“Za milion lat od dzisiaj” to pobudzająca wyobraźnię, głęboko humanistyczna refleksja na temat antropocenu, zmian klimatycznych i ich konsekwencji dla naszych potomków. To zarazem apel o to, byśmy dostrzegli, że zmieniając teraźniejszość, zmieniamy przyszłość.
Milion lat, może trochę więcej, może trochę mniej. Co po nas zostanie? Plastik, odpady jądrowe czy kilometry dróg asfaltowych – tworzymy artefakty zdolne przetrwać bardzo długo. Wszystkie te przyszłe skamieliny opowiedzą następnym pokoleniom wiele o tym, jak żyliśmy w XXI wieku.
David Farrier, profesor literatury, zachęca nas do refleksji nad tym, jakie będzie dziedzictwo antropocenu. W swej wędrówce od Morza Bałtyckiego po Wielką Rafę Koralową, ale też składowisko odpadów nuklearnych i laboratorium rdzeni lodowych, przedstawia historię gwałtownie zmieniającej się planety i przewiduje dalekosiężne skutki tej transformacji.
Odwołując się do kanonu literatury, sztuki i nauki, zastanawia się, w jaki sposób zostaniemy zapamiętani w mitach, opowieściach i językach ludzi przyszłości.
Fascynujące spojrzenie w głęboką przyszłość! Nasi dalecy przodkowie zostawili piękne przedmioty z kamienia. A co my zostawimy? Zdumiewające, zaskakujące odpowiedzi!
Margaret Atwood
“Za milion lat od dzisiaj” opowiada o coraz bardziej przyspieszającej katastrofie antropocenu, pokazując nie tylko trwałość śladów pozostawianych przez ludzkość, ale także nietrwałość tego, co ludzkie. Głęboka, nagląca w wymowie, przemieniająca czytelnika, jednym słowem – bardzo ważna książka.
James Bradley, autor Ghost Species
Budząca dziwną nadzieję próba zmierzenia się z odległą przyszłością i ze światem, który doskonale sobie radzi bez nas.
„New Scientist”
Począwszy od plastiku, przez odpady jądrowe, drogi, miasta, aż po zagładę raf koralowych, Farrier przekonująco i z pasją każe nam przemyśleć na nowo nasz sposób życia.
„The Observer”
David Farrier jest profesorem literatury angielskiej na Uniwersytecie Edynburskim, wcześniej przez cztery lata wykładał literaturę postkolonialną na Uniwersytecie w Leicester. Opublikował dwie pozycje na temat antropocenu: studium współczesnej poezji środowiskowej zatytułowane Poetics: Deep Time, Sacrifice Zones, and Extinction (Minnesota Press, 2019) oraz książkę Za milion lat od dzisiaj, za którą otrzymał nagrodę Giles St Aubyn Award za rok 2017, przyznawaną przez The Royal Society of Literature.
Za milion lat od dzisiaj
O śladach, jakie zostawimy
Przekład: Aleksander Gomola
Seria: Mundus
Wydawnictwo Bo.wiem
Premiera: 12 października 2021
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
Za milion lat od dzisiaj
Spis treści
Wstęp – Ślady nawiedzionej przyszłości
1. Nienasycona droga
2. Zwiewne miasta
3. Butelka jako bohater
4. Biblioteka Babel
5. Spojrzenie Meduzy
6. Chwila pod chwilą
7. Tam, gdzie powinno być coś, nie ma niczego
8. Mały bóg
9. Koda
Wybrana bibliografia
Wstęp
Ślady nawiedzonej przyszłości
Wschodnie wybrzeże Anglii jest pochłaniane powoli przez morze. Fale przypływu w tempie około dwóch metrów rocznie wymywają niewysokie klify tworzące linię brzegową Anglii Wschodniej. Powracające o każdej porze roku sztormy odrywają kawałek po kawałku warstwę gleby naniesionej przez lodowiec, który czterysta pięćdziesiąt tysięcy lat temu dotarł aż na południe Wielkiej Brytanii. Niczym wzniesiony niedbale mur, linia brzegowa nie potrafi oprzeć się erozji i nagłemu osuwaniu się ziemi. Któregoś dnia 1845 roku pewien rolnik z Happisburgh w hrabstwie Norfolk zaorał swoje dwunastoakrowe pole, przygotowując je do siewu i poszedł spać. Gdy obudził się rano, pola już nie było… Po umocnieniach, które pojawiły się w następstwie niszczycielskich powodzi w 1953 roku, kiedy to życie straciło ponad trzysta osób, nie ma już dawno ani śladu. Domy, z których kiedyś nie było widać, gdzie kończy się ląd, a zaczyna morze, stoją teraz stłoczone niebezpiecznie blisko brzegu, a ich właściciele obserwują z niepokojem, jak morze przybliża się nieubłaganie, połykając piędź po piędzi ich pielęgnowane z miłością ogródki. Od czasu do czasu któryś z domów stacza się do morza. Grunt pod stopami wcale nie wydaje się pewny, ani stabilny i człowiek ma wrażenie, że żyje w pożyczonym czasie.
Bywa jednak, że morze daje coś w zamian. W maju 2013 roku, również w Happisburgh, na skrawku lądu zalewanym podczas przypływu, wiosenny sztorm odsłonił najstarsze ślady ludzkich stóp poza Afryką. Cofające się morze usunęło piasek zalegający za rozpadającymi się, zbudowanymi po drugiej wojnie światowej umocnieniami przeciwpowodziowymi odsłaniając ułożony warstwami szlam pokryty kilkudziesięcioma podługowatymi otworami. Okazały się one liczącymi osiemset pięćdziesiąt tysięcy lat skamielinami śladów pozostawionych przez grupę wczesnych hominidów z gatunku Homo antecessor idących błotnistym brzegiem pradawnej rzeki. Zróżnicowana wielkość śladów wskazywała, że grupa składała się z dorosłych i dzieci zmierzających na południe. Wówczas było to estuarium pokryte lasami składającymi się z sosen, świerków i brzóz poprzecinane otwartą przestrzenią wrzosowisk oraz traw. Odciski stóp tworzą bezładną plątaninę, niby ślady na parkiecie po jakimś żywiołowym tańcu, sugerując tym samym pełną serdeczności scenę: oto rodzice przystanęli, by zachęcić do odrobiny wysiłku zmęczone dzieci, rozglądając się równocześnie, czy w pobliżu nie ma drapieżników lub wskazując coś na horyzoncie albo kładąc im na ramieniu dłoń. Niektóre odciski były tak wyraźne, że widać było zarys poszczególnych palców.
Grupka hominidów przywędrowała na krótką, zdumiewającą chwilę z dalekiej przeszłości i równie szybko znikła. W ciągu niecałych dwóch tygodni wody przypływu zmyły do cna każdy ślad.
Odciski stóp, podobnie jak tropy zwierząt, ślady drążenia w osadzie i odciski zębów nazywane są skamielinami śladowymi. W przeciwieństwie do skamielin samych organizmów mówią nam o życiu, nie o śmierci. Chociaż osobnik, który je pozostawił, już dawno nie istnieje, są świadectwem jego wagi, sposobu poruszania się i zwyczajów, informując nas o tym, jak wyglądało jego pradawne życie. Skamieliny śladowe takie jak odciski stóp w pobliżu Happisburgh to ulotne wspomnienie: nigdy się nie dowiemy skąd i w którą stronę wędrowała grupa hominidów, która je pozostawiła, ale pozwalają przez krótką, zaczarowaną chwilę spojrzeć na naszych praprzodków, których przeszłość musnęła naszą teraźniejszość i których wkroczenie w nasz czas można interpretować jak zaproszenie do przyłączenia się do tajemniczej podróży. Przyglądając się zdjęciom śladów, ma się dziwne wrażenie, że grupa przeszła brzegiem morza dopiero przed chwilą, ślady ich stóp są świeże i błyszczące, więc jeśli się pospieszymy, moglibyśmy ją dogonić.
W porównaniu z innymi skamielinami śladowymi pozostawionymi przez wczesne hominidy, odciski stóp z Happisburgh nie są bardzo stare. Najstarsze ślady stóp hominidów liczą sobie 3,6 miliona lat i zachowały się w tufie wulkanicznym w Laetoli na terenie parku przyrody Ngorongoro w Tanzanii. Odkryto je w 1976 roku, uznając za ślady „pierwszej rodziny” z pliocenu, wędrującej, niczym Adam i Ewa z poematu Raj utracony Miltona „dłoń w dłoni i krokiem niepewnym z wolna”1. Gdy odległa przeszłość zawita na chwilę do teraźniejszości, dzieje się to często z zaskoczenia. Odciski stóp w Laetoli odkryto przypadkiem, kiedy paleoantropolodzy z grupy kierowanej przez Mary Leakey zaczęli podczas przerwy w pracy obrzucać się dla zabawy odchodami słoni. Jeden z badaczy zauważył je dopiero, gdy na nie upadł.
