“Gra o życie” to przejmująca a przy tym zabawna powieść, w której Syed M. Masood analizuje uniwersalne kwestie tożsamości, wiary (lub jej braku) i przynależności przez pryzmat muzułmańskich Amerykanów.


Gra o życie1995 rok. Anvar Faris jest zbuntowanym chłopakiem, który dorasta w Karaczi w Pakistanie. Fundamentaliści w rządzie stają się coraz bardziej agresywni, a zeloci zrzeszeni w gangach zaczynają krążyć po ulicach. Rodzina Anvara postanawia rozpocząć życie od nowa w Kalifornii, by pomóc w uczynieniu islamu wielkim.

W tym samym czasie, tysiące mil dalej, Safwa, młoda dziewczyna tkwiąca ze swoim ojcem w targanym wojną Bagdadzie, znajduje zupełnie inną i znacznie bardziej niebezpieczną drogę do Ameryki.

Te dwie historie są ze sobą nierozerwalnie powiązane, a kiedy światy tych młodych ludzi się spotykają, ich losy splatają się i rozpoczynają serię wydarzeń, które wstrząsają całą ich społecznością.

Syed M. Masood – dorastał w Karaczi w Pakistanie, obecnie mieszka w Sacramento w Kalifornii. Jak pisze o sobie: “Pomiędzy nimi było jednak wiele przystanków. Jestem imigrantem pierwszego pokolenia, dwukrotnie. Byłem obywatelem trzech różnych krajów i mieszkałem w dziewięciu miastach. Jestem, jak powiedział Goethe, „tylko wędrowcem […] na tej ziemi”.

Syed M. Masood
Gra o życie
Przekład: Monika Mendroch-Karbowska
Wydawnictwo Akapit Press
Premiera: 4 października 2021
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Gra o życie


OTWARCIE

1995–2005

Ważne jest to, jak zaczynasz. Dotyczy to zarówno warcabów, jak i życia, bo na początku masz więcej swobody niż kiedykolwiek później. Gdy gra już się rozpocznie, każdy twój ruch zależy od tego, co zrobił ktoś inny. Im dłużej trwa gra, tym większy bałagan panuje na planszy i tym większe znaczenie ma ta zależność. Ale otwarcie, Anvarze, należy do ciebie.
Naani Jaan

