Kolejna znakomita książka Niny Lykke. „Ostatnie stadium” to ironiczny komentarz do wizji raju, jakim w powszechnym przekonaniu są bogate kraje skandynawskie.


Ostatnie stadiumBohaterka Lykke należy do uprzywilejowanej warstwy norweskiego społeczeństwa, a mimo to nie jest w stanie zapanować nad ogarniającym ją załamaniem nerwowym. Powieść jest satyrą na klasę średnią w systemie państwa opiekuńczego, które uczyniło ze swoich obywateli hedonistyczne marionetki.

Elin od wielu lat pracuje jako lekarz rodzinny. Jest sfrustrowana swoją profesją, hipochondrią pacjentów przybiegających do niej z najdrobniejszymi problemami, a także byciem wzorową żoną i matką. Wieczorami wypija butelkę wina i nałogowo ogląda seriale telewizyjne. Jej mąż Axel bierze udział we wszystkich możliwych konkursach narciarskich, jest wiecznie nieobecny duchem i zajęty tylko sobą.

Pewnego dnia przez pomyłkę Elin wysyła zaproszenie na Facebooku swojemu dawnemu chłopakowi, Bjørnowi. Konsekwencje, jakie jej działanie za sobą pociąga, wywracają świat Elin do góry nogami. Pełna wątpliwości i dylematów, porzuca dom i zaczyna się ukrywać we własnym gabinecie lekarskim.

Tu rozmyśla o swoim żałosnym małżeństwie i wygłasza kąśliwe uwagi na temat pacjentów. Jedynym towarzyszem jej samotności jest ludzki szkielet anatomiczny Tore, którego wyzywający i zjadliwy głos wybrzmiewa stale w głowie Elin…

***

Kryzys, jaki przeżywa główna bohaterka, sprawia, że puszczają jej hamulce i o wiele wyraźniej widzi i ocenia przywary swoich pacjentów. Powieść jest bezkompromisową satyrą na społeczeństwo żądające coraz więcej praw i domagające się większej atencji. Śmiech zamiera w gardle, gdy sobie uświadamiamy, że to książka również o nas.
Agnieszka Kalus, „Czytam, bo lubię”

Nina Lykke
Ostatnie stadium
Przekład: Karolina Drozdowska
Wydawnictwo Pauza
Premiera: 2 czerwca 2021
 
 

Ostatnie stadium


1

  
Nikt nie ma takiego rozeznania w najnowszych trendach jak lekarz rodzinny. Przeszłam już przez wszystko, diety bezglutenowe, bezlaktozowe i bezcukrowe, przez każdy nagłówek w gazecie, który każe zdrowym ludziom wierzyć, że jeśli tylko odstawią chleb albo ser, to życie im się nagle zacznie układać. Pacjenci w średnim wieku nie rozumieją, czemu są cały czas zmęczeni. „To dlatego, że zaczynacie się starzeć” – tłumaczę, ale im się wydaje, że cała ta heca z upływem czasu ich nie dotyczy, są zresztą przekonani, że nie dotyczy ich również śmierć. Myślą, że ktoś zrobi dla nich wyjątek. Przyjmują za pewnik, że ich ciała będą funkcjonować bez żadnych zakłóceń, i są zaskoczeni, gdy pewnego dnia organizm zawodzi, nie chce się wypróżnić, zasnąć czy wykonać określonego ruchu. „Czterdzieści siedem lat to wcale nie tak dużo” – mówi mi czterdziestosiedmioletni pacjent. „Owszem – odpowiadam – to na tyle dużo, byś przyjął, że nie będziesz już tak sprawny jak kiedyś”. Ale oni się na to nie godzą. Chcą, by było jak dotychczas, kupują więc w sieci jakiś specjalny sok albo zielony proszek, diagnozują u siebie jakąś rzadko występującą alergię czy nietolerancję pokarmową, wierząc, że jednak będą mogli żyć jak wcześniej, jeśli tylko zaczną pić ten sok, przyjmować ten proszek, wyeliminują z diety tę czy inną grupę pokarmów albo będą się trzymać z dala od zwierząt futerkowych.
Nie chcą słuchać tego, co im mówię, a mówię, że muszą sobie odpuścić, cieszyć się życiem, stosować urozmaiconą dietę i więcej się ruszać – w tej kolejności. Mam już dość powtarzania tego w kółko, oni mają dość słuchania wciąż tych samych rad, ale taka jest prawda, a prawda bywa nudna.