Najsłynniejszy być może odcisk stopy, a przynajmniej ten, który odcisnął się najbardziej w zachodniej wyobraźni, to odcisk, którego w rzeczywistości nigdy nie było:
Pewnego dnia około południa, dążąc do mej łodzi, zdumiałem się niezmiernie, ujrzawszy na brzegu ślad bosej ludzkiej stopy rysujący się nader wyraziście na piasku. Stanąłem w miejscu jak rażony gromem lub jakbym obaczył upiora. Jąłem nadsłuchiwać, rozglądać się dokoła. Niczego nie dostrzegłem ani nie usłyszałem. (…) Rozpoznałem najwyraźniej ślad ludzkiej stopy: palce, piętę, słowem, każdy najdrobniejszy szczegół. Skąd się ten ślad wziął tutaj, nie wiedziałem, ani nie potrafiłem w żaden sposób odgadnąć2.
Odkrycie odcisku stopy to najbardziej symboliczna scena Przypadków Robinsona Kruzoe, książki Daniela Defoe opublikowanej w 1719 roku określanej czasami mianem pierwszej powieści nowożytnej. Robert Louis Stevenson uważał ją za jedną z czterech najbardziej znaczących scen w literaturze, która bardziej niż jakakolwiek inna „odcisnęła się na zawsze w umyśle”. Ślad Piętaszka – niepojęty, bo jakim cudem mógł się pojawić tylko jeden odcisk stopy na rozległej i prócz tego wolnej od jakichkolwiek innych śladów plaży – wywołał w Robinsonie paniczny strach. Skazany na długą samotność podczas pobytu na bezludnej wyspie zaczyna nagle dostrzegać wszędzie oznaki ludzkiej obecności, „a każdy pień w oddali biorąc za człowieka”3.
Odkrycie śladu stopy Piętaszka przez Robinsona i ślady jednych z pierwszych ludzi mają tak wielki wpływ na naszą wyobraźnię, ponieważ w którymś momencie życia doświadczyliśmy tego samego: nagłego odczucia, że towarzyszy nam jakiś niewidoczny inny. Jesteśmy sami, ale atmosfera jest jakby gęstsza albo mamy wrażenie, że pusty pokój wypełnia jeszcze w jakiś sposób obecność kogoś, kto dopiero co wyszedł. Ktoś już przeszedł lub coś już przeszło obok nas.
W końcowej części poematu Ziemia jałowa T.S. Eliot nawiązuje do relacji Shackletona z jego ekspedycji antarktycznych opowiadających, jak wyczerpani fizycznie polarnicy mieli wrażenie, że towarzyszy im ktoś niewidzialny. „Kiedy popatrzę tam, na białą drogę – mówi jeden z licznych bezosobowych głosów w poemacie – jest jeszcze zawsze ktoś, kto idzie przy tobie”4. Ostatnio pojawiła się hipoteza mówiąca, że wbrew wcześniejszym przypuszczeniom śladów stóp na stanowisku w Laetoli nie pozostawiły dwa idące obok siebie osobniki, lecz, że powstały w różnym czasie. Zdjęcia śladów wykonane w wysokiej rozdzielczości ujawniły ukryte pod nimi ślady jeszcze kogoś jednego. Ten trzeci lub ta trzecia przenosił lub przenosiła ciężar ciała na lewą stopę, prawdopodobnie z powodu jakiejś kontuzji. Niezależnie od tego, w którą stronę szli nasi praprzodkowie, nie wracali tą samą drogą, ponieważ brak śladów powrotnej wędrówki.
Gdy jedne ślady wyszły ku nam z przeszłości, inny rodzaj śladów kierował się w przyszłość. W maju 2013 roku, czyli w tym samym miesiącu, w którym morze odsłoniło odciski stóp w Happisburgh, klimatolodzy z obserwatorium na Mauna Loa na Hawajach ogłosili, że po raz pierwszy w historii ludzkości poziom dwutlenku węgla w atmosferze osiągnął wartość czterystu części na milion (ppm).
Przez ostatnie osiemset tysięcy lat, od czasu, gdy grupa naszych przodków pozostawiła swoje ślady w rzecznym mule niedaleko dzisiejszego Happisburgh, aż do połowy dziewiętnastego wieku, gdy na naszej planecie następowały kolejne zlodowacenia i interglacjały, ilość dwutlenku węgla w atmosferze wahała się między sto osiemdziesiąt ppm a dwieście osiemdziesiąt ppm. Po raz ostatni stężenie większe niż dwieście osiemdziesiąt ppm wystąpiło w środkowym pliocenie, trzy i pół miliona lat temu, gdy nasi najwcześniejsi przodkowie zaczęli się oddzielać od małp i pierwsze hominidy pozostawiły ślady stóp w Laetoli. Ziemia pod wieloma względami była wówczas taka sama jak dziś. Kontynenty były już na swoich dzisiejszych miejscach, a ich flora oraz fauna różniły się niewiele od współczesnych flory i fauny. W oceanach między kontynentami pływały te same rodzaje ryb co dzisiaj. Jedyną, znaczącą różnicą było to że poziom mórz był o dziesięć metrów wyższy niż obecnie, a globalna temperatura była także o trzy stopnie Celsjusza wyższa.
Skoro jednak świat pliocenu przypomina nasz obecny świat, może także stanowić zapowiedź tego, jak będzie on wyglądał w przyszłości. Niektórzy badacze traktują środkowy pliocen jako rodzaj „paleolaboratorium” pozwalającego zrozumieć niebezpieczeństwa i trudności świata, w którym przyjdzie nam żyć, gdy nasza planeta nadal będzie się ocieplać. Średnie temperatury globalne są już obecnie o jeden stopień Celsjusza wyższe niż w 1850 roku i w połowie tego stulecia mogą osiągnąć wartość półtorej stopnia, a tym samym znajdziemy się na krawędzi świata całkowicie odmiennego od tego, w którym na drodze ewolucji pojawili się współcześni ludzie. Już obecnie w wielu częściach świata coraz powszechniejszym zjawiskiem stają się niosące zniszczenie susze i powodzie, pożary lasów oraz trąby powietrzne, kiedy jednak wzrost temperatury przekroczy półtorej stopnia Celsjusza, będziemy musieli bardzo szybko nauczyć się żyć na planecie, która stanie się dla nas całkowicie obca – na której zbiory nie chcą rosnąć tak, jak rosły do tej pory, nie da się mieszkać w miastach położonych w okolicach równika, a niektóre wyspy i państwa znajdą się pod wodą. Jeśli przekroczymy ten próg temperaturowy, prawdopodobnie jedna piąta ekosystemów Ziemi ulegnie radykalnej zmianie, ale co jeszcze bardziej niepokojące, zainicjowałoby to nieodwracalny proces topnienia wiecznej zmarzliny w północnym kole podbiegunowym, w rezultacie czego do atmosfery przedostałyby się katastrofalne ilości gazów cieplarnianych a wtedy na pewno w ciągu kilku wieków klimat Ziemi upodobni się do klimatu z pliocenu.
Nadejście nowego pliocenu, nie jest jeszcze przesądzone i wciąż mamy możliwość stworzenia dla siebie innej przyszłości. Mimo to dostrzec można dokoła mnóstwo oznak spowodowanych przez nas zmian i będą one także widoczne dla naszych potomków, nawet tych żyjących w bardzo odległej przyszłości. Nad naszymi głowami ciągle krążą, niewidoczne, dwutlenek węgla, który wydostał się z kominów wzniesionych na początku rewolucji przemysłowej i spaliny wyprodukowane przez pierwsze, jeszcze toporne samochody, zaś całą planetę znaczą uwięzione w lodowcach i w mule jezior charakterystyczne izotopy pochodzące ze spalania paliw kopalnych. Nawet jeśli jutro z rana zaprzestalibyśmy całkowicie korzystania z tych paliw, wyprodukowany przez nas ślad węglowy pozostanie na naszej planecie i w jej atmosferze jeszcze przez bardzo, bardzo długi czas. David Archer, klimatolog z Uniwersytetu Chicago, szacuje, że aż jedna trzecia węgla pochodzącego ze spalania paliw kopalnych pozostanie w atmosferze przez najbliższe tysiąc lat. Po dziesięciu tysiącach lat, ta ilość zmniejszy się do wartości między dziesięć a piętnaście procent, jednak ciągnące się za ludzkością siedem procent antropogenicznego węgla pozostanie w atmosferze jeszcze przez sto tysięcy lat, na tyle długo, by opóźnić przyszłe epoki lodowcowe. Jednym słowem, nasz węgiel mógłby wpłynąć na stan klimatu w okresie najbliższych pół miliona lat.
