Jedna chwila, która zmienia całe życie – ten motyw podjął Sándor Márai w każdym z opowiadań, jakie trafiły do tomu „Magia”.


Sándor Márai MagiaTwórczość Sándora Máraiego cechuje głęboka, ponadczasowa refleksja nad ludzkim losem, jak również atmosfera pełna melancholii. To takie utwory, które z upływem czasu i wynikającą z niego kolekcją własnych doświadczeń, za każdym razem czyta się inaczej. Jest tak również w przypadku zbioru opowiadań zatytułowanego „Magia”. Przemyślenia ukryte między wierszami, zachowania i decyzje postaci pozwalające na dużą swobodę w ich interpretacji, pozorne niedopowiedzenia sprawiają, że to, co dostrzeże w nich czytelnik, będzie odzwierciedleniem jego własnych zmagań z życiem. I to już jest magia – magia mistrzowskiej literatury.

„Magia” tytułowa odnosi się jednak do czegoś innego, a mianowicie do niewytłumaczalnych splotów okoliczności, sprawiających, że całe życie bohaterów zmienia się w jednej chwili. Motyw momentów granicznych, tych rzadkich a jakże znaczących, których zaistnienie sprawia, że nic nie jest już takie samo, spaja ów tom utworów napisanych przez Máraiego, wydany po raz pierwszy w 1941 roku. Dawno, lecz upływ lat nie ma dla nich żadnego znaczenia. Pisana jest im, jak każdemu wybitnemu dziełu, wieczna młodość.

Wieczna tak, jak ludzkie rozterki obecne w każdych czasach, w każdym pokoleniu. Ile wiemy o naszych najbliższych? Jak zachowaliby się po naszej śmierci, czy dotknęła by ich ona naprawdę czy tylko pozornie? Co byśmy zrobili dostając od losu drugą szansę, unikając uczestnictwa w tragicznym w skutkach wypadku? Czym kończy się bezgraniczne poświęcenie pracy zawodowej, przekładające się na zaniedbanie ukochanej osoby i jak czulibyśmy się, dowiedziawszy się, że tej osobie zostało już bardzo mało czasu? – to tylko nieliczne spośród wielu kwestii poruszanych przez pisarza w opowiadaniach.

Uzmysławiają one jak niezmienna jest natura ludzka, dążenia, pragnienia i przede wszystkim – popełniane błędy. Popełniane wciąż na nowo w każdym kolejnym pokoleniu, bez oglądania się na doświadczenia przodków i pomimo istnienia książek takich jak ta, na długo dających do myślenia. Agnieszka Kantaruk

Sándor Márai, Magia, Przekład: Irena Makarewicz, Wydawnictwo Czytelnik, Premiera: 23 czerwca 2008
 
 

Sándor Márai Magia

Sándor Márai
Magia
Przekład: Irena Makarewicz
Wydawnictwo Czytelnik
Premiera: 23 czerwca 2008
 
 