ANVAR


Zabiłem Mikeya.
Brzmi to gorzej niż było w rzeczywistości. Musisz zrozumieć, że nie zabiłem go, dlatego że chciałem. Zabiłem go, bo Bóg mi kazał.
Przypuszczam, że to nie brzmi o wiele lepiej.
Myślę, że pomocny tutaj może być fakt, że Mikey był kozą. Miał znudzone brązowe oczy z prostokątnymi źrenicami, co nadawało mu dość upiorny wygląd. Głośny i ohydny, srał małymi okrągłymi bobkami po całej ciasnej obórce, którą dzielił z trójką swoich braci. Prawdopodobnie jako jedyny z nich posiadał imię. Wiem, że moi rodzice nie nadawali imion swoim kozom, a Aamir, mój brat, powiedział, że nazywanie zwierząt jest głupie.
Mikey był jedynym zwierzakiem, jakiego kiedykolwiek miałem. Należał do mnie przez jakiś tydzień. Karmiłem go suchą słomą, przynosiłem wodę w wiadrach i pytałem, czy naprawdę chce być zarżnięty w imię Allaha w nadchodzące święto Id, bo, mówiąc szczerze, wydawało mi się to dość kiepską ścieżką kariery. On, w obliczu swojego ponurego losu, pozostawał stoikiem, przynajmniej na tyle, na ile mogłem to ocenić.
Id al-Adha wyznacza koniec Hadżdżu, czyli pielgrzymki do Mekki. Nazwę tego święta tłumaczy się jako „Święto Ofiarowania”.
Tak, islam ma problem z marketingiem.
Święto upamiętnia posłuszeństwo proroka Abrahama, który chciał ofiarować Bogu swojego syna – Izaaka lub Izmaela, w zależności od tego, w co się wierzy lub nie. Muzułmanie na całym świecie kupują i zabijają barany, kozły, krowy lub wielbłądy na pamiątkę chwili, w której Bóg uchronił syna Abrahama przed swoim własnym nakazem.
Mikey był moją ofiarą dla Allaha. A ponieważ miałem dopiero dziesięć lat, jego zakup został sfinansowany przez moich rodziców.
Dobrze pamiętam tamto święto. Kazano mi wstać o świcie i wykąpać się. Rodzice dali mi nowiuteńki, śnieżnobiały salwar kamiz i pasującą do niego tkaną jarmułkę. A potem zabrali mnie na modlitwę do meczetu.
Gdy wróciliśmy do domu, czekali już tam na nas rzeźnicy zatrudnieni przez mojego ojca, ze złowrogimi narzędziami, których używali w swoim fachu. Ci mężczyźni mieli na końcu oskórować zwierzęta, wypatroszyć je i pociąć ich tusze na kawałki, które potem miały zostać ugotowane, zamrożone albo rozdane w postaci darów lub na cel dobroczynny.
Mikey został wyprowadzony z obórki jako pierwszy. Nie stawiał oporu.
Mój ojciec podał mi długi, ostry nóż i powiedział, że mam być ostrożny. Dodał, że rzeźnicy będą trzymać kozę i odsłonią jej gardło. Ja musiałem tylko przeciąć jej tętnicę szyjną, z której miała wypłynąć krew Mikeya. Wystarczył jeden pewny ruch. Ojciec poklepał mnie ciężko dłonią po ramieniu.
– Odwagi – powiedział.
Nie potrzebowałem takiej zachęty. Nie byłem przerażony. Czułem coś zupełnie przeciwnego. Nie odpowiedziałem nic ojcu. Mógłbym mu powiedzieć, że nie chcę tego robić. Nie wiem, co by odparł. Jednak zamiast tego chwyciłem nóż. Zacisnąłem dłoń mocniej, bo plastikowy uchwyt wydawał mi się gładki i śliski.
Mężczyźni przycisnęli Mikeya do ziemi. Teraz zaczął stawiać opór. Kopał, próbując uwolnić nogi, ale był skrępowany.
Podszedłem do niego. Chyba mnie zobaczył i rozpoznał, bo wydawało mi się, że trochę się rozluźnił. Usłyszałem, jak mój brat mówi: „Allahu Akbar”.
Bóg jest wielki.
Później Aamir powiedział mi, że wypowiedział te słowa, niezbędne dla dopełnienia rytuału, na głos, bo wiedział, że ja o tym zapomnę. Sam prawie o nich zapomniał, gdy kilka lat wcześniej robił to po raz pierwszy.