W całej atmosferze dostrzec można pozostawione przez nas tropy, będące niczym innym niż ogromną geochemiczną skamieliną śladową świadczącą o naszych wędrówkach i o wykorzystanej przez nas energii. Kiedy z atmosfery znikną wreszcie ostatnie resztki antropogenicznego węgla, ludzkość będzie miała za sobą kolejne cztery tysiące pokoleń życia i ewolucji. Język oraz formy komunikacji zmienią się nie do poznania; w jaki sposób będą myśleć i rozmawiać ludzie w 102000 roku, co będzie w ich mniemaniu sztuką lub muzyką – tego nie umiemy sobie wyobrazić. Niewyobrażalnej zmianie może ulec także sens tego, co znaczy być człowiekiem, niemniej w miarę postępujących zmian, gdy nasi potomkowie będą się od nas coraz bardziej oddalać, my wciąż będziemy im towarzyszyć, niczym przypominający zjawę ktoś trzeci z poematu Eliota.
Aby spowodować taki skokowy wzrost stężenia węgla w atmosferze, zmierzony przez klimatologów z obserwatorium na Mauna Loa, musieliśmy pozostawić niezliczone głęboko odciśnięte ślady na powierzchni naszej planety, począwszy od wydrążonych w niej otworów związanych z wydobyciem kopalin i minerałów po sieć utwardzonych dróg, którymi przewoziliśmy je z kopalń do fabryk lub stacji paliw. Ślady węgla będą widoczne tylko dla naukowców wyposażonych w odpowiedni sprzęt, możemy jednak dostrzec je już teraz w formie częstszych i odznaczających się większą intensywnością skrajnych zjawisk pogodowych. Milczącym świadectwem będą nowe krajobrazy kształtowane przez zmiany klimatyczne. Susze spalające lądy lub zalewające je powodzie mogą pozostawić własne skamieliny śladowe, czemu towarzyszyć będą zmiany lub zagłada ekosystemów i podnoszący się poziom mórz, w wyniku którego wyludnią się nadbrzeżne miasta oraz metropolie. Duża część antropogenicznego węgla nie pozostaje w atmosferze, lecz jest absorbowana przez oceany, które się coraz bardziej ocieplają i rośnie ich kwasowość, co ma poważne konsekwencje dla wszystkich żyjących w nich lub zależnych od nich organizmów.
Chwila, w której uświadomiłem sobie tę niesamowitą zbieżność między odkryciem śladów stóp w Happisburgh a wynikami pomiarów stężenia dwutlenku węgla dokonanych na Hawajach, była dla mnie równocześnie podniecająca i przerażająca. Po części wynikało to z tego, że między śladami, które dzieli tak ogromny dystans czasowy zachodzi niezwykły, ścisły związek. Tak jak to u Robinsona Kruzoe, ślady odkryte w Happisburgh przedstawiają „palce, piętę, słowem, każdy najdrobniejszy szczegół” tych, którzy stąpali po ziemi, odczuwali strach i kochali tak samo jak my. Zastanawiałem się jednak, czy „ślad”, który pozostawimy po sobie w atmosferze, wzbudzi takie same reakcje w bardzo odległej przyszłości. Czy pokolenia, które przyjdą po nas, będą miały wrażenie, że oto stanęła przed nimi przeszłość, podobnie jak dystans osiemset pięćdziesięciu tysięcy lat skrócił się do kilku metrów, gdy odpływ odsłonił ślady stóp w pobliżu Happisburgh? Czy tak jak Robinsona Kruzoe, niepokój wzbudzi w nich świadomość, że nasza teraźniejszość wciąż nawiedza ścieżki, którymi chodzą? Ślad ludzkiej stopy to jedna z najbardziej czytelnych metafor ludzkiej obecności, a ślady człowieka w sensie szerszym to równocześnie znak tego, w jaki sposób zmieniliśmy naszą planetę. Zwłaszcza w świecie zachodnim przypomina się nam dzisiaj, byśmy byli bardziej świadomi tego, jak nasz sposób życia wpływa na skład chemiczny atmosfery. Nasz ślad węglowy pokazuje, czy bierzemy pod uwagę (lub przeciwnie, ignorujemy) skutki naszych działań. Czasami przypomina się nam o tym wprost, na przykład w formie tablic na szlakach turystycznych z napisem: „Zabierz stąd tylko wspomnienia, pozostaw tylko ślady stóp”. Takie napisy mogą jednak rodzić w nas przekonanie, że nasze ślady – takie jak odciski stóp – są nietrwałe i w krótkim czasie zmyje je deszcz lub usunie wiatr, a tymczasem w rzeczywistości mogą one pozostawać w przyrodzie bardzo, bardzo długo. Nasze skamieliny śladowe zostaną zapisane w geologicznej, chemicznej i ewolucyjnej historii naszej planety i w niektórych wypadkach będą czytelne nawet dla naszych najbardziej odległych w czasie potomków. Bardzo długo po tym, jak my sami zamilkniemy, będą mówić o tym, jak wyglądało życie na przełomie dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku.
