Historia obejmuje okres od zakończenia drugiej wojny światowej i opowiada o losach trzech pokoleń kobiet, w centrum narracji stawiając lata 70. i 80. XX wieku.


Mleko matkiAutorka stworzyła ekscytujące studium stawania się człowiekiem z precyzyjnie i barwnie nakreślonym tłem Łotewskiej SRR od lat sześćdziesiątych do osiemdziesiątych.

Opowieść przepełniona jest rezygnacją – z męża i ojca, z marzeń i zamiarów, z pracy i przekonań, z przyjaciół i tych, których kochamy. W tej drodze krzyżowej kobiet wszystkich pokoleń bardzo silny jest motyw przebaczenia.

Od dzieciństwa jest ono ciągłym zadaniem córki w celu utrzymania przy życiu matki, która celowo pozbawiła córki mleka, by nie pozwolić na odziedziczenie swojego bólu i rozpaczy.

***

Łotwa to kraj, o którym prawie nic nie słyszeliśmy od czasu jej oddzielenia się od Związku Radzieckiego. Nora Ikstena udowadnia, że Łotwa mówi odważnym i oryginalnym głosem.
Rosie Goldsmith, dziennikarka i prezenterka

Fikcja Nory Iksteny otwiera nowe możliwości nie tylko dla literatury łotewskiej w tłumaczeniu na język angielski, ale także dla samej literatury angielskiej.
Jeremy Davis, Dalkey Archive Press

Powieść „Mleko matki” została przetłumaczona na kilkanaście języków, w tym na angielski, niemiecki i japoński.

Nora Ikstena
Mleko matki
Przekład: Daniel Łubiński
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 19 maja 2021
 
 

Mleko matki


Matka zaciągnęła się dymem i przez chwilę siedziałyśmy przy grobie Bambiego.
„Ale dlaczego on zjadł swoje dziecko?” – spytałam.
„Pewnie chciał je uchronić przed klatką” – powiedziała i mocno mnie przytuliła.

Nie pamiętam 15 października 1969 roku. Nie mogę go pamiętać, chociaż są ludzie, którzy twierdzą, że pamiętają swoje narodziny. W brzuchu matki leżałam raczej prawidłowo, bo poród podobno był naturalny. Ani za długi, ani za krótki, z końcowymi bólami powtarzającymi się co pięć minut. Mama urodziła mnie w wieku 25 lat, będąc młodą i zdrową, co jednak, jak się później okazało, nie było do końca prawdą. Ale pamiętam, a może tylko sobie wyobrażam, łagodną złotawą październikową rześkość, która przeplatała się z przeczuciami długiego okresu ciemności. Taki miesiąc graniczny, przynajmniej w tej strefie klimatycznej, gdy zmieniają się pory roku i jesień stopniowo przechodzi w zimę.
Liście drzew miały zatem prawdopodobnie złotawy kolor. Przeklinając, zmiatała je z podwórza naszego domu dozorczyni, która razem z rodziną sprowadziła się tutaj ze słonecznego Kirgistanu i za swoją wysoko kwalifikowaną pracę od razu otrzymała mieszkanie w domu przy ulicy Miczurina 20. Jej skośnooka córeczka siedziała na parapecie, siorbała zupę buraczkową i ochoczo zapraszała do siebie w gości. Niegdysiejszy blask lat pokoju, blask, który wbrew własnej woli musiała porzucić żydowska rodzina, gdy w 1941 roku wywózka na Sybir uratowała ich od noszenia parę lat później żółtych gwiazd na plecach w okupowanej przez nazistów Rydze; a więc ten blask lat pokoju został teraz podporządkowany poczuciu estetyki owej Kirgizki. Parkiet pokryty był grubymi dywanami, porcelanowe naczynia wypełnione pestkami słonecznika, a na fortepianie stały spluwaczki. Czasy i wierzenia się wymieszały. I tak było w całym domu, do którego mieszkania numer 13 zostałam wniesiona, starannie zawinięta niczym larwa, jak to w tamtych czasach było przyjęte.
Czasami miewam sen, z którego budzę się w złym nastroju. Przytulam się do maminej piersi i próbuję ją ssać. Pierś jest duża, mlekodajna, lecz nic mi nie wychodzi. Matki nie widzę, w niczym mi nie pomaga, więc sama biję się z jej piersią. Aż tu nagle mi się udaje, do buzi napływa gorzki, ohydny płyn, którym się dławię, dopóki się nie rozbudzę z poczuciem obrzydzenia.
Jakie to dziwne, być tak oderwaną. I to od czegoś tak naturalnego, szlachetnego, pięknego i podziwianego od wieków. Matka karmi dziecko. Jej twarz jest jasna i promienna, oczy wpatrują się w dany od Boga cud, który umościł się na jej rękach. Dziecięce oczy patrzą na nią bezradnie i pokornie, głosy natury zlały się w jeden ton, mleko płynące z matczynej piersi jest wodą życia, którą niemowlę pije, a więź między nimi jest wieczna i nieskończona.
Moja matka, jako młoda lekarka, prawdopodobnie wiedziała, że jej mleko mogłoby wyrządzić dziecku więcej szkody niż pożytku. Bo jak inaczej wytłumaczyć zniknięcie z domu od razu po porodzie? Nie było jej pięć dni i wróciła z obolałymi piersiami, w których mleko już wyschło.
Matka matki w desperacji przez dwa dni karmiła mnie herbatą rumiankową. Potem poszła do kuchni mlecznej, w której pełna podejrzeń lekarka najpierw zwyzywała ją po rosyjsku, potem nazwała moją matkę suką, ale końcu wypisała zgodę na odbiór mieszanki do karmienia noworodków.
W ciągu dwudziestu lat, jakie spędziłam z matką, nie mogłam jej spytać, dlaczego oderwała mnie – małe, bezradne niemowlę – od swojej piersi. Nie mogłam, bo wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. I całkiem możliwe, że takie pytanie było nie na miejscu, bo życie potoczyło się tak, że to mnie przyszło zostać jej matką.

*

Nie pamiętam 22 października 1944 roku. Ale wyobrażam sobie, że Ryga jest wyzwalana spod nazistowskiej okupacji. Wybuchają bomby, szpital położniczy ma powybijane okna, jest zimno i wilgotno, a kobiety, które dopiero co wydały na świat swe dzieci, bezradnie owijają się w zakrwawione prześcieradła. Przemęczone sanitariuszki piją alkohol i zawijają martwe noworodki w niewielkie pakunki. Szaleje epidemia, którą wszyscy nazywają nosowym tyfusem. Rozlegają się wycie i płacz, w powietrzu świszczą bomby, a przez okna wpada smród spalenizny. Matka wykrada mnie z niemowlęcej sali, przywiązuje do siebie i doi mi w nos swoje mleko. Z mojego noska wypływa mieszanka ropy, mleka i krwi. Dławię się i oddycham, dławię i oddycham.
Aż tu nagle zapada cisza i spokój. Konik ciągnie wóz po słonecznie jesiennej drodze z Rygi do Babīte. Ojciec zatrzymuje się parokrotnie, żeby matka mogła mnie nakarmić. Już się nie dławię, oddycham nieśpiesznie i łakomie ssę mleko z jej piersi. W tamtejszym nadleśnictwie mamy piękny dom. Nie ma w nim wprawdzie za wiele mebli ani kołyski, ale mama szykuje mi miejsce do spania w wielkiej walizce.
Każdego ranka ojciec dogląda świerkowego zagajnika. Tak czas zlatuje aż do świąt, gdy do nadleśnictwa podjeżdża ciężarówka pełna żołnierzy, którzy wydzierają się w niezrozumiałym dla rodziców języku. Żołnierze wyskakują z auta i zaczynają wycinać drzewa w zagajniku. Ojciec wybiega z domu, zamknąwszy wpierw matkę w tylnym pokoju, gdzie leżę schowana w walizce. Specjalnie porobiła w niej dziury, żebym miała czym oddychać. Ojciec krzyczy: „Łajdaki, łajdaki!” i próbuje uratować świerki. Biją go do krwi i wrzucają na ciężarówkę razem z wyciętymi drzewkami. Grupa żołnierzy, przeklinając, obchodzi dom, walą do każdych drzwi. Moja matka siedzi bez tchu w szafie zamkniętego pokoju, trzymając na kolanach walizkę, w której oddycham. Rozlega się straszny hałas, dom jest demolowany. Aż w końcu wszystko cichnie i słychać tylko ryk silnika odjeżdżającej ciężarówki.
Nad ranem matka wychodzi z szafy, karmi mnie, przywiązuje do siebie, zakłada kilka warstw ubrań i na piechotę rusza z powrotem do Rygi. Dopiero późnym wieczorem docieramy do mieszkania numer 13 przy ulicy Tomsona, która niedługo zmieni nazwę na Miczurina. Moja matka jest zmęczona, ale musi jeszcze uszczelnić rozbite podczas nalotu bombowego okna, w przeciwnym razie obie zamarzniemy.

*

Nie wiem, jak matka i matka matki rozwiązały między sobą sprawę jej zniknięcia, ale nigdy o niej nie wspominano. W czasie mojego dzieciństwa zapach matczynego mleka został zastąpiony przez aromat leków i płynów dezynfekcyjnych, który niczym chmura wciąż wił się wokół matki zarówno wtedy, gdy zjawiała się w domu po wyczerpujących nocnych dyżurach w szpitalu położniczym, jak i wówczas, gdy odsypiała długie godziny czuwania. Jej torebka pełna była tabletek, ampułek i rozmaitych metalowych narzędzi, wśród których, już później, po porównaniu z rycinami w encyklopedii zdrowia, rozpoznałam różne, w mojej świadomości przerażające instrumenty lekarza chorób kobiecych. Ten świat wydawał się dość straszny – świat, do którego w pewnym momencie, podążając za instynktem macierzyńskim, nieodwracalnie zostanie wciągnięta każda kobieta. Zdarzało się, że matka zostawała na noc w domu, wówczas siedziała przy lampce, pijąc kawę i paląc papierosy, pochylona nad stertami encyklopedii i książek medycznych. Na jej biurku piętrzyły się kartki, na których równolegle do tekstu widniały ilustracje macicy, jajników, miednicy czy pochwy pod najróżniejszymi kątami i w różnorakich kombinacjach.
Matka nic nie wiedziała o pozostałym świecie – demonstracyjnie zamykała drzwi, gdy w pokoju obok ktoś włączył telewizor na program Время1 z sepleniącym Leonidem Iljiczem Breżniewem, nie czytała też „Głosu Rygi”, po który na rogu ulicy Gorkiego mniej więcej od 17 ustawiała się co dzień długa kolejka. Równie długa jak formująca się około południa kolejka do sklepu mięsno-mleczarskiego, do którego od czasu do czasu rzucali to czy owo, na przykład parówki czy kiełbasę doktorską, albo znowuż paczkowane masło, którego można było kupić najwyżej pół kilo. A obok stosów książek medycznych leżał Moby Dick Hermana Melville’a. Tęsknota za nieuchwytnym wielorybem własnego życia.
Nie pamiętam matczynego dotyku, ale pamiętam jej pokłute udo, na którym ćwiczyła wbijanie igieł. Pamiętam ją w łóżku, z sinymi wargami, po tym, jak po raz pierwszy przedawkowała leki, zapewne w wyniku jakiegoś eksperymentu medycznego. Pamiętam woń jej szlafroka – pachniał gorzkawą tynkturą, którą jej podawali, zanim zabrali ją do szpitala. Pamiętam też szpitalny korytarz, gdzie pozwalano mi na nią czekać po nocnym dyżurze. Szłyśmy potem do kawiarni przy ulicy Alojas, jadłyśmy solankę i kupaty, i dolewała sobie do kawy kofeinę z ampułki. I jeszcze przypominam sobie, jak bardzo wymarła wydawała się nasza uliczka, prawie jak obrazek wycięty z innej epoki i wklejony do obecnej – gdzieś poginęli elegancko ubrani ludzie udający się na zawody jeździeckie na hipodrom tuż za rogiem. Zamiast nich, w kierunku komunizmu, z pochyloną głową, śpieszą się do pracy lub domu inni ludzie – z plecionymi siatkami, z których wyślizgiwały się bochenki chleba i butelki z kefirem o jaskrawozielonych wieczkach, taszczący pod pachą zawinięte w szary papier paczki z pościelą, przewiązane cienkim brązowym sznurkiem.

*

Od wycięcia świerkowego zagajnika minęło co najmniej dziewięć lat. Byłam wzorową uczennicą i brałam udział w urządzaniu szkoły. Trzymając w dłoniach ogromną rosyjską literę M, razem z kolegami z klasy zbudowaliśmy napis: „Мы за мир!”2. Co rano miałam przygotowany wyprasowany mundurek, warkoczyki splecione z tyłu albo w precle. Moja matka kochała mnie i się o mnie troszczyła. Pewnego dnia w naszym mieszkaniu pojawił się wysoki życzliwy mężczyzna. Matka powiedziała, że będzie moim ojczymem. Wieczorem, gdy wyszedł, pierwszy raz widziałam ją płaczącą. Siedziała w naszej długiej wąskiej kuchni z widokiem na podwórze, na kuchence pachniał gar marynowanej dyni, a moja matka opowiadała.
„Kochana córeczko, moja kochana córuniu. Twojego tatusia zabrali, bo ratował sosenki. On sosenki ratował, no ale czy musiał to robić? Gdyby nie wybiegł, nie krzyczał: «Łajdaki!», wciąż byłby z nami. Ale on kochał las, te swoje drzewka, i wybiegł. Pobili go, potem zabrali, trzy dni go szukałam, aż znalazłam na stacji Šķirotava za kratami. Był cały poraniony, bardzo słaby, podał mi dłoń między prętami i mocno ściskał, aż przyszedł strażnik i kolbą uderzył go po ręce, trafiając też w moją. Później nic o nim nie słyszałam. Ani widu, ani słychu. Aż pewien człowiek przyniósł z daleka wieść, że tata umarł. Minęło już pięć lat. Nie żyje, córeczko, twój tatuś nie żyje”.
Nie pamiętam smutku. Pamiętam płaczliwