Senna sceneria uzdrowiska, tajemnicze zniknięcie jednego z kuracjuszy i sekrety sprzed wielu lat – to wszystko znalazło się na kartach „Zimnego tropu”, najnowszej powieści pisarskiego duetu Beaty i Eugeniusza Dębskich. Ten kryminał zaskakuje zarówno rozwiązaniem zagadki, jaki i humorem.


Stolica Dolnego Śląska już od dawna powinna promować się hasłem reklamowym: „Po wenę zapraszamy do Wrocławia”. Powód jest prosty – to właśnie twórcy mieszkający w tym mieście ostatnimi czasy coraz częściej i coraz ciekawiej zaznaczają swą obecność w literaturze. Kolejny dowód w tej sprawie leży na biurku tuż obok mnie – to kryminał „Zimny trop” autorstwa Beaty i Eugeniusza Dębskich, pisarskiego duetu pochodzącego właśnie stamtąd.

Książka ta pochodzi z cyklu z prywatnym detektywem Tomkiem Winklerem. Dla porządku zaznaczę, że znajomość poprzedniego tomu („Trzydziesta trzecia”) nie jest wymagana dla zrozumienia „Zimnego tropu”. Jest on zupełnie osobną, zamkniętą historią, która może, ale nie musi, być traktowana jako część większej całości. Wystarczy wiedzieć, że Winkler, to gość, który „bierze sprawy, z którymi wolisz nie iść na Policję”. Tak jest również tym razem: detektyw zostaje wynajęty do rozwikłania zagadki zniknięcia kuracjusza z uzdrowiska.

Sprawa początkowo wydaje się absurdalna: Julek nie przyszedł na seans serialu. Miał „coś załatwić, kupić, odświeżyć się”, ale zamiast tego zapadł się pod ziemię. Roma Wiśniowiecka, jego dawna miłość, to osoba której najbardziej zależy na dowiedzeniu się, co tak naprawdę się stało. Kobieta jest przekonana, że to żaden z tych przypadków, gdy staruszek traci pamięć i samowolnie oddala się w nieznanym kierunku. I nie wierzy w mętne tłumaczenia pracowników recepcji, że pensjonariusz nagle się wymeldował, bo dlaczego w takim przypadku obsługa wchodziłaby w trybie awaryjnym do jego pokoju? Tylko kto mógłby życzyć czegoś złego sympatycznemu emerytowi?

Aby odpowiedzieć na to pytanie Tomek Winkler będzie musiał sięgnąć daleko w przeszłość, do burzliwej młodości kuracjusza, co nie okaże się proste. Za to z każdym kolejnym odkrytym faktem będzie coraz ciekawiej. W poszukiwaniu punktu zaczepienia Tomasz trafia na ślad starej sprawy sprzed dwóch lat, gdy w tajemniczych okolicznościach zginęli syn i wnuk zaginionego, a w której oprócz poszukiwanego pana Juliana znacząca rolę odgrywali były wspólnik w interesach i… rodzina. Wszystko wskazuje na to, że w gronie tych osób jest ktoś, komu bardzo zależało na „usunięciu” starszego pana.

Winkler przeciwko sobie ma nie tylko zawodną pamięć świadków wydarzeń sprzed lat, ale także byłych kolegów z Policji, którzy nie zamierzają mu służyć pomocą i z satysfakcją oczekują jego niepowodzenia. Na szczęście Winklerowi niespodziewanie przychodzi z pomocą Skamielina – dociekliwa i sprawna dziennikarka, która dziwnym zbiegiem okoliczności ma dar trafiania na interesujące informacje, posuwające śledztwo Winklera do przodu.

„Zimny trop” wbrew tytułowi ma w sobie sporo ciepła i inteligentnego humoru. To fabuła napisana z przymrużeniem oka, co jednak w żadnym stopniu nie pozbawia jej napięcia, nieodzownego w książkach tego gatunku. Robert Wiśniewski

Beata i Eugeniusz Dębscy, Zimny trop, Seria „Tomasz Winkler”, tom 2, Wydawnictwo Agora, Premiera: 1 września 2021
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym

 

Beata i Eugeniusz Dębscy
Zimny trop
Seria „Tomasz Winkler”, tom 2
Wydawnictwo Agora
Premiera: 1 września 2021
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 
 