Tym, czego nie zapomniałem, są brzydkie oczy Mikeya, pełne nieprzelanych łez, po tym, gdy wykonałem zadanie.
Nie zapomniałem jego krwi. Była wszędzie.
Nie odsunąłem się od niego na czas, a jego krew nie wypłynęła – ona wytrysnęła dzikim strumieniem, fontanną, która pokryła moje dłonie i ubranie z siłą spanikowanego, umierającego, nadal bijącego serca. Gdy się cofnąłem, wszędzie było pełno czerwieni, a ja byłem jej przyczyną.
Uciekłem. Wykąpałem się. Płakałem.
Gdy się już przebrałem, ojciec przyszedł porozmawiać.
– Wiesz, Anvarze – powiedział – ludzie nie rozumieją dzisiaj prawdziwej ofiary. Myślą, że są nią pieniądze, które wydają na zwierzę. Albo myślą, że jest nią życie tego zwierzęcia. Ale to nieprawda. Ty jesteś ofiarą. Co teraz czujesz? To jest twoja ofiara. Życie innych stworzeń nie należy do ciebie, byś mógł je im odbierać. Życie jest cenne, a zakończenie go – czymś ostatecznym. Pamiętaj, by nigdy nie zabierać ze świata więcej, niż możesz mu zwrócić.
A potem powiedział, żebym przyszedł na śniadanie. Moja mama usmażyła wątróbkę Mikeya i, faktycznie, było to przepyszne.
Niestety śmierć Mikeya mogła pójść na marne. Cztery miesiące później poinformowano mnie, że moja dusza została skazana na wieczne męki.
Powiedziała mi tak moja matka, samozwańczy autorytet we wszelkich religijnych kwestiach.
Oznajmiła mi to w nieprzyzwoicie gorący dzień jak na takie rewelacje. Oczywiście wtedy mieszkaliśmy w Karaczi, więc większość dni była gorąca.
Karaczi, miasto, które wypluło mnie na ten świat, jest nieustannie pod oblężeniem własnego klimatu. Ocean Indyjski nie spoczywa spokojnie u brzegów wielkomiejskiego portu. On atakuje. Wlewa się do środka za pomocą powietrza. Spiskuje z gęstym smogiem współczesnego życia i zbiorczym oddechem piętnastu milionów dusz, by cię gnębić. Pod spojrzeniem obojętnego słońca pocisz się ty, a z tobą cały świat.
Prawdopodobnie nie jest tam tak ciepło jak w piekle, ale na pewno tak źle jak w podejrzanych dzielnicach czyśćca, okolicach, do których niechętnie zapuszczasz się po zmroku.
Gdy dorastałem, Karaczi było miejscem, które utknęło pomiędzy wiekami – zerkało w stronę nowoczesności, jednocześnie kurczowo trzymając się blednących reliktów niesławnej przeszłości. Było miastem drapaczy chmur i małych, przysadzistych bud. Miało nowoczesne autostrady, ale ciągle, niczym twarz krostami, pokryte było handlarzami, ,którzy wzdłuż wąskich, zakurzonych uliczek pchali na drewnianych wózkach warzywa. Importowane luksusowe samochody, lśniące i połyskujące wspaniałą mechaniczną chwałą, nie były niczym nietypowym, ale to samo można powiedzieć o żałosnych, okropnych rykach przeładowanych osłów zaprzęgniętych do skrzypiących wozów.
Po złym dniu w szkole chciałem tylko wrócić do domu. Utknęliśmy jednak w korku, a w naszym starym, kapryśnym garbusie, zepsuła się klimatyzacja.
Kłopoty, jak to często bywa, zaczęły się wtedy, gdy moja matka postanowiła się odezwać.
– Gdy dotrzemy do domu, będziesz musiał wziąć prysznic.
Zignorowałem ją i opuściłem szybę w nadziei, że choć trochę złagodzę upał panujący w aucie. To był błąd. Na zewnątrz nie było nawet najlżejszego wiaterku, a ja, na próżno licząc na powiew, wpuściłem do środka miasto. Karaczi jak zwykle krzyczało na swoich mieszkańców, a oni nie pozostawali mu dłużni.
Ludzie leżeli na klaksonach, mimo że mieli czerwone światło i żadnej drogi ucieczki. Domokrążcy dźwigający różne towary wykrzykiwali litanie cen zachrypniętymi, zdartymi głosami. Sprzedawali informacje w gazetach i romantyzm w postaci naręczy świeżego jaśminu. Za niewielką kwotę można było również kupić boską ochronę, czyli tanie kawałki plastiku z wersetami Koranu.
Moja matka podniosła głos, próbując przekrzyczeć tę wrzawę.
– Słyszałeś mnie?
– Tak. – Skrzyżowałem na piersi swoje spocone, chude ramiona. – Dlaczego muszę wziąć prysznic?
– Bo go potrzebujesz – odparła ostrym tonem. Nie lubiła pytań. Wzięła głęboki oddech, po czym kontynuowała już bardziej pojednawczym tonem. – Poza tym branie prysznica jest fajne.
– Nie, nie jest.
– Ale po nim poczujesz się dobrze i rześko.
– Poczuję się dobrze i rześko, gdy naprawicie klimatyzację.
Moja matka stawiała moralność nad racjonalnością, bo dzięki temu Bóg był po jej stronie. A gdy Bóg był po jej stronie, wtedy wygrywała w dyskusjach z najbardziej prawomyślnymi ludźmi. Ja nie jestem takim człowiekiem, ale ona wtedy tego nie wiedziała i jeśli mam być szczery – ja również. Grała więc swoim odwiecznym atutem, swoim boskim asem.
– Branie prysznica jest dobre.
– Dobre?
– Z całą pewnością jest dobre. Prorok, pokój niech będzie z Nim, i jego towarzysze brali prysznic każdego dnia.
Zastanowiłem się nad tym przez chwilę.
– To nieprawda.
– Słucham?
– To nie może być prawda. Byli pośrodku pustyni. Nie mieli wody.
Usta mojej matki znikły. Była wychudzoną kobietą, niczym wyjątkowo cienkie chapati. Jej usta miały tę samą cechę. Gdy się złościła i je zaciskała, całkowicie znikały z pola widzenia. Był to jeden z jej najczęstszych wyrazów twarzy.
– Anvarze Farisie! Jak śmiesz?
– Ja nie…
– Skąd w tobie ta odwaga? Jak śmiesz mówić, że ci wielcy mężczyźni nie byli czyści?
– Ja nie…
– Pomodlisz się o przebaczenie, Anvarze. To była obraza proroka.
– To nie…
– To była obraza jego towarzyszy. Oni byli największymi z ludzi. A ty śmiesz tak mówić. Śmiesz tak mówić! Gdy wrócimy do domu, natychmiast padniesz na kolana i będziesz błagał Allaha o przebaczenie za tak haniebne słowa. Albo pójdziesz do piekła. Rozumiesz? Będziesz się smażył w piekle za to, że śmiesz tak mówić.
Tak przy okazji, „jak śmiesz” było jej ulubionym wyrażeniem. Delektowała się wypowiadaniem go. Gdy tylko w rozmowie nadarzyła się okazja użycia go, korzystała z niej. Pilnowała, by wypowiedzieć je w pełni, przeciągnąć, podkreślając za pomocą najbardziej przeszywającego głosu, na jaki było ją stać. Nawet najpotulniejszy z ludzi, karcony tym tonem, poczułby się bezczelny jak Prometeusz.
Byłem na tyle duży, by wiedzieć, że gdy powoła się na świętokradztwo, nie ma szans z nią wygrać. Każda reakcja poza ciszą jedynie nasili gniew, który na mnie spływał. Siedziałem więc, gotując się w Karaczi, aż dojechaliśmy do domu. Gdy dotarliśmy na miejsce, poszedłem do swojego pokoju, zamknąłem drzwi, kopniakiem odrzuciłem na bok kilka figurek i rozłożyłem matę do modlitwy.
Ukląkłem, ale nie modliłem się.
Tego dnia więzy świętości, które mnie okalały, zostały na zawsze rozerwane.
Ten dzień uczynił mnie tym, kim jestem.
Dzień, w którym po raz pierwszy usłyszałem, że jestem potępiony, był dniem, w którym poczułem się błogosławiony.

Każda śmierć jest w jakimś stopniu niewygodna, ale śmierć samochodu wręcz wyjątkowo. Gdy, dla przykładu, padł nasz garbusek, ja akurat tkwiłem pośrodku świeżo powstałej rzeki.
Był to sam środek pory monsunowej i jak zwykle miało się poczucie, jakby na Ziemię, przez sito napęczniałych chmur, wylewał się ocean. Był to ten rodzaj nieustannego, niepohamowanego deszczu, który ma sprawić, że uwierzysz w historię o Noem.
Karaczi to jedno z tych miejsc, które sprawiają wrażenie, jakby się po prostu pojawiły. Na pewno do pewnego stopnia zostało zaplanowane, tak jak wszystkie wielkie miasta na świecie. Jednak albo zostało zaprojektowane tak umiejętnie, że dłoń artysty stała się niewidoczna, niczym dłoń Boga, albo tak mizernie, że równie dobrze mogło nie być żadnego projektu.
Na przykład: mimo że Karaczi co roku nawiedzają monsuny, jego konstrukcja nie pozwala wytrzymać ich naporu. Dlatego miasto co roku odrobinę tonie. Ulice, z braku odpowiedniego drenażu, zalewa powódź. Samochody płyną po ulicach niczym łodzie bez sternika, odrywane od ziemi przez niepohamowaną siłę wzbierającej wody.
I właśnie na takiej wodzie, gdy pewnego dnia wracaliśmy ze szkoły, nasz garbus się zakrztusił. Ojciec wyruszył po pomoc, a ja bujałem się na falach prowizorycznej rzeki na środku ulicy razem z Aamirem, moim bratem, który był wówczas, i do dzisiaj pozostaje, małym śmierdzącym gnojkiem.
Zanim powiem, co było dalej, powinienem wspomnieć, że w kwestii Aamira Farisa jestem osamotnionym sceptykiem. Idzie przez życie, odhaczając wszystkie punkty na liście, które wzorowy Pakistańczyk powinien odhaczyć. W szkole średniej i na studiach zawsze miał najwyższą średnią, nigdy nie chodził na randki, nie pił ani nawet nie brał udziału w imprezach, na które nie zaproszono wszystkich rodziców. Nigdy nie wymykał się w nocy z domu, ani razu nie został uziemiony, zawsze zgłaszał się do dodatkowych zadań. Potem poszedł na studia medyczne, które ukończył jako jeden z najlepszych na roku. Gdy się ożeni, jakieś dziewięć miesięcy po podróży poślubnej na pewno będzie miał niemowlę, nad którym wszyscy będą się rozpływać, i kredyt hipoteczny.
Wspomniałem już, że był dzieckiem łatwym w obsłudze, które wszystko jadło i nigdy nie płakało? Podobno nawet poród był bezbolesny. Nie to co osiemnastogodzinna męka, przez którą musiała przejść matka, gdy rodziła mnie.
Jakimś cudem zawsze był też popularny. Aamir jest również bardzo lubiany w meczecie, bo pracuje tam jako wolontariusz. Organizuje spotkania wspólnotowe dla dzieci, a wszystko to, modląc się pięć razy w ciągu dnia i płaszcząc przy każdej możliwej okazji. Wszystko to robi z uśmiechem, a jest to wspaniały uśmiech. Pięciu na pięciu dentystów polecałoby pastę do zębów, której używa.
W skrócie – Aamir Faris używa kredek o mdłych kolorach, ale jest do bólu pedantyczny w kwestii niewychodzenia za linie.
W każdym razie tkwiliśmy tam – ja chyba miałem wtedy dwanaście lat, więc on musiał mieć piętnaście – uwięzieni razem w szkielecie metalicznego robala. Radio, oczywiście, nie działało, a my nie mieliśmy o czym rozmawiać. Jedynymi dźwiękami w samochodzie był plastikowy szelest paczki chipsów o smaku chili, którą trzymał Aamir, oraz sporadyczne burczenie w moim brzuchu. Czekałem cierpliwie, aż otworzy paczkę i mnie poczęstuje. Ponieważ tego nie robił, uciekłem się do wyrażenia nadziei, że wkrótce wrócimy do domu, bo chcę zjeść obiad. Ponieważ i to nie zadziałało, chwyciłem się za brzuch i jęknąłem dramatycznie, mamrocząc coś o tym, jaki jestem głodny. Nadal nic. W końcu po prostu poprosiłem go otwarcie o chipsów.
Spojrzał na mnie w ten swój władczy sposób i powiedział:
– Jeszcze nie.
– Jestem głodny – zaprotestowałem.
– Zaczekaj, aż ojciec wróci.
– Dlaczego?
– Ponieważ w przeciwnym razie nikt nie będzie wiedział, że podzieliłem się z tobą moimi chipsami.
– No i co z tego? Ja będę wiedział.
– Ale ty nikomu nie powiesz. Nigdy nikomu nie mówisz o tym, co robię dobrego. Jaki jest sens bycia dobrym, jeśli nikt o tym nie wie?
Gapiłem się na niego. Na jego szerokiej twarzy wyrażającej ogromną pewność siebie malowały się nieugiętość i determinacja, które tak dobrze znałem. Sprawiały, że wyglądał na odrobinę starszego, niż był w rzeczywistości.
– Dlatego umrzemy z głodu?
– Ojciec za chwilę wróci.
Rozważałem wyrwanie mu tej paczki chipsów, ale Aamir był gruby i ciężki, podczas gdy ja po matce – żylasty i chudy. Raczej nie mogło mi się to udać. Dlatego, próbując zachować na twarzy powagę, powiedziałem:
– Allah tu jest. On będzie wiedział, co zrobiłeś. Czy to nie jest ważne?
Aamir otworzył usta, żeby się sprzeciwić, ale po chwili je zamknął. Był wychowywany przez tę samą kobietę, co ja. Wiedział, że jest w potrzasku. Z gniewną miną podał mi ten pikantny zwycięski łup, a ja od razu go pożarłem.

Wtedy istniała na świecie tylko jedna osoba, która wolała mnie od Aamira, a wiedziałem o tym, bo mi powiedziała. Jestem przekonany, że Naani Jaan, matka naszej matki, powiedziała to również Aamirowi. Zupełnie nie obchodziły ją uczucia innych. Według niej jeśli ktoś był małym, pedantycznym synem sowy – to obraźliwe określenie traci w tłumaczeniu – to powinien zostać o tym poinformowany. W końcu jeśli nie robiłeś ludziom przysługi w postaci punktowania ich wad, to jak mogłeś oczekiwać, że się poprawią?
Naani Jaan była poważną kobietą, która rzadko się uśmiechała i prawie nigdy nie śmiała. Swoimi wąskimi oczami o surowym spojrzeniu lustrowała świat i, mówiąc ogólnie, uznawała go za głupi. Kochałem ją, ponieważ oczywiście ona kochała mnie, ale również dlatego, że nigdy się nie zmieniała, a taki stały element w życiu bardzo podnosi na duchu. Jej siwe włosy były zawsze ściągnięte w ciasny kok, który wyglądał na bolesny, nosiła też wyłącznie śnieżnobiałe sari, które, jak mawiała, były właściwym strojem dla wdowy.
Moja matka, zbulwersowana przywiązaniem Naani do tego, co sama uznawała za zwyczaj nieislamski, obdarowywała ją sari w każdym możliwym kolorze, ale stara kobieta nawet ich nie mierzyła. Gdy Naani zmarła, w szafie pozostała po niej tęcza nigdy nienoszonych, niemodnych ubrań.
Gdy jesteś młody, wszystko wydaje się wiecznością, nawet jeśli zabiłeś już sporą liczbę kóz. Myślałem, że dni, gdy siedziałem przy oknie Naani Jaan, patrzyłem na spływający po nim deszcz i grałem w warcaby, nadziewając na jej matowe srebrne widelce słodkie plastry mango, nigdy się nie skończą.
Miałem dwanaście lat, gdy zacząłem sobie dobrze radzić w warcabach, ale nigdy nie byłem na tyle dobry, by pokonać Naani Jaan, która nie chciała nauczyć mnie swoich sztuczek, bo taka właśnie była.
– Jestem jak kot – mawiała. – A ty jak młody lew.
– Słucham?
– Nauczę cię wszystkiego, co wiem – powiedziała Naani – poza tym jak się wspinać na drzewo. Dzięki temu zawsze będę mogła uciec, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Pokręciłem głową.
– Jestem raczej pewien, że lwy potrafią się wspinać na drzewa, Naani Jaan.
– Ale jak wysoko mogą wejść? – zapytała. Na jej wiecznie zmarszczonej twarzy pojawił się rzadki, szeroki uśmiech, po czym zabrała mi ostatni pionek z planszy, po raz kolejny zwyciężając ze mną w swojej ulubionej grze.
Jęknąłem.
– Jeszcze jedna partia? – zapytała Naani.
– A po co? Zawsze przegrywam.
– Przegrywanie jest dobre dla duszy.
– A co z twoją duszą?
Kolejny uśmiech.
– Moja dusza to nie twoje zmartwienie. Ustaw pionki.

 
Wesprzyj nas