 
Piątek rano, za pięć ósma. Za pięć minut rozpęta się piekło. „Pozwolę wrogowi na szturm” – jak mawia jeden z moich kolegów. I nawet teraz, po tych wszystkich latach, zdarza się, że siedzę przy moim biurku w przychodni na drugim piętrze starej kamienicy na Solli plass i nagle nie umiem pojąć, czemu za drzwiami siedzą jacyś ludzie, czekając, aż będą mogli do mnie wejść. Wzięli wolne z pracy, żeby się tu pojawić, ale po co? W głowie mam pustkę i ciszę. Na biurku leżą jakieś papiery, przed sobą mam ekran komputera, obok niego stetoskop, w kącie stoi aparat na kółkach, ale po co te wszystkie przedmioty i co ma się w tym pokoju dziać, jakie są oczekiwania tych ludzi? Dlaczego tu siedzę? Po lewej mam okno, za plecami regał z czasopismami i książkami, naprzeciwko mnie wiszą plakaty ze schematami przedstawiającymi anatomię ludzkiego ciała. Wygląda to jak gabinet lekarski, ale gdzie jest lekarz, przecież siedzę tu tylko ja? Gdzie się podziali wszyscy dorośli, jak ja tu wylądowałam? Pewnie zaszło jakieś nieporozumienie. Może mogłabym sobie po prostu stąd pójść. Udać, że wychodzę do toalety, przemknąć obok ludzi siedzących w korytarzu i po prostu zniknąć.
Jednak po chwili świat znów nabiera ostrości, wstaję, podchodzę do drzwi i je otwieram, zapraszam pierwszego pacjenta, oczywiście, że to robię, zanurzam się znów w nurcie codzienności i już chwilę później stoję z rękawiczką na dłoni, smarując palce lubrykantem, na kozetce leży zaś na boku mężczyzna ze spodniami zsuniętymi do kolan i wypiętym białym tyłkiem. Gdy zaś rozsuwam jego pośladki, moje oczy i nos informują mnie, że niedokładnie się podtarł, a właściwie to nie podtarł się  w c a l e  po ostatniej wizycie w toalecie, choć przecież wiedział, że wybiera się do lekarza w związku z hemoroidami i świądem odbytu. Nie mam kłopotu z zachowaniem profesjonalnego tonu, oglądam hemoroidy, po czym spokojnie wsuwam palec do środka i badam odbytnicę oraz prostatę, mimo wszystko przeprowadzam cały ten rekonesans, po czym wysuwam palec, wyrzucam rękawiczki, podchodzę do umywalki i przeprowadzam gruntowny, niemal chirurgiczny proces mycia rąk, który kończę trzykrotnym naciśnięciem dozownika z płynem antybakteryjnym.
– Nie będzie panu przeszkadzało, że otworzę okno? – pytam. – Muszę tu trochę przewietrzyć.
Pacjent już zdążył się ubrać. Siedzi teraz przede mną, wygląda jak każdy inny obywatel, sinawe żylaki wokół jego nieumytego odbytu skryły się na powrót pod czarnymi spodniami z kantem.
– Bardzo panią przepraszam. Ale ostatnio nie mam nawet odwagi porządnie się podetrzeć, tak się boję, że coś mi tam pęknie.
– Nic nie szkodzi.
– A właśnie że szkodzi – wtrąca się Tore.