1


Jakby co – to ja myślałem, że zdechnę po przebudzeniu… Byłem nawet tego pewien… A wygląda, że mi się upiekło…
Jeszcze zanim otworzył oczy, przypomniał sobie, że już wieczorem prorokował koszmarne przebudzenie. Dla Winklera detoks wcale nie był lepszy od toksu. W każdym razie przez wszystkie te dni w szpitalu czuł się fatalnie, ulga nie nadchodziła, zniechęcenie i fizyczny ból razem wzięte rokowały marnie. Byłem pewien, że obudzi mnie pękający czerep, skręcony w korkociąg język i zwężona do koniecznego minimum tchawica.
Niespodziewanie czuł się dobrze, albo nawet lepiej. Poza lekkim niesmakiem w ustach, takim chemicznym, jakby nałykał się leków albo rozpuszczalnika – a przecież wszystko brał dożylnie! – i pragnieniem, być może wywołanym przez ów niesmak, nie odczuwał większego dyskomfortu.
Kalendarz na parapecie okna sugerował, że był pierwszy grudnia. Chyba że ktoś nie przesunął małej kratki. Ale nie, wczoraj widniały w niej trójka i zero. Winkler zaparł się łokciami i odpychając piętami, podciągnął wyżej na wezgłowiu. Lepiej teraz kontrolował dwuosobowy pokój, prawą ręką sięgnął do butelki mineralnej z dzióbkiem dla małosprawnych pacjentów i dzieci albo – biegaczy. Woda, ciepła i niegazowana, nie poprawiła stanu jamy ustnej, ale chociaż ją zwilżyła.
Rozejrzał się po separatce. Miał na wprost swojego łóżka nieduży telewizor, żaden płaski diodowo-ledowy, nie, ze zwykłym kinolem i zaopatrzony w automat na dwuzłotówki. Popatrzył na drugie łóżko, puste, gładkie gładkością nieużytku, na szafce nie stały butelki, z kontaktu nie zwisała ładowarka telefonu. Czyli był w tym pokoju sam.
I tak nie będę tu leżał. Dzisiaj wychodzę!
Potrząsnął lekko głową.
Dlaczego dopiero „dzisiaj”? Zaraz!
Sięgnął ręką po płaskie pudełko na kablu, ale nie zdążył wybrać przycisku, jednego z trzech. Zobaczył tylko, że czerwony jest dodatkowo opisany: „Alarm”, pozostałe dwa zostały bez identyfikacji. Zgrzytnęła klamka i pisnęły zawiasy, Winkler odruchowo drgnął, jakby przyłapano go na czymś mało męskim. Upuścił urządzenie.
W progu stał Malicki, komisarz zafajdany, z fałszywym bananem na ustach. Zrobił pięć kroków, ominął puste łóżko, położył na nocnej szafce Winklera wiązkę żółtych tulipanów, chyba maszynowo owiniętych celofanem. Kiedy się pochylił, gruby złoty łańcuch noszony na wierzchu, na T-shircie, majtnął się ciężko.
Biedny dupek… Spodobał mu się łańcuch Voighta w Rayu Donovanie? I ta wiącha… Na sto procent z Biedy. Co mu odbiło?
Malicki włożył dłonie do kieszeni bojówek.
– Cześć. – Przekrzywił głowę i przyglądał się Winklerowi pod różnymi kątami. – No, buzia wymaga współczucia, na pewno. Łapy pokancerowane, żebra potłuczone. Obróbka na całego, nie? Ale – zrobił współczującą minę – ty już zapomniałeś, że policjant co jakiś czas zbiera po pysku. Zebrałeś jak rasowy pies! Ironia losu – nie jesteś psem, a wpierdol i tak cię nie minął. – Zachichotał bezgłośnie, samym oddechem. – Nie będę długo, robota, wiesz. Mało mam czasu.
Usiadł na taborecie, usiłował założyć nogę na nogę, ale za mało było tu miejsca, ostatecznie walnął golenią o rant łóżka, rzucił kilkoma ciężkimi słowami, rozcierał chwilę obolałe miejsce.
– Tomciu… – Przeszedł z marszu do sedna, już bez komentarzy co do zdrowia. – Robimy taki deal: albo sprawa idzie na konto policji, a ty siąkasz w chusteczkę i milczysz, albo byłego i z lekka obsranego kolegę Winklera pakujemy do pierdla za umyślne utrudnianie dochodzenia, mataczenie, molestowanie świadków z wprowadzaniem ich w błąd na czele. Do tego posiadanie broni. – Puścił oko. – Wiem, że możesz i będziesz chciał zrzucić to na trupa, ale tak naprawdę to jest twoja klamka, kolego, i jak się zaprzemy, wsadzimy ci ją niezawodnie w dupę, przecież wiesz. – Wykrzywił usta w trudnym do określenia grymasie: ni to pogardy, ni to współczucia, ni to zwyczajnego wrednego i triumfującego uśmiechu. – Wiesz, że nie możemy pozwolić, żeby ktoś za nas rozwiązał serię dwóch tuzinów bestialskich morderstw? Zresztą, jeśli nawet zaczniesz mleć ozorem, to i tak nas nie wkręcisz, prawda? Na konferencji prasowej powiemy, że siedzieliśmy ci na karku z powodu… – Strzelił palcami. – O, tu się coś wymyśli. A cała reszta to i tak nasza zasługa. Tylko że wtedy będziemy mieli kosę, jak Śląsk z Zagłębiem. Zgłosisz się po coś, a ja ci: spier–dalajlama! Tak?
Winkler wyciągnął w górę obie ręce, wyprężył, splótł palce i wygiął na zewnątrz, trzasnęły dwa stawy.
– Tak-tak. Słucham – rzucił niedbale do Malickiego. – Kontynuuj. Na pewno długo pisałeś scenariusz, wkuwałeś trudne słówka. Wal, ja posłucham i wytrzymam.
Ten zmrużył oczy, teraz przypominał Winklerowi komiksowego człowieka-żmiję. Potarł czoło. Winkler opuścił ręce i grzecznie ułożył je na kołdrze. I od razu cofnął prawą rękę, za blisko była Malickiego. To był ten typ, który mógł, wstając z taboretu, potknąć się i opierając o łóżko, przypadkowo złamać ofierze dwa palce. Sam kiedyś przyznał po dużej wódeczce, że ćwiczył niemruganie. Jak usłyszał, że Ewa Demarczyk nie mrugała w czasie występów, uznał to za świetny numer do przesłuchań. Przesłuchiwany osobnik zaczyna się czuć nieswojo pod takim wężowym wzrokiem. Ale ja wiem, że jak pociera zmęczoną dłonią czoło, to szybko mruga na zapas. Gnojek…
– Odbieramy ci też prawo jazdy, bo prowadziłeś pod wpływem narkotyków i alkoholu – oświadczył nagle Malicki.
Winkler nie spodziewał się niczego dobrego po gościu, ale ogrom tupetu go zaskoczył.
– Przecież byłem ofiarą porwania! – zaprotestował, czując, że mówi kompletnie nie to, co powinien. Inaczej – nie powinien mówić w ogóle. Sprawa była przemyślana, zaplanowana, zdecydowana. Przypieczętowana. – Nie ja się szprycowałem, tylko mnie… naszprycowano. Bez różnicy twoim zdaniem? – dokończył mimo rozwrzeszczanych w głowie myśli.
Po co ja to mówię? Przecież on to wie i tylko czeka na moje biadolenia! I triumfuje. Idiota ze mnie!
Malicki rzeczywiście chwilę napawał się sytuacją. Potem lekko uniósł lewy kącik ust. „Nie, nie uśmiecham się, tylko tak wyglądam, jakbym się uśmiechał. Cha-cha!”. Plasnął dłonią w kolano.
– A kogo to? Jechałeś pod wpływem. – Pozwolił sobie jeszcze na kilka sekund pławienia w gówniarskiej satysfakcji. Winkler postanowił nie przedłużać jego radości swoimi lamentami. Pokręcił tylko lekko głową. – Jakby cię tam nie było, jakbyś się nie szwendał jak smród po gaciach, toby nie było szprycy.