Nagłe wezwanie

1
Lekarz dotarł do domu na obiad z blisko godzinnym spóźnieniem. Już w przedpokoju usłyszał głos swojej żony, jak rozdrażniona rozmawia z guwernantką. Rzucił na wieszak kapelusz i płaszcz, wszedł do łazienki, umył ręce. Dopiero teraz, gdy puścił gorącą wodę na namydlone dłonie, spojrzał na zapięty na nadgarstku zegarek; dochodziło pół do trzeciej. „Jaka gonitwa!” – pomyślał i westchnął. Słyszał jeszcze pełen powściągliwego żalu lament członków rodziny; przedpołudnie spędził przy umierającym, bezradnie stał przy śmiertelnym łożu bogatego, sławnego adwokata: chory wydawał ostatnie tchnienie, a wzięty internista i jego koledzy lekarze, zwołani na konsylium, grzecznie siedzieli w pokoju chorego, grzecznie i bezradnie. Do wieczora umrze, pomyślał teraz. Przez chwilę widział czekającą na śmierć, poszarzałą twarz; krótko, z roztargnieniem westchnął i pośpiesznie wszedł do jadalni.
Dwójka małych dzieci już zjadła obiad i zniknęła z guwernantką; przy stole siedziała tylko żona i starsza dziewczynka, które przyjęły go z wyraźnym poirytowaniem i pełnym wyrzutu spojrzeniem ludzi głodnych. Lekarz pocałował żonę w rękę, dziewczynkę pogłaskał po włosach, usiadł u szczytu stołu i zaczął nabierać łyżką nienaturalnie gorącą zupę, tę odgrzewaną mieszaninę, która przez jego spóźnienie utraciła już świeżość i smakowała teraz jak resztki z wczorajszego obiadu. Czuł wokół siebie nieprzyjemne milczenie, ze spuszczoną głową pochylił się nad talerzem i usprawiedliwiając się, powiedział:
– Filzes. Wiesz, ten sławny Filzes. Ostatnie godziny. Nie mogłem przyjść wcześniej. Także jego syn już przyjechał z Zurychu.
Kiwnął głową, że bez nadziei, po czym rozwinął i położył na kolanach serwetkę. Dopiero teraz podniósł wzrok: żona siedziała naprzeciw niego blada, z podkrążonym oczami, posępna.
– Co się stało, kochanie? – zapytał tak, jakby wreszcie zauważył je obie.
– Nic – powiedziała żona nieco zachrypniętym głosem. – Guwernantka. Te spóźnione obiady. Nic, mój drogi, jedz.
Dziewczynka milczała i spuściła oczy, jak zawsze, kiedy nad rodzicami chmurzyło się niebo. Lekarz badawczo przyglądał się żonie.
– Jesteś blada – powiedział otwarcie i ciepło.
– To nic – powtórzyła z gniewem żona. – Nie spałam dobrze.
– Ależ skąd – powiedział lekarz tak tylko sobie, w przestrzeń.
Wniesiono pieczeń i sałatę. Lekarz zaczął szybko jeść, odgryzał duże kawałki stwardniałego dania. Do drzwi przedpokoju już dzwonił pierwszy pacjent. Pomiędzy dwoma kęsami, z pełnymi ustami powiedział:
– Zanim zacznę przyjmować, przyjdziesz do mnie. Zbadam cię. Nie sprzeciwiaj się, proszę. Dzisiaj dopiero o pół do czwartej zacznę przyjmowanie wizyt. Proszę im powiedzieć, żeby czekali – polecił pokojówce głosem nieznoszącym sprzeciwu.
I porządnie, ze smakiem zjadł obiad, wychylił też mały kieliszek czerwonego wina, zapalił cygaro i ruszył w kierunku gabinetu. W drzwiach zatrzymał się i żartobliwym ruchem wskazał żonie drogę:
– Następny proszę – powiedział lekkim głosem, uśmiechając się.

2
Laborantka i lekarka asystentka już przygotowały gabinet do popołudniowej pracy. Nastawiono urządzenie do rentgena, instrumenty leżały w szklanej szafie. Od pięciu-sześciu lat do lekarza przychodziło wiele osób; „jestem w modzie” – mówił czasem z łagodną autoironią i wzruszał ramionami. Czasem przyjmował też w nocy i wcześnie rano, o świcie. Nie posiadał wysokiego tytułu naukowego, karierę uniwersytecką zakończył, kiedy otrzymał dyplom. Przez pewien czas pracował w szpitalu, bez nazwiska; nie wynalazł żadnego leku ani żadnej metody leczenia. Lecz w wieku czterdziestu pięciu lat zauważył, że jest „poszukiwanym” lekarzem. „Jest taki, jaki powinien być lekarz” – mówili jego chorzy i wierzyli w niego.
On wiedział, co wiedział, i milczał. Wiedział, że nie posiada „sekretu”, nie może obiecywać chorym raju ani zbawienia, i nie wie nic więcej ani nic innego niż innych stu czy dwustu rzetelnych, dobrze wykształconych lekarzy internistów w mieście. Może tylko współczucie doceniali w nim jego pacjenci; współczucie i uwagę, z jaką pochylał się nad chorobą. „Trzeba być bardzo uważnym” – mówił czasem w szpitalu do młodych lekarzy. „To wszystko. Trzeba być bardzo uważnym, nie ufać nikomu i niczemu, wierzyć chorym. Trzeba ich też żałować” – mówił czasem w zamyśleniu. Młodzi lekarze wierzyli mu. Jego oddział cieszył się dobrą opinią. Tyle że on od czasu do czasu czuł się już, jak na swój wiek – około pięćdziesiątki – trochę zmęczony.
Ożenił się przed dwudziestoma laty. Po pierwszym, ubogim dziesięcioleciu, przyszedł nagle sukces zawodowy; przyszedł nagle i miał swoją cenę. Ożenił się z miłości i pierwsze dziesięciolecie ich wspólnego pożycia minęło w bezszelestnej harmonii. Żona żyła dla dzieci, dla męża, dla tej skomplikowanej, cichej pańszczyzny, jaką jest rodzina. Kiedy bajkowy dywan sukcesu porwał ich do lotu, zwyczajne życie pozostało daleko za nimi. Przeprowadzili się do nowego mieszkania, żeby chorzy nie musieli się fatygować na piętro domu na peryferiach miasta, urządzili dwie poczekalnie, wielopokojowe mieszkanie wypełnili ozdobnymi przedmiotami. Lekarz czasami przez całe dnie nie widział rodziny; jadł coś w szpitalu lub na mieście albo jechał autem na prowincję, bo telefon stale dzwonił, ludzie z grozą krzyczeli w obawie przed śmiercią, moja wątroba, moja nerka, panie doktorze, brzęczał telefon. Lekarz szedł, dokąd go wzywano, i zawsze starczało mu czasu dla wszystkich. Chorzy zgłaszali się do jego sekretarki wiele dni naprzód; to prawda, że jak już ktoś się do niego dostał, mógł się użalać godzinami.
Ale rodzina zgubiła mu się w tym działaniu. Czasem myślał o nich z wyrzutami sumienia, z tym bezradnym poczuciem winy, z jakim człowiek myśli o swoim przeznaczeniu. Wszyscy chcieli pełnego oddania, całego człowieka, praca, chorzy, rodzina. A życie było krótkie. Czasem, w godzinach zmęczenia, ze zdziwieniem obserwował, jak bardzo się już roztrwoniło, jak bardzo przeleciało życie. Także żona pozostawała za nim w tyle w tym wyścigu; w ostatnich latach już nawet w nocy rzadko się spotykali, lekarz spał przy gabinecie, w osobnym pokoju, kładł się późno, wstawał o świcie. W domu wszystko i wszyscy służyli chorym. Czasem, pod wpływem impulsu, wsiadał z rodziną do pociągu, wyjeżdżali nad morze, przez dwa-trzy tygodnie byli razem, w sposób nieco bardziej uporządkowany prowadzili życie rodzinne. Ale właśnie to nienaturalne, narzucone bycie z sobą pokazywało, jak bardzo się od siebie oddalili.
W ostatnich dwóch latach zdarzało się, że zapominał nawet o urodzinach żony. Przypominało mu się na prowincji, przy łóżku chorego; przestraszony telegrafował, wracał do domu z bogatym prezentem. Czasem zastanawiał się, czy jeszcze łączy ich coś prawdziwego. „Życie, życie” – myślał.
Teraz siedzieli naprzeciw siebie, lekarz w fotelu, żona na kozetce w gabinecie. Mężczyzna zapalił cygaro, wziął żonę za rękę. Cicho rozmawiali, lekarz otworzył jedno skrzydło okna, żeby chorzy nie czuli dymu cygara.

3
Małżonkowie rozmawiali językiem wtajemniczonych, spiesznie, jak dobrze poinformowani. Zona skarżyła się. Jaka blada, myślał lekarz. A w sekrecie pomyślał jeszcze: „Jak się postarzała”. Czterdziestoletnia kobieta w tym wczesnopopołudniowym świetle wyglądała o całe lata starzej.
Z wyrzutami sumienia patrzył na piękną, zmęczoną, starzejącą się twarz żony. Wiedział, że miłość ożywia, tylko ona odmładza. „Roztrwoniłem tę miłość” -myślał teraz, podczas gdy żona opowiadała cichym, poufałym szeptem, a on słuchał jej codziennych narzekań. „A mimo wszystko kocham ją, to ona była tą prawdziwą. Jak daleko jest już ode mnie! Tutaj żyliśmy, pod wspólnym dachem, a to panu Filzesowi muszę oddać moje współczucie, chorym nerkom generałów i wątrobom kolejarzy moją uwagę i moją miłość. Co pozostaje dla niej?” – pomyślał i pochylił się, z uwagą przyglądał się zwiędniętej twarzy żony.
Z czterdziestoletniej kobiety po cichu wylewała się skarga; dzieci, duże gospodarstwo, codzienne kłopoty. Może dobrze by było gdzieś wyjechać. Lekarz przytakiwał skinieniem głowy.
Siedział naprzeciwko żony wciąż jeszcze z taką żartobliwie poważną wyższością, jak ktoś udający sławnego lekarza i słuchający skarg zdenerwowanego pacjenta. Zawsze to samo, myślał. Tak, niech wyjadą. Ale żona nagle umilkła:
– Słuchaj, Imre – powiedziała po krótkiej przerwie, zmienionym głosem. – Ja nie czuję się dobrze.
Lekarz zwrócił uwagę na ten głos. W tym pokoju, na tej kozetce, w takiej sytuacji już tysiące razy słyszał to zdanie. Nie lubił tej intonacji. Zwrócił uwagę inaczej niż wcześniej, kiedy skarżyła się na domowe kłopoty. Lekarz to wychwycił. Odłożył cygaro do popielniczki. To „nie czuję się dobrze”, ta ogólna dolegliwość, ta przypominająca westchnienie, jednak niebezpiecznie szczera, nieświadoma mowa oskarżycielska tysiące już razy zabrzmiała w tym pokoju. Lekarz znał ten akcent. Z obserwacji wiedział, że czasem to zdanie jest już jak orzeczenie choroby. Pacjent, którego coś „boli”, na chorą część ciała czy narząd skarży się namiętnie, z oburzeniem i dokładnymi zarzutami. Ale to ogólne westchnienie było sygnałem innego rodzaju choroby, straszliwej choroby. Czuł, jak krew gwałtownie napływa mu do serca:
– Coś cię boli? – zapytał i pochylił się.
Żona odpowiedziała cicho, rzekła to, czego obawiał się lekarz:
– Nic mnie nie boli – powiedziała. – Tylko nie czuję się dobrze.
Lekarz wstał.
– Zdejmij bluzkę – polecił, niemal szorstko.

4
Stanął przed szafą, nałożył biały fartuch, umył ręce. Potem surowym i pewnym krokiem podszedł do żony, wyciągnął ręce, ujął głowę kobiety między dłonie i dokładnie ją obejrzał.
– Schudłaś?
– Tak.
– Ile?
– Sześć kilo.
– Od kiedy?
– Od dwóch miesięcy.
Rozmawiali szczególnym, twardym tonem, żona wymawiała słowa niemal przekornie. Jakby to wcale nie małżonkowie rozmawiali ze sobą.
– Rentgen – powiedział lekarz.
Pokój pogrążył się w mroku. Żona podeszła do urządzenia, które stało w kącie; lekarz machinalnymi ruchami nałożył fartuch z ołowiu. W ciemnym pokoju zaczęło szumieć światło i na płaszczyźnie rentgenowskiego lustra pojawiła się sekretna jaźń kobiety. Przesuwając to lustro, lekarz powoli wędrował nad krainami znajomego ciała, prześwietlił płuca, żołądek. Potem powrócił nad płuca.
– Sześć kilogramów – powiedział ochryple.
– Sześć. Może siedem – żona odpowiedziała z oddali, z ciemności.
Wyłączył promień światła, usiedli z powrotem na kozetce. Lekarz badał teraz pewnymi palcami, zimnymi i pewnymi rękoma. I w tej chwili nie czuł innego rodzaju niepokoju, jak tylko to podniecenie tropiciela, ten gniew, który rozlewał się w nim zawsze, kiedy natrafiał na ślad, na ślad, który wskazywał rozstaje dróg życia i śmierci. Czułymi opuszkami palców obmacywał węzły chłonne na szyi żony. Znalazł to, czego szukał. Jeden z węzłów był twardy jak kamień, wielkości orzecha.
– To, od kiedy jest tutaj? – zapytał spokojnie.
– Dwa tygodnie, jak zauważyłam.
– Dlaczego nie powiedziałaś? – spytał mechanicznie.
Kobieta odrzekła cicho i przekornie, z daleka, wpatrując się w sufit:
– Dlatego.
Przez chwilę patrzyli na siebie. Lekarz nie wytrzymał tego spojrzenia, zmrużył oczy.
– Ubierz się – powiedział cicho.