Tore to naturalnych rozmiarów model ludzkiego szkieletu, stoi w rogu, między umywalką a drzwiami. Wykonano go z plastiku, i to on jest jedynym świadkiem tego, co się tu w środku dzieje. Kiedy go kupiłam, włożyłam mu dla zgrywy na głowę czarny męski kapelusz, było to jeszcze w czasach, gdy przejmowałam się takimi głupstwami, rolą humoru w relacjach lekarz – pacjent, znaczeniem śmiechu dla procesu zdrowienia. Takie rzeczy wtedy robiliśmy, chcieliśmy zmienić świat i norweską służbę zdrowia, patrzeć na pacjenta holistycznie i bla, bla. Zdawało nam się też, że jesteśmy wyjątkowi, szczególni, a ta przychodnia to coś jedynego w swoim rodzaju. Może zresztą właśnie to w końcu sprawia, że wszyscy mimo to wstajemy rano z łóżka, ta uparta wiara we własną szczególność i wyjątkowość.
– A właśnie że szkodzi. I to nawet bardzo – ciągnie Tore. – Facet mógł zwilżyć kawałek papieru toaletowego i ostrożnie się umyć. Miał tyle możliwości. Mógł kupić nawilżane chusteczki w 7-Eleven i wytrzeć się nimi, zanim tu przyszedł. Jednak nic takiego nie zrobił. A skoro jest zdolny wypiąć oblepioną świeżym gównem dupę w twarz zupełnie obcego człowieka, to co jeszcze mógłby zrobić? Co jeszcze ukrywa, co chowa w sobie ten mężczyzna?
Słucham samej siebie mówiącej o ruchu, nawodnieniu i błonniku, starając się jednocześnie ignorować wzburzony monolog Torego oraz silny zapach, który zaledwie kilka minut temu wypełniał ten pokój i który nadal wisi w powietrzu.
W czasie studiów brałam dodatkowe dyżury w domu opieki. Nauczyłam się tam oddzielać od siebie wrażenia zmysłowe i po zaledwie tygodniu potrafiłam płynnie przejść od zmywania odchodów z ciał, ścian i wózków inwalidzkich do jedzenia kanapek z klopsem w stołówce. Montowałam wodoszczelne zapory między „tu” i „tam”, między „wcześniej” a „teraz” i – co równie istotne – między sobą a pacjentami.
Moja tolerancja jest teraz właściwie zerowa. Z latami wszystko się kruszy i słabnie, umiejętność sortowania wrażeń też zaczyna zawodzić, i muszę obecnie wkładać dużo wysiłku w to, co jeszcze kilka lat temu działo się samo z siebie.
Mówię dalej, starając się wypierać obrazy żyjące swoim własnym życiem na siatkówce mojego oka. Ględzę o maściach i czopkach, wstukuję na komputerze receptę, ale obrazy nadal się wyświetlają, są coraz gorsze, nie do opisania, widzę własne ostre zęby przegryzające hemoroidy, krew i kał strzelające aż pod sufit. Skąd to się bierze? Kiedyś taka nie byłam. Widywałam w życiu dużo gorsze rzeczy niż odbyt tego pacjenta, czyściłam ropnie, opryskując przy okazji nie tylko stojący wokół personel medyczny, ale niejednokrotnie także ściany. Opatrywałam rannych. Widziałam najrozmaitsze wydzieliny i czułam wszelkie zapachy, jakie jest w stanie wyprodukować człowiek, nie mogę pozwolić, żeby złamała mnie teraz odrobina kału. Ale zapory nie są już szczelne, to, co się za nimi gromadzi, czeka tylko, by je rozsadzić i się wylać. Jeśli nie wezmę się w garść, dojdzie do skandalu, który z kolei sprawi, że nie będę tu już mogła przychodzić. I co się wtedy ze mną stanie? Bo przecież ten gabinet i ten uniform to teraz jedyne, co mi zostało.
– Możesz się wyluzować – zauważa Tore. – Bo do skandalu już przecież doszło.
– Ale nie  t u t a j  – odpowiadam. –  T u  się jeszcze nic nie wydarzyło.
Facet z Hemoroidami wychodzi. Aktualizuję jego kartę, otwieram drzwi i wypowiadam nazwisko kolejnego pacjenta. Jednak w korytarzu siedzi tylko mężczyzna z włosami ściągniętymi w kucyk i w okularach, który kręci głową. Rozglądam się w prawo i w lewo, idę nawet do wielkiej poczekalni i tam też wypowiadam to samo nazwisko, lecz nikt nie podnosi wzroku znad komórki.
Gdy mam wejść z powrotem do gabinetu, Facet z Kucem posyła mi wyzywające spojrzenie. Jego wzrok zdaje się mówić: „Chyba mogę wejść, skoro zapisany przede mną pacjent się nie pojawił?”. „Nie, nie możesz” – odpowiadam milczącym językiem ciała. Teraz zrobię sobie małą przerwę, bo na nią zasłużyłam.
Kiedyś bym go zaprosiła do środka. Żeby wyprzedzić grafik, mieć kontrolę i pełen ogląd sytuacji, załatwić kolejną sprawę. Ale już jakiś czas temu zauważyłam, że to w sumie wszystko jedno, jak szybko pracuję czy ilu pacjentów badam. Bo ta fala cały czas tylko wzbiera, zupełnie jak woda płynąca z odkręconego kranu. Zawsze robi się tego tylko więcej i więcej. To się nigdy nie kończy.
Siadam za biurkiem i wbijam wzrok w przestrzeń. Wszystko będzie dobrze – myślę sobie – trzeba znajdować spokój w tych chwilach wytchnienia w ciągu dnia, to ważne, by… W tej samej chwili zaczyna wibrować mój telefon i przypominam sobie, że wibrował także wtedy, gdy zanurzałam palec w odbytnicy Faceta z Hemoroidami.
Na ekranie komórki mam całą listę nieprzeczytanych wiadomości. Wiele z nich wysłał Bjørn.
Co u Ciebie, czemu nie odpisujesz?
Nie odpowiadam na tę zaczepkę, podobnie jak na wszystkie te, które wysłał mi wczoraj. Albo dziś w nocy, jak się okazuje, bo przeglądając poszczególne aplikacje, widzę, że próbował się ze mną kontaktować za pomocą wielu z nich, zarówno koło północy, jak i w okolicach trzeciej – czwartej nad ranem.
To moja nowa taktyka: nie odpisywać, nie odbierać telefonów. Trzymam się jej od wczorajszego popołudnia, gdy, jak zawsze, pochyliłam się nad komórką z gotowymi do pisania kciukami. Ale nagle zabrakło mi słów. Co miałam napisać, kim był ten człowiek, który siedział przy swoim telefonie, czekając na odpowiedź, i jaki to ma sens?
Niech sobie piszą – pomyślałam, kładąc telefon na regale. – I tak będą to robić.
Z każdą godziną, gdy nie odpowiadałam, ogarniał mnie coraz większy spokój, i czuję teraz złość na myśl, że musiałam przeżyć na tym świecie ponad pół wieku, zanim pojęłam, że najlepszą i najskuteczniejszą taktyką jest po prostu zaprzestanie mówienia czy robienia czegokolwiek.
– Ale przecież nie możesz się teraz ot tak po prostu wycofać – mówi Tore, chcąc, bym kontynuowała tę walkę, zarówno z Akselem, który siedzi w domu na Zaciszu, jak i z Bjørnem, wezwanym z powrotem do swojego małżeństwa we Fredrikstad, i może jeszcze z Gro, która wielokrotnie rozmawiała z Akselem, bo wspomina mi o tym w przesłanych wiadomościach, ja zaś, jak wiadomo, przestałam jej odpowiadać.
On się chyba nie miewa najlepiej – napisała wczoraj Gro, dokładnie tak, jak miała w zwyczaju mówić o swoim byłym mężu. I jeszcze: – On naprawdę potrzebuje kogoś, z kim mógłby pogadać. – Ta kobieca wymówka liczy sobie pewnie kilka milionów lat, da się nią bowiem usprawiedliwić właściwie wszystko: „On mnie potrzebuje”.
Widzę ją oczyma duszy, moją dawną sąsiadkę i kumpelkę od kieliszka, samą w tej ogromnej willi, Aksel zaś siedzi sam w szeregowcu, i dopiero teraz przypominam sobie, jak Gro prostowała plecy za każdym razem, gdy on wchodził do kuchni, gdzie miałyśmy w zwyczaju przesiadywać. Chyba nie miała świadomości, że tak się przy nim zachowuje, bo gdyby było inaczej, pewnie starałaby się to lepiej ukryć.
– I co masz zamiar z tym zrobić? – pyta Tore.
– Z czym?
– A z tym, że Gro może właśnie w tej chwili leży obok Aksela w łóżku, którego koszt w połowie pokryłaś i które pomagałaś wnosić na piętro.
– Nie mam pojęcia. Nie ma we mnie instynktu rywalizacji. Gdyby zapanowała klęska głodu, umarłabym pewnie jedna z pierwszych.
– Musisz coś zrobić, zanim będzie za późno.
– A co można zrobić? Trzeba pozwolić sprawom toczyć się ich własnym rytmem. Jak coś zacznę robić, to będzie tylko gorzej. Wytworzę tarcie, które sprawi, że płomień między nimi rozpali się na dobre.
– Tylko poczekaj. Siedzą tam sobie teraz, każde z nich w swoim domu, każde porzucone przez swojego małżonka. Lepiej by się ułożyć nie mogło. Stół już nakryty. Cały świat z zapałem potępia wszystkie zdrady czy pogwałcenia złożonych pisemnie deklaracji, umów albo kredytów hipotecznych i z równą serdecznością będzie im kibicował, a później pobłogosławi to, co teraz zsyła im los.
– No i co z tego?
– Ale przecież Bjørn – marudzi dalej Tore, niezadowolony z mojego braku reakcji. – Co z Bjørnem?
Bjørn wrócił do Fredrikstad, do Lindy, swojej władczyni. Co pokazuje, że najsilniejsze uczucie ze wszystkich to wcale nie miłość, lecz uzależnienie. Największa jest potrzeba przynależności, nawet za cenę zakucia w kajdany. Po amerykańskiej wojnie secesyjnej wielu niewolników nie chciało opuścić plantacji, nic zresztą dziwnego. Dziwi raczej to, że tak wielu ruszyło ku czemuś nowemu, zupełnie nieznanemu i może gorszemu, bo przecież skąd mogli wiedzieć, że będzie lepiej.

 
Wiele z nagromadzonych w mojej komórce wiadomości wysłał mi Aksel. Nie mogę patrzeć na Twoje ubrania wiszące w szafie – pisał. Musi to oznaczać, że wstał wcześnie, i czuję dziwne ukojenie, patrząc teraz, jak się nakręcał z wiadomości na wiadomość. – Nie chcę, by tu wisiały, wyniosłem je w workach na śmieci do garażu. Możesz je zabrać, kiedy chcesz, ale nie wchodź do domu.
Dom należy teraz do niego – uświadamiam sobie, a myśl ta nie przyspiesza mi nawet tętna. Wszystkie te lata, które poświęciłam temu domowi na Zaciszu, porządki, remonty, rozbudowa strychu i piwnicy, a teraz tu siedzę i to po prostu oddaję. Co prawda z klauzulą, że całość odziedziczą dziewczynki i Aksel nie ma prawa bez mojej zgody wziąć pod zastaw domu ani korony, ale tak czy inaczej.
Jeśli człowiek dość długo utrzymuje się w stanie milczenia i pasywności, wydarzenia zaczynają następować zupełnie same z siebie, wkrótce przychodzi więc kolejna wiadomość od Aksela, mimo że i on najpewniej jest teraz w pracy, i w tym właśnie miejscu pojawia się groźba, wypełza ze swojej norki jak dżdżownica i odwraca łebek ku światłu: Ida dzwoniła wczoraj z pytaniem, kiedy jedziemy do Hvaler.
Co w tłumaczeniu oznacza: „Musimy porozmawiać z dziewczynkami, powiedzieć im, co się stało. Jeśli ty nie przejmiesz inicjatywy, zrobię to ja. I wtedy to ja przedstawię im swoją wersję pierwszy”.
Nadal mu nie odpisuję. Opowiedz swoją wersję, Akselu. To przecież ja jestem tą złą.
– Ale prędzej czy później musisz odpisać, zacząć rozmawiać, działać – reaguje Tore. – A gdy przyjdzie twoja kolej, by opowiedzieć, co się stało, jaka będzie twoja wersja? Ta ostateczna? – Tore chichocze w swój charakterystyczny sposób i dodaje usłużnie: – Że znalazłaś sobie kochanka, bo Aksel cię nie  d o s t r z e g a ł? Że zdradziłaś Aksela, bo on za dużo jeździł na nartach, tak to wyglądało? A może nawiązałaś romans z Bjørnem, bo zobaczyłaś w jego oczach odbicie osoby, którą byłaś jako dwudziestodwulatka? Bo obawiasz się śmierci, bo masz tylko to jedno życie, a czy w życiu nie chodzi o to, że mamy wszyscy…
– Cicho.
– A może po prostu byłaś zmęczona. Bycie  z a j e b i ś c i e   z m ę c z o n y m  to zjawisko dość powszechne, tyle że mamy na nie trochę bardziej skomplikowaną nazwę, by dało się z nim jakoś żyć. Czy może o czymś zapomniałem?
– Nie – odpowiadam, a Tore ciągnie dalej swoje:
– Było wam z Akselem dobrze, prawda? Co z tym letnim popołudniem, gdy dzieci bawiły się w ogrodzie albo biegały po okolicy, a wy staliście w kuchni i sprzątaliście po obiedzie, było ciepło, ty miałaś na sobie krótką sukienkę, zdjęłaś więc tylko majtki i wskoczyłaś na blat kuchenny. Widok twoich opalonych ud w zupełności wtedy Akselowi wystarczał i po chwili już w ciebie wszedł. Kochaliście się w kuchni, za oknem byli sąsiedzi i dzieci, przyjść mógł ktokolwiek, tak to wtedy między wami wyglądało, a gdyby ktoś was nakrył, byłoby to jeszcze bardziej podniecające, byliście napalonymi na siebie nawzajem małżonkami, którzy odbywają stosunek na stojąco w swojej własnej kuchni, podczas gdy dzieci bawią się w ogrodzie. Zostawiliście zmywanie, poszliście do sypialni i zrobiliście to raz jeszcze. Spójrz tylko na tę dawną siebie, żyłaś swoim minionym życiem i traktowałaś to wszystko jak coś oczywistego. Nie byłaś zadowolona?
– Owszem, byłam zadowolona. I nie traktowałam niczego, co mnie spotykało, jako czegoś oczywistego, nawet wręcz przeciwnie. Z początku nie rozumiałam, jak skończyłam w tym miejscu, lecz teraz nie rozumiem, jakim cudem wytrzymałam tyle czasu na Zaciszu. Ziściło się wszystko, czego się zawsze obawiałam, a mimo to mieszkanie tutaj, rozkładanie fotela z Ikei i robienie sobie na nim posłania co wieczór wydaje mi się właściwsze i stosowniejsze niż cokolwiek, co robiłam kiedykolwiek wcześniej. Zupełnie jakbym cały czas była w drodze, podążając do punktu, w którym znalazłam się teraz.

 
Wesprzyj nas