Winkler chciał powiedzieć: „Gdyby mnie tam nie było, to nadal raz do roku umierałaby w męczarniach jakaś kobieta, a wy byście bezradnie rozkładali ręce”. Chciał tak powiedzieć, ale uznał, że przekomarzanie się tu i teraz uwłacza jego godności. Zresztą Malicki nie przyszedł dyskutować, tylko coś przekazać. Widać to było w jego oczach. Wytrzeszczonych i nieruchomych.
– Bez spluwy i prawka będziesz siedział grzecznie na dupie i nie przeszkadzał nam w pracy.
Winkler patrzył mu w gadzie oczy i zastanawiał się, czy warto… Czy warto się odzywać. Powinien powiedzieć coś takiego: „Wiesz co? Był czas, kiedy brakowało mi was, roboty, satysfakcji, poczucia sensu pracy w firmie. A teraz widzę, że kompletnie nie ma czego. Jesteście bandą knurów o mentalu kiboli, pracujących tylko na siebie, pod siebie, dla siebie. I jeszcze jedno: wyglądacie jak przestępcy, ubieracie się i strzyżecie jak bandziory, macie fury jak oni, beemy i audiory, mówicie i – pewnie – myślicie jak oni. Przeciętny Polak jak was widzi, to się boi, że jesteście bandziorami, a jak widzi bandziorów, to myśli, że policja idzie”.
Uznał, że jednak nie powie. W końcu był w ich gronie ładnych parę lat.
– Całujcie mnie w dupę! – Usiadł na łóżku z nogami w stronę okna, przez ramię rzucił: – Zabierzcie mi jeszcze legitymację honorowego krwiodawcy, to nie będę miał darmowych czekolad. A teraz, jak to szykownie i celnie powiedziałeś: wypier–dalajlama!
Malicki uśmiechnął się lekko i potarł czoło. Westchnął z obłudnym współczuciem, otworzył usta, ale Winkler miał już go dość. Chwycił antycznego pilota z kablem grubości węża do pralki i nacisnął kilka razy przycisk przywołania. Wstał i zrobiwszy dwa kroki, dopadł parapetu. W głowie się zakotłowało, ale słabo. Czyli zdrowy.
– Wypierdalaj, powtarzam. Głuchy?
– No i brawo! Wszyscy się cieszą! – Malicki podniósł się i przyłożył czubek wskazującego palca do skroni. Łeb miał wygolony jak Pitbull Dorociński w kultowo uwielbianym przez policję serialu: skronie i boki na zero, wyżej – czub. Poniżej uszu i za nimi obowiązkowy tatuaż, kod kreskowy. – Tak właśnie myślałem, że będziesz rozsądny. Zawsze byłeś rozsądny, co nie? Jeśli się wychylałeś, to tylko przez parapet, żeby puścić pawia na trawnik. Cześć pracy!
Niespodziewanie sięgnął po bukiet.
– Po chuj mają się marnować, nawet jeśli składkowe. Na ciebie? Chujka takiego?! – Odwracając się, rzucił jakby pod nosem: – Dam starej, to może i ona mi da?
Ruszył do drzwi, chichocąc z własnego tekstu.
– Malicki? – Chciał użyć starego „Malicki, chuj ci w cycki!”, ale powiedział: – Ten twój tatuaż… – Popukał czubkiem palca w miejsce na swojej szyi. – Pamiętasz, jak napierdoliłeś się jak rosyjski szachista w ulubionym lokalu Jazzda? – Malicki trwał nieruchomo, nieraz tam był i nieraz był zeskrobywany spod hokera. – No więc zeskanowali ci go wtedy i cała komenda wie, że masz na szyi zakodowane: „Paczka prezerwatyw, 7 złotych 49 groszy”.
Malicki nie wytrzymał i mrugnął. I drugi raz. Głowa mu drgnęła.
– Całuj mnie w dupę! – warknął i wyszedł.
W ostatniej chwili przytrzymał drzwi, żeby nie trzasnęły i nie zdradziły, jak jest wkurwiony.

***

Winkler czuł, że dygoce mu lewa stopa, wbił ją mocniej w podłogę i odetchnął głęboko kilka razy.
– Co za szumowina… – powiedział na głos, nie dlatego, że tak brzmiało mocniej, tylko żeby sprawdzić, czy nie śpi, czy nie śni, czy dysponuje pełnią władz umysłowych. Dysponował, nie spał i nie śniło mu się nic. Gdzie może być ubra…
Do pokoju weszła pielęgniarka, Justyna, przypomniał sobie, a za nią wysoka, szczupła i kształtna lekarka z obfitym kokiem i w crocsach na grubej platformie, dzięki czemu niemal dorównywała wzrostem Winklerowi. Miała dyskretnie umalowaną twarz, która niezbyt potrzebowała makijażu, ale ten subtelny jej nie przeszkadzał i nie szkodził. Po prostu skupiał wzrok na ładnej twarzy.
Na widok stojącego Winklera lekarka zajrzała w kartę pacjenta i jakby się lekko speszyła. A potem podniosła wzrok, opuściła, zerknęła jeszcze raz w kartę i jeszcze raz podniosła. Odchrząknęła i wyciągając przed siebie rękę, pomachała paluszkiem jak malutką wycieraczką na nieistniejącej szybie.
– Panie Tomaszu? Proszę się nie forsować. Pan jeszcze poleży.
– Oj nie, ja właśnie leżeć nie mogę, nawet u pani – powiedział takim tonem, jaki mógłby – jak przypuszczał – spodobać się lekarce.
Ale nie spodobał. Chyba. Trudno było stwierdzić, bo zdawała się niewzruszona. Podeszła jednak bliżej, chwyciła go za przegub lewej dłoni i trzymała chwilę, patrząc na swój zegarek. Jakby w oczy mi spojrzeć nie chciała? Więc on spojrzał – na jej identyfikator. „Dr Irena Wawrzyńska-Matek”.
O żeż w mordę…!
Cofnął się odruchowo, w tej samej chwili pielęgniarka pchnęła drzwi, te zaskrzypiały przeraźliwie. Winkler zrobił lekko przestraszoną minę, Irena Wawrzyńska puściła jego rękę, a on zręcznie rzucił się do szafki. Spieprzaj stąd, Winkler, zanim odwalisz coś głupiego! Coś, czego potem będziesz żałował…
W szafce leżały trzy T-shirty, para sztruksów, polar i kurtka. Na butach foliowa torba, w której, jak się domyślał, były bielizna i skarpety. Romcia stanęła na wysokości zadania. Wszystko czyste i świeże; zakrwawione, przepocone, na pewno nieświeże ubranie z akcji w Dobromierzu zostało usunięte, wyprane albo wyrzucone. Winkler wyszarpnął wieszak ze spodniami i drugi z koszulkami.
– Muszę, pani doktor… wyrywać się stąd – rzucił w przestrzeń. – Mam dużo pilnej roboty, a bez pracy czuję się źle i nie mam kołaczy. Ha, ha! – zarechotał nerwowo.
Miał nadzieję, że doktor Wawrzyńskiej-Matek nie spodoba się prostacki ton i styl rozmowy. Trafił.
– Proszę podpisać w dyżurce wypis na własne żądanie – warknęła i wyminąwszy Winklera, pokonała przestrzeń dzielącą ją od drzwi.
Zaskrzypiały i chrumknęły klamką. Winkler podszedł do nich, zablokował plecami i zaczął się przebierać. Skąd ona tutaj? Zbieg okoliczności? No chyba, bo co…? Przyszła zaaplikować śpiącemu dawkę pavulonu? Oj, Winkler, poniosło cię. Pewnie cię nawet nie poznała, nie pamięta, dla niej to ty w ogóle nie istniejesz. Zauważył, że z emocji cały się spocił – bardziej niż podczas rozmowy z Malickim. Dokuczały mu też nagłe, na szczęście krótkotrwałe, ataki bólu głowy, starał się więc ubrać, utrzymując pionową pozycję. Nie było łatwo i nie do końca się udawało, posykiwał i pomrukiwał przez zaciśnięte zęby, ale nie trwało to długo. Osiem, może dziesięć minut później wymaszerował na korytarz i rozejrzał się na boki. Zegarek informował, że jest dziewiąta z minutami. Zaraz zameldują się tu mama z Romą, trzeba je uprze…
Za późno. Zza zakrętu wyłoniły się obie, matka z babcią.
Z torbami i pakami.
No tak, dla mnie woda, krzyżówki, bułki i wędliny. Dla pielęgniarek pączki, dla lekarza koniak. Szlag! Pomachał do nich i skierował się do dyżurki, gdzie podpisał kwit wyjścia na własne żądanie, potem wygarnął z oddziału matkę i babcię. Zdążyły tylko obdarować personel niższy firmowym bezowym od Spychały, paczkami kawy i herbaty.
– Chodźmy stąd, szybko! – syknął.
Wyjął z rąk kobiet reklamówki i demonstrując dobre samopoczucie oraz powrót do wzorowej kondycji, pognał do schodów.
– Tomasz? – Matka stukała obcasikami, zbiegając za nim po schodach. – Dobrze widziałam? Był tu Malicki?
– Jeśli był, to nie u mnie. – Wzruszył ramionami. Postanowił podkręcić kłamstwo: – I oto właśnie mamy dowód na to, jakim gnojkiem Malicki jest.
– A skąd miał wiedzieć, że tu jesteś? – dołączyła do przesłuchania babcia Roma.
– No to gównianą policję w takim razie mamy – sprawa chyba głośna, trupów od groma, a oni nie wiedzą? Choćby z czystej zawodowej ciekawości powinni się zainteresować, nawet jeśli nie prowadzą sprawy. A tam! – Przełożył reklamówki do prawej ręki i machnął lewą. – Dajmy spokój. Mnie to już nie dotyczy, kolegów mam gdzie indziej…
Nacisnął klamkę łokciem i pchnął drzwi barkiem. Wyskoczył na zewnątrz. Słońce akurat przystanęło za deklem z marudnych ciemnych chmur, podjazd – mokry i nierówny. Domyślił się, że matka zaparkowała kilometr stąd, bo tak uważała: nie wolno liczyć na miejsce blisko celu, bo nigdy go nie ma, zawsze potem trzeba się cofać, zawracać, czasem łamiąc przepisy. Odwrócił się, żeby kpiną zmienić temat, ale Elżbieta pokazała mu język i powiedziała:
– W prawo, zaraz na początku ulicy.
– Mnie oszczędza – dodała skwapliwie Roma.
– Kosztowało cię to sporo nerwów, mamcia, co?
– No patrz, co za kanalia! – jęknęła matka do Romy. – Jeszcze się naigrywa, zamiast cieszyć, że nie musi kuśtykać daleko.
– Nie kuśtykam, czuję się świetnie, mamo. Nic mi nie było, poza tym, że się napiłem whisky po piguł…
– Tomasz! – syknęła Elżbieta. Tupnęła w asfalt, żeby podkreślić oburzenie. – Nie uważaj nas za kretynki, a siebie za Einsteina konspiracji. Iwa też ma rękę w ortezie…
Zatrzymał się gwałtownie.
– Bo?
– Bo się wyrypała na tej drodze, którą cię ścigała, jak waliłeś felgami w oba krawężniki na zmianę!
– Setką! – dorzuciła Roma.
Obie popatrzyły na siebie i – jak mu się wydało – przybiły w myślach piątkę.
Westchnął i niemal pogalopował chodnikiem do samochodu.

***

Renault Eli, jak zwykle wypucowane do blasku i błysku, zaparkowane było tak, że zajęło dwa miejsca parkingowe w szeregu. Na pewno zebrało furę jobów od innych kierowców. Wóz mrugnął dwukrotnie światłami, szczęknęły zamki, Winkler otworzył tylne drzwi i nie zwracając uwagi na protesty Romy, wpakował się z torbami na tylną kanapę. Styl jazdy matki wprawiał go niezmiennie w przerażenie. A nie miała na koncie nawet stłuczki! Gdy Roma zatrzasnęła drzwi, wyjął komórkę i z ekranu skrótów wybrał Iwę.
– Na chodzie? – zapytała, odbierając po drugim sygnale.
– Tak, ale jadę z mamą samochodem, więc ten stan może ulec raptownej zmianie…
– Jak się czujesz?
– Znakomicie. Podliftowany kroplówkami, podziurawiony iniekcjami.
– Dobra, to zgłoś się, jak będziesz na trwałym gruncie.
– No. Jeśli dotrę cało!
– Gadzina! – mruknęła Elżbieta, wyjeżdżając z szeregu zaparkowanych samochodów.
Jakiś „idiota” przemknął obok, becząc kaprawym jednotonowym klaksonem. Winkler przerysował podsufitkę omdlewającym spojrzeniem, ale postanowił nie denerwować matki, i tak stremowanej jego obecnością w wozie.
– Idiota! – warknęła matka pod adresem Bogu ducha winnego kierowcy.
– Matko, już ze mną okej – powiedział. – Nie śpiesz się, nie denerwuj. Dojedźmy cało do domu.
– Ja się nie denerwuję… – zaczęła Elżbieta, patrząc w lewo na zbliżeniu do drogi głównej. – Koryguję: już się nie denerwuję. I zawsze dojeżdżam cało wszędzie.
W samochodzie panowałaby cisza, gdyby nie skutecznie zwalczający ją silnik, piłowany przez Elżbietę Winkler. Roma postanowiła rozładować atmosferę.
– Kupiłam ci serdelki. Te z Kwaśnej, co lubisz. Z dużą ilością mięsa.
Ja… lubię jakieś serdelki? Od kiedy? I to mięsne? Odkaszlnął lekko.
– To znaczy – serdelki dla mnie, na moje zęby, tobie frankfurterki – skorygowała wypowiedź babcia. – Ale wiesz, taka obserwacja: wychodzę na Kwaśną, po lewej mięsny, kolejka przed sklepem, wiesz, Elu? W naszych czasach – kolejka! A po przeciwnej stronie ulicy – warzywniak. Zero ludzi. I to teraz, kiedy tyle się mówi o preferencjach żywieniowych Polaków, że się zmieniają, że więcej warzyw i owoców… Guzik tam! Mięcho! A już przed jakimkolwiek świętem?! U Andrzeja w warzywnym co najwyżej ćwikłę kupią, musztardę i ziemniaczki… Zgroza!
Winklerowi nie chciało się międlić starego tematu, że ta kolejka to klub emeryta jednocześnie, że stoją, żeby się nagadać, napsioczyć, naplotkować, ale i nacieszyć taką opcją: „Kupuję parę deko szynki, bo nie muszę na zapas, bo jest stale!”. Wciąż myślał o tym, co stało się w szpitalu. Renówka matki raźnie pomykała po „Kurii Skłodowskiej”. Elżbieta usadowiła się na szczycie zielonej fali i mknęła gładko aż do Grunwaldu, gdzie musiała odstać dwa cykle. W samochodzie panowało pełne zgody milczenie.
Przerwała je Roma:
– Czy mi się zdaje, czy widziałam z daleka wychodzącego przez bramę Jacka? Tego… Malickiego?
Już była o tym mowa? Żartuje sobie czy chce rozładować atmosferę?
– Nie wiem, Romciu, ja go nie widziałem wychodzącego przez bramę. Może był u kogoś?
– No, raczej nie, wychodził z bukietem jakichś żółtych kwiatów. Ale może to nie był on? – wzruszyła ramionami.
Winkler odpuścił sobie dialog, zakładając, że im mniej słów, tym mniej bitów informacji w umyśle zostanie.
– Ale on czy nie on, to do szpitala się żółtych nie przynosi! – orzekła nagle Roma. – Nienawiść – skinęła głową jej córka, zerknąwszy w prawo, na matkę i na wylot Szczytnickiej.
Winkler zachichotał w duchu: Pomyślałby kto, że tak panuje nad trafikiem!
Na moście Uniwersyteckim podjął decyzję:
– Mamo, możesz mnie wyrzucić na Mikołaja?
– Po co? – natychmiast zareagowała Roma. – W domu czeka obia… – Nagle umilkła i odwróciła się do córki.
– Podrzuć go na Pracze.
– Jezu? Na Pracze? Co on tam będzie robił?
– On tam ma do pogadania z Iwą, muti! – rzucił Winkler, z podziwem wpatrując się w kok babci.
Migiem zlokalizowała, zuch babunia. Niepotrzebnie ją katujemy tymi sudoku-śmoku i dźgamy widłami w ośrodki pamięci.
– Ale ty jesteś po szpitalu! – jęknęła Elżbieta.
– Elu-u! – powiedziała z naciskiem Roma.
– Oj, już! Już! – Matka przejechała kilkaset metrów, zmieniła pas na lewy i ustawiła się do skrętu w Mikołaja. – Żeby się tylko twój wnuczek nie zdenerwował, co? – Rzuciła złe spojrzenie na matkę, ale od razu się zmitygowała i posłała drugie już przesadnie, teatralnie złe. – Bo się spoci, co nie?
– Elżuniu! – jęknęła Roma. – Przecież to twój syn jest, czy ty serca nie masz?
– Kochane moje mamy i babcie… – Winkler pochylił się i włożył głowę między przednie fotele. – Jeszcze dwa słowa i wysiadam, pojadę autobusem i po kłopocie. Zgoda?
Obie jednocześnie zacisnęły usta w identyczny sposób.
– Na razie prosto, Legnicką i Lotniczą, a potem ja poprowadzę. – Winkler udał, że nie widzi urażonych ust Romy i Elżbiety, rozsiadł się wygodnie na kanapie, wyjął samsunga i wysłał ostrzegawczego SMS-a do Iwy. Odpowiedziała po kilku sekundach. „Czkm”.

 
Wesprzyj nas