Możemy jedynie spekulować odnośnie do tego, kto je dostrzeże po setkach tysiącach lat (jeśli ktokolwiek taki będzie istniał). Możliwe, że nie będzie nikogo, co nie zmienia faktu, iż wszędzie bezustannie i ze zdumiewającą rozrzutnością pozostawiamy po sobie spuściznę, która będzie trwać przez setki tysięcy a nawet setki milionów lat. Podobnie jak odciski stóp, które wydostały się na powierzchnię w Happisburgh, to, co wydaje się najbardziej ulotne, zapowiada najbardziej niewiarygodny skok w czasie. Wyczarowujemy samych siebie jako duchy, które dręczyć będą ukrytą jeszcze w odmętach czasu przyszłość.
Jestem wykładowcą literatury angielskiej na Uniwersytecie w Edynburgu. Na początku 2013 roku, kilka miesięcy przed tym, nim świat poznał wyniki badań z Mauna Loa i dowiedział się o odkryciu w Happisburgh, rozpocząłem cykl zajęć poświęconych literaturze koncentrującej się na przyrodzie, krajobrazie i miejscach. Od tamtej pory raz w tygodniu w semestrze wiosennym spotykam się z grupą studentów w salce wykładowej, siadamy wokół stolików z blatami z polakierowanego, jasnego drewna podobnych w dotyku bardziej do plastiku niż do sosny i rozmawiamy o twórczości takich autorów jak Edward Thomas, Kathleen Jamie oraz W.G. Sebald. Jedną ze ścian tworzą okna, z których rozciąga się widok na Salisbury Crags, falujący ciąg klifów zbudowanych z drobnoziarnistego dolerytu urywający się u stóp Arthur’s Seat, stożka wygasłego wulkanu, wokół którego owinął się i trwa od ponad tysiąca lat Edynburg.
Moja fascynacja czasem geologicznym rozpoczęła się, gdy zacząłem prowadzić te zajęcia w cieniu Salisbury Crags. To pasmo klifów, niczym oś ogromnego koła, jest równocześnie symbolem i punktem orientacyjnym Edynburga. Z szerokiej ścieżki biegnącej wzdłuż ich podnóża rozciąga się wspaniały widok na południe, na tworzący naturalny szaniec ciąg wzgórz Pentland Hills i na północ oraz zachód, skąd widać reprezentujące architekturę epoki georgiańskiej nowe miasto, ujście rzeki Forth, a hen w oddali wzgórza hrabstwa Fife. Jednak klify te zajmują poczesne miejsce w historii czasu jeszcze z innego powodu. W osiemnastym wieku, gdy Edynburg stanowił centrum ogromnej aktywności intelektualnej, która przeszła do historii pod nazwą szkockiego oświecenia, ich część eksploatowano jako kamieniołomy. Właśnie w tych kamieniołomach pewien parający się nauką właściciel ziemski nazwiskiem James Hutton demonstrował swoją teorię, zgodnie z którą skały osadowe ulegają stopniowemu wypiętrzeniu pod wpływem wysokiej temperatury i ogromnego ciśnienia z głębi Ziemi. Zauważony przez niego fragment skały magmowej znajdującej się pod odznaczającą się jaśniejszą barwą i znacznie starszą warstwą dolerytu, znany dzisiaj jako „odsłonięcie Huttona” (Hutton’s section) stanowił dowód na to, że roztopiona magma wdarła się pod starsze warstwy osadowe. Opublikowana w 1788 roku książka Huttona pod tytułem Theory of the Earth (Teoria Ziemi) była pierwszą pracą naukową dającą pojęcie o skali czasu niezbędnego do uformowania powierzchni naszej planety.