5
Podczas gdy mył ręce i słuchał szelestu ubrania nakładanego przez żonę, tak myślał.
– Boże! Ktokolwiek! Pomóż mi! Potrzebne mi tylko jedno słowo. Nawet nie słowo, tylko ton, intonacja. Potrzebuję tego, abym teraz, kiedy się odwrócę i spojrzę jej w oczy, tak lekko, spokojnie i z uśmiechem mógł jej powiedzieć kłamstwo, jak to mówiłem już tysiącom ludzi, w tym pokoju, po badaniu, kiedy cała ich dolegliwość to było tylko tyle, że „nie czują się dobrze”.
Ile czasu mogło jej zostać? Osiem miesięcy. Rok. Sądzę, że wie o wszystkim, błyszczy w jej oczach ta straszna wiedza, ta uparta i krnąbrna świadomość, z jaką właśnie tego rodzaju pacjent przeczuwa, wietrzy przeznaczenie. Co to jest przeznaczenie? Tysiące razy stałem naprzeciw niego, tu, w tym pokoju. Gdybym był tak silny, jak dawni ludzie, albo tak wierzący lub mądry, jak mógł być człowiek w wielkich, bohaterskich czasach, może znalazłbym teraz to potrzebne zdanie. Ale nic nie mogę. Jestem tylko lekarzem. Mam promień, nóż. Teraz przez jakiś czas będę ją łudzić, aż przyjdzie moment, kiedy zauważy, że nie mogę jej już nawet łudzić. Co mogę jej dać na ten czas? Teraz nie wystarczy być lekarzem. Teraz trzeba być bohaterem. Nigdy nie sądziłem, że tak ciężko jest być bohaterem.
Odwrócił się, wycierał ręce.
– To nic takiego – powiedział spokojnie.
Ale żona nie odpowiedziała. Siedziała ubrana na kozetce, tym nieruchomym spojrzeniem patrzyła w dywan, jak wcześniej, podczas badania, w sufit.
– Pójdę już, mój drogi – odezwała się tylko. – Słyszysz? Są już tutaj.
Z poczekalni dochodziły głosy. Lekarz wzruszył ramionami. Objął żonę ramieniem, wolno odprowadzał ją w kierunku wyjścia.
– Zmęczenie – powiedział w drzwiach. – Przeziębienie. Musisz wyjechać nad morze.
– Tak – odrzekła żona. – Jestem bardzo zmęczona.
I wyszła z gabinetu. Lekarz stał jeszcze przez chwilę na środku pokoju, obie dłonie przyciskał do powiek, jak ktoś, kto patrzył prosto w bardzo silne światło i teraz bolą go oczy. Stał tak przez całe minuty. Potem wyprostował się. Otworzył drzwi gabinetu, lekko się ukłonił, ogólnikowo, jak miał to w zwyczaju, i powiedział cicho:
– Następny proszę.

 
Wesprzyj nas