przy­po­mi­na­jący dra­pież­nego jesio­tra z ostro zakoń­czo­nym pyskiem. On też cze­kał na poprawę pogody, prze­szu­ki­wał mgłę dale­ko­sięż­nymi ska­ne­rami i szy­ko­wał się. Nie spo­ty­kało się tu pira­tów, ale zda­rzało się, że z Morza Ochoc­kiego zno­siło mar­twe okręty pod­wodne, z któ­rymi zde­rze­nia nie prze­trwałby żaden drob­ni­co­wiec, zata­piano je z dużej odle­gło­ści. Nie wolno nara­żać renu. Enola była naszym cie­niem, co budziło u załogi czę­ste przy­pływy dumy: w całej flo­cie nisz­czy­ciel był przy­dzie­lany tylko dwóm stat­kom – Kap­pie i Astrze, oso­bi­stemu jach­towi cesa­rza. Szcze­gólną eks­cy­ta­cję budziło to u ofi­cera Tat­suo, który, jak się zda­wało, w każ­dej minu­cie dnia i nocy potra­fił powie­dzieć, gdzie znaj­duje się okręt, tak jak ja wie­dzia­łam, gdzie jest Sacha­lin. Tat­suo co chwila popa­try­wał w stronę nisz­czy­ciela, jakby czer­pał siły duchowe z mocy próż­nio­wych tor­ped Enoli.
Szcze­rze mówiąc, dziś po raz pierw­szy zoba­czy­łam ją z takiej odle­gło­ści. Jest ich tylko pięć – Ticon­de­roga, MacAr­thur, Iowa, Robert Lee i Enola, okręty wojenne siód­mej gene­ra­cji. Sły­szeli o nich wszy­scy, ale mało kto miał oka­zję obser­wo­wać je z bli­ska, więc nie­któ­rzy uwa­żali, że nisz­czy­ciele nie ist­nieją, że to plotki.
Ale Enola naprawdę ist­niała, patrzy­łam w stronę oce­anu i co pół minuty prze­bie­gała mi po twa­rzy kłu­jąca fala jej detek­to­rów. Enola cze­kała. A mnie znu­dziło się cze­ka­nie i postaw­szy na pokła­dzie około pół godziny, zeszłam do sie­bie, zawi­nę­łam się w pled i zasnę­łam. Moja podróż się roz­po­częła.
Obu­dzi­łam się wcze­śnie. Na pokła­dzie nie było już robot­ni­ków, roz­ła­du­nek szedł na całego, wyły syreny żurawi, skrzy­piały liny i zgrzy­tały łań­cu­chy. Nie było tu już niczego cie­ka­wego, dla­tego zało­ży­łam ple­cak i poszłam się przejść. Chyba się uśmie­cha­łam. Tak jest, uśmie­cha­łam się, prze­cież to był mój pierw­szy obcy kraj.
Mer Kuryl­ska przy­jął mnie życz­li­wie. I cho­ciaż w związku z przy­by­ciem Kappy miał mnó­stwo pil­nych spraw do zała­twie­nia, to jed­nak odłą­czył tele­fon i poświę­cił mi godzinę.
Dzień roz­pę­dził poranne chmury, wyj­rzało słońce, mer zapro­po­no­wał, żebym napiła się z nim her­baty na weran­dzie budynku admi­ni­stra­cji z wido­kiem na wul­kan i port mor­ski. Usa­do­wi­li­śmy się w sta­rych głę­bo­kich fote­lach i przy­nie­siono nam her­batę na zło­tej tacy w tak samo zło­tym ser­wi­sie, a i w samej her­ba­cie można było doj­rzeć led­wie uchwytne bły­ski. Sły­sza­łam o czymś takim. No, o tym, że naczel­nicy w Tery­to­riach Pół­noc­nych to nie­mal bez wyjątku syba­ryci z sekret­nym zami­ło­wa­niem do zbytku. Teraz, popi­ja­jąc her­batę, myśla­łam sobie, że w tych opo­wie­ściach jest tro­chę prawdy. Cho­ciaż metal, z któ­rego zro­biono kubki, aż nazbyt jaśniał, było cał­kiem moż­liwe, że mer sta­rał się zro­bić na mnie prze­sadne wra­że­nie.
Her­bata poja­wiła się w samą porę – byłam dotąd jakby w ode­rwa­niu i zupeł­nie nie mogłam wyczuć nowej rze­czy­wi­sto­ści, cho­ciaż ta była pod moimi sto­pami, wokół mnie, oddy­chała, grzmiała, cuch­nęła i wiro­wała w fili­żance jak złota zamieć.
– Nasza pro­duk­cja. – Mer z zado­wo­le­niem zadzwo­nił łyżeczką o fili­żankę. – Nawia­sem mówiąc, naj­wyż­szej próby.
– Złoto? – rzu­ci­łam nieco pro­wo­ka­cyj­nie. – Czy jed­nak elek­trum?
– Jak tak można? – Mer udał obu­rze­nie. – Elek­trum… No co pani, oczy­wi­ście, że złoto. Cho­ciaż nie mogę się pochwa­lić, że czy­ste.
– Pal­lad?
– Odro­bina. – Uśmiech­nął się. – Złoto, chyba zgo­dzi się pani, jest samo w sobie…
Mer znów z zado­wo­le­niem postu­kał łyżeczką w fili­żankę, dźwięk był wysoki.
– …złoto to nudny metal. To…
Znów „dzyń-dzyń”.
– To coś lep­szego od złota. Pal­lad, około dwu­dzie­stu pro­cent pla­tyny i, rzecz jasna, on.
– Ren.
– Tak, tak, to on. Wydo­by­wamy około tony rocz­nie… Cho­ciaż złota wię­cej. Jesz­cze her­baty? Mamy zio­łową i natu­ralną, ze sta­rych zapa­sów.
Poru­szył brwiami, żebym miała pew­ność, że to naprawdę stare zapasy.
– Natu­ralną, popro­szę.
Mer zaczął nale­wać, a ja pozwo­li­łam sobie prze­nieść wzrok na wul­kan i morze. Wul­kan zasnu­wały bez­tro­skie chmurki, wokół Kappy uwi­jały się żura­wie i łado­warki, morze było spo­kojne, w oddali, osła­nia­jąc wej­ście do zatoki, zasty­gła biała strzała Enoli.
– Poin­for­mo­wano mnie o pani zamia­rach – powie­dział. – Są nie­wąt­pli­wie szla­chetne. Bar­dzo się cie­szymy, że Depar­ta­ment Etno­gra­fii w końcu zde­cy­do­wał się wysłać inspek­tora… – Znów poru­szył do mnie brwiami i kon­ty­nu­ował: – Spo­tka­nie z inspek­to­rem, który otwo­rzy oczy na naszą sytu­ację tym waż­nia­kom ze sto­licy, to dla nas wielka radość. I bar­dzo się cie­szę, że przy­była do nas aku­rat pani, młoda, wykształ­cona dziew­czyna z dobrej rodziny. Ma pani cał­ko­witą rację, zaczy­na­jąc swoją podróż wła­śnie tu, bo to my jeste­śmy przy­czół­kiem Tery­to­riów Pół­noc­nych i fak­tycz­nym klu­czem do nich. Powie­dział­bym nawet wro­tami. Bastio­nem!
Mer zachi­cho­tał. Skosz­to­wa­łam natu­ral­nej her­baty, która fak­tycz­nie oka­zała się nie taka zła, a w każ­dym razie nie przy­wo­dziła na myśl suszo­nych kara­lu­chów i solo­nych poro­stów, jed­nak woda wyraź­nie pocho­dziła z odsa­la­cza, choć była w miarę twarda, więc pew­nie użyto table­tek. Trzeba się przy­zwy­cza­jać, na samym Sacha­li­nie pew­nie trudno będzie zdo­być czy­stą wodę, więc lepiej nie gar­dzić wodą fil­tro­waną, uzdat­nianą czy odsa­laną.
– Wła­ści­wie nie jestem inspek­to­rem – zaopo­no­wa­łam, uprzej­mie odsu­wa­jąc fili­żankę. – Raczej etno­gra­fem i tere­nową obser­wa­torką, nie udzie­lono mi upraw­nień inspek­cyj­nych, moim zada­niem jest odma­lo­wa­nie ogól­nego obrazu. Czy raczej nie tyle ogól­nego obrazu, ile impre­sji, pew­nego rodzaju…
– Tak, tak. – Mer kiw­nął głową. – Wszystko jasne, czy­ta­łem poda­nie…
Uśmie­chał się, a ja widzia­łam, że nic nie jest dla niego jasne i że wła­śnie inten­syw­nie pró­buje wyczy­tać, czy naprawdę jestem inspek­to­rem, czy też nie, a może jestem roz­piesz­czoną, zbla­zo­waną idiotką, która posta­no­wiła roze­rwać się w tak dzi­waczny spo­sób; podobno w Tokio znów się takie poja­wiły. Futu­ro­lo­gia sto­so­wana budziła w merze zanie­po­ko­je­nie, zbyt była nie­zwy­kła.
– Depar­ta­ment Etno­gra­fii… – Mer podra­pał się łyżeczką w czoło. – Ma… jak się zdaje, sze­ro­kie zain­te­re­so­wa­nia.
– Nad­zwy­czaj sze­ro­kie – potwier­dzi­łam. – Na przy­kład wyjąt­kowo inte­re­suje nas skład etniczny lud­no­ści wyspy Itu­rup, a w szcze­gól­no­ści jak naro­do­wość robot­nika wpływa na wydaj­ność pracy. Rozu­mie pan, te dane…
Ale mer, rzecz jasna, już nie słu­chał. Dodał sobie do her­baty jesz­cze jedną por­cję erzacu cukru, wes­tchnął i nie słu­cha­jąc mnie, wygło­sił przy­go­to­waną wcze­śniej skargę: skład naro­do­wo­ściowy jest mu cał­kiem obo­jętny, zresztą przy­pły­wają tu sami Chiń­czycy, a co do orien­to­wa­nia się w odmia­nach chiń­skich… zaso­bów, to prosi, żeby go zwol­nić z tego obo­wiązku, trzej Chiń­czycy roz­ma­wiają i nie rozu­mieją się nawza­jem, prze­cież każdy to wie. On oso­bi­ście nie wykrył kore­la­cji mię­dzy wyra­bia­niem normy a pocho­dze­niem etnicz­nym robot­ni­ków i jak już mówił – ma to wszystko głę­boko gdzieś. Nato­miast nie ma gdzieś tego, że Depar­ta­ment Prze­my­słu Cięż­kiego raz za razem nie przy­syła robot­ni­ków, tylko jakichś nie­po­ha­mo­wa­nych żar­ło­ków, któ­rzy żrą znacz­nie wię­cej, niż pra­cują. Trzy­krot­nie skła­dał w depar­ta­men­cie wnio­sek, żeby wszyst­kich zawie­ra­ją­cych kon­trakt Chiń­czy­ków pod­da­wać przy­mu­so­wej resek­cji żołądka, ale jego raporty pozo­stają bez odpo­wie­dzi, na wyspę przy­pły­wają całe drob­ni­cowce żar­ło­ków, a zaopa­trze­nie z roku na rok jest coraz gor­sze. Każ­demu robot­ni­kowi przy­słu­gują po dwa kon­cen­traty biał­kowe, jed­nak w rze­czy­wi­sto­ści do odbiorcy tra­fia tylko jeden, nato­miast drugi kapi­ta­no­wie drob­ni­cow­ców spi­sują na straty jako rze­komo zgniłe i sprze­dają na czar­nym rynku w Już­nym, a braki w wyży­wie­niu trzeba kom­pen­so­wać solo­nym dzi­kim czosn­kiem. Rów­nież jakość tych kon­cen­tra­tów biał­ko­wych pozo­sta­wia wiele do życze­nia: pro­dukt jest nie­zbi­lan­so­wany, jaw­nie podły, robot­nicy i kon­tyn­gent inży­nie­rów mają nie­koń­czące się roz­stroje żołądka (wstyd powie­dzieć, ale jego zastępca – czci­godny mistrz Toshi – jest zmu­szony korzy­stać z jed­no­ra­zo­wych pie­luch, choć już od dawna nie jest małym chłop­cem). A w odsa­la­czach są robaki, należy w nich zmie­niać kasety raz na dzie­sięć dni, ale kaset bra­kuje, dla­tego są zmie­niane co trzy mie­siące i trzeba dawać robot­ni­kom brudną wodę, przez co robaki lęgną się w ich cia­łach. Sytu­acja z bar­bi­tu­ra­nami jest wprost kata­stro­falna, zaraz będzie rok, odkąd prze­stali je dostar­czać, i trzeba rekom­pen­so­wać ich brak zwięk­sza­niem norm pro­duk­cyj­nych, bo jeśli nie pod­wyż­szamy norm, robot­nicy zaczy­nają zbie­rać się w bara­kach i gło­śno dys­ku­to­wać. Ale przy zwięk­szo­nych nor­mach amor­ty­za­cja siły robo­czej gwał­tow­nie rośnie, w wyniku czego pod koniec kon­traktu gwał­tow­nie spada wydaj­ność pracy, a liczba wypad­ków przy pracy prze­ciw­nie, zwięk­sza się, zaś w zakła­dach wzbo­ga­ca­nia rud dzia­łają skom­pli­ko­wane urzą­dze­nia i jeśli, na przy­kład, do sepa­ra­tora wpada jakieś chiń­skie bydlę, to trzeba potem czy­ścić ten sepa­ra­tor przez całą dobę, a bry­kiety wra­cają do powtór­nego prze­two­rze­nia…
Spró­bo­wa­łam prze­ciąć ten lament, ale mer mówił dalej i doszedł już w swo­ich żalach do pogody, która zwy­kle jest u nich jak na złość, i do szczu­rów, któ­rych jest dużo, ale które jak na złość są nie­ja­dalne, do tru­ci­ciela, który poja­wił się w bara­kach – truje bez żad­nej róż­nicy i sensu, i cią­gle nie daje się schwy­tać, do zwięk­sza­nych z każ­dym rokiem pla­nów wydo­by­cia. Plany rosną, a przy­sy­łany kon­tyn­gent zde­cy­do­wa­nie im nie odpo­wiada! Docho­dzi do sytu­acji kurio­zal­nych – cza­sem przez niskie kwa­li­fi­ka­cje… zresztą, co tu dużo mówić, przez głu­potę robot­ni­ków kie­row­nic­two kopalni musi wysy­łać swo­ich pra­cow­ni­ków na zwol­nione sta­no­wi­ska. Mistrz Toshi był zmu­szony prze­pra­co­wać dwa dni na wul­ka­nie Kudria­wyj i teraz ma reak­tywne zapa­le­nie sta­wów.
Na koniec mer jesz­cze raz poskar­żył się na pogodę, która jak na złość robi wszystko, żeby prze­szko­dzić w wypeł­nia­niu zobo­wią­zań. Wiatr zro­bił się zim­niej­szy, a nie­przy­jemna wil­goć jesz­cze bar­dziej nie­przy­jemna i wil­gotna; żeby się roz­grzać, wspo­mniany mistrz Toshi jest zmu­szony brać po dwie kąpiele ter­malne dzien­nie, od czego wypa­dły mu włosy i popę­kała skóra.
– A wul­kany? Wul­kany się budzą – wes­tchnął. – Aktyw­ność sej­smiczna rośnie z każ­dym rokiem. Tek­to­nika jest nie­sta­bilna, a u nas na trzy sej­smo­grafy działa jeden! Tylko patrzeć, jak wyle­cimy w powie­trze. I to w imię czego?!
Mer powie­dział to zbyt emo­cjo­nal­nie i od razu się zmi­ty­go­wał.
– Ja wszystko rozu­miem – popra­wił się. – Wszystko rozu­miem! Reszta per­so­nelu też wszystko rozu­mie! Sil­niki nowej gene­ra­cji, prze­łom tech­no­lo­giczny, per­spek­tywy, ale niech pani też nas zrozu­mie, jest nam bar­dzo ciężko! Bar­dzo!
– Nie jestem inspek­to­rem – powtó­rzy­łam. – Jestem tylko futu­ro­lożką. Depar­ta­ment Etno­gra­fii, Kate­dra Futu­ro­lo­gii Sto­so­wa­nej na uni­wer­sy­te­cie, znaj­dzie pan to w moich papie­rach.
Ale mer tylko uśmiech­nął się zna­cząco, dając do zro­zu­mie­nia, że mogę sobie mówić, co chcę, ale jego nie oszu­kam, on jest stary wilk i już wielu futu­ro­lo­gów widział, i sto­so­wa­nych, i w ogóle każ­dych.
– A tsu­nami?! – spy­tał żało­śnie. – Prze­cież tego nie da się wytrzy­mać… Przy­cho­dzą każ­dego roku! I cho­ciaż zro­bi­li­śmy wszystko, żeby zmniej­szyć skutki do mini­mum, to ileż wysiłku nas to kosz­to­wało! A one są coraz wyż­sze! Nie możemy w nie­skoń­czo­ność pod­no­sić linii brze­go­wej!
Mer zaczął opo­wia­dać o tsu­nami, które tak się roz­be­stwiły, że kiedy zeszłej jesieni mistrz Toshi prze­pro­wa­dzał inspek­cję wałów, nie­spo­dzie­wa­nie fala zmyła go do zatoki, opił się wody i naba­wił przez to wrzo­dów żołądka, które jest zmu­szony leczyć domo­wymi meto­dami, a to wzmo­gło…
Zasta­na­wia­łam się z wysił­kiem, po co w ogóle wstą­pi­łam do mera, to jest, rzecz jasna, nie­uprzej­mie było nie wstą­pić, ale wszyst­kie te far­ma­zony o tsu­nami i czy­ra­kach były ponad moje siły. Mer chyba sam to rozu­miał, ale nie mógł się już zatrzy­mać – do końca odgry­wał rolę gor­li­wego urzęd­nika, zatro­ska­nego dobro­sta­nem powie­rzo­nych mu ziem. Trzeba było cier­pli­wie to zno­sić. Pro­fe­sor Oda uczył cier­pli­wo­ści. Bred­nie, sza­leń­stwo, znowu bred­nie, zno­sić to, słu­chać, słu­chać, przy­go­to­wany mózg znaj­duje w stru­mie­niu bez­sen­sow­nego szumu lśniące nuty roz­dar­tej pie­śni…
Mimo wszystko nie dało się tego znieść. Mer Itu­rupu był nie do znie­sie­nia i podej­rza­nie mocno śmier­dział suszo­nymi kal­ma­rami, tak że musia­łam kon­tro­lo­wać mimikę, żeby nie pozwo­lić twa­rzy roz­lać się w gry­ma­sie obrzy­dze­nia. Nie było łatwo, ale wodne duchy się zli­to­wały – opo­wia­da­jąc o szaj­kach sza­brow­ni­ków mają­cych zwy­czaj krę­cić się przy odstoj­ni­kach popiołu, mer zakrztu­sił się her­batą, zaczer­wie­nił i umilkł spe­szony. Pokle­pa­łam go po ple­cach ze współ­czu­ciem i zapy­ta­łam, gdzie znajdę ekle­zję św. Toma­sza i jej pro­bosz­cza, do któ­rego mam sprawę.
Wydało mi się, że sły­sząc wzmiankę o ekle­zji, mer się zasmu­cił, ale szybko wziął się w garść.
– Pate­ren Paweł przy­pra­wia nas o ból głowy – powie­dział z żalem. – Admi­ni­stra­cja kopalni wydziela na jego insty­tu­cję pewne środki, wie pani, żeby zadbać o tych, któ­rym stan zdro­wia nie pozwala wró­cić do domu. A on, zamiast przy­no­sić ulgę cier­pią­cym, tylko mie­sza im w gło­wach…
Mer otarł czoło chu­s­teczką.
– Cóż, innego pate­rena i tak nie mamy – zauwa­żył filo­zo­ficz­nie. – Kto tu przy­je­dzie oprócz fana­tyka? A smutki zawsze potrze­bują uko­je­nia.
Zgo­dzi­łam się z tym. Podzię­ko­wa­łam za szcze­gó­łowe spra­woz­da­nie i odda­li­łam się, tłu­ma­cząc bra­kiem czasu. Mer poda­ro­wał mi złotą łyżeczkę i wyzna­czył urzęd­nika, który miał mnie odpro­wa­dzić do ekle­zji.

 
Wesprzyj nas