Poglądy Huttona różnią się częściowo od twierdzeń współczesnych geologów. Podczas gdy Hutton wyobrażał sobie procesy geologiczne jako nieustanne odkładanie się skał, które rosną w górę, a później zanikają w wyniku erozji, współcześni geolodzy zwracają uwagę na to, że prócz takich przewidywalnych procesów i regularnych cyklów, których istnienia dowiódł Hutton, na kształt planety równie wielki wpływ mają nagłe wydarzenia – kataklizmy w postaci niespodziewanego wzrostu aktywności wulkanów lub uderzenia meteorów. Zasługę Huttona należy upatrywać raczej w tym, że zmienił naszą perspektywę. Jego wkład polega na tym, że radykalnie przeobraził nasz sposób patrzenia na otaczający nas świat. Jego wizja, mierzona ziarnami piasku, wymagała setek milionów lat, a więc czasu mierzonego w skali geologicznej, wykraczającej poza wszystko, co wyobrażano sobie do tej pory.
„Odsłonięcie Huttona” to jedno z pierwszych miejsc, gdzie można było sobie zdać sprawę z tego, czym jest czas geologiczny, czy też „głębie czasu”, ale autorem tego terminu nie jest Hutton, lecz pojawia się on, co ciekawe, w refleksji poświęconej temu, ile czasu może przetrwać czyjś dobrze napisany tekst. „Wszelka praca to jak posiane nasienie – pisał szkocki polihistor Thomas Carlyle w 1832 roku w eseju poświęconym biografii Samuela Johnsona autorstwa Jamesa Boswella zatytułowanej Life of Samuel Johnson, zastanawiając się nad długowiecznością dzieł literackich Johnsona. – Zamienia się w roślinę, rozrasta rozsiewa się i tak, w niekończącej się palingenezie, żyje oraz działa. Kto obliczy skutki, które już się zrodziły, rodzą się i będą się rodzić aż po głębie czasu?”. Niecałe sto pięćdziesiąt lat później termin „głębie czasu” spopularyzował amerykański pisarz John McPhee w książce Basin and Range poświęconej krajobrazowi południowo-zachodnich Stanów Zjednoczonych. Niby macki magmy, które rozpaliły wyobraźnię Huttona, podobnie jego wizja głębi czasu wniknęła w umysły poetów i powieściopisarzy późniejszych pokoleń. Możemy natrafić na ślady myślenia Huttona w cyklu wierszy Tennysona In memoriam („Wzgórza to cienie, które przepływają / z formy w formę”). W sonecie O morzu Keats wyobraża sobie, że ocean „potężnymi falami zalewa tysiące / grot nadbrzeżnych”5, zaś w wierszu Mont Blanc innego angielskiego poety romantycznego, Shelleya, powolna nieodparta siła lodowców jak „fala wieczysta” tworzy „gruzami zasiane manowce”6, tworząc krajobrazy „poszarpane, zdarte, nagie, surowe”7. Niektórym „głębie czasu” pozwoliły odbudować w sobie poczucie tajemnicy nadwątlone słabnącymi więzami wiary religijnej. „Jakże mało wiemy o sprawach ziemi – pisał Edward Thomas – nie mówiąc już o wszechświecie; o czasie, nie mówiąc już o wieczności”. Gdyby Hutton nie pokazał nam, jak stara jest nasza planeta, Charles Darwin nie miałby dość miejsca, na to, by zmieścić swoją teorię ewolucji. W geologicznej skali czasu najtwardsza w obróbce skała okazuje się krucha jak skorupka i płynna jak woda.
Traktując historię naszej planety – tak jak to zazwyczaj robimy – jako ciąg następujących po sobie na przemian tych samych procesów, pozostajemy skupieni na teraźniejszości, zapominając, że i my jesteśmy ich częścią . Składający się z bardzo długich faz puls Ziemi kształtuje także trajektorię naszego życia, chociaż bardzo trudno nam to dostrzec z poziomu naszej codziennej wyobraźni. Głębie czasu geologicznego to dla nas w dużej mierze „dziwny sen”, który „pogrąża wszystko w toń wieczności swojej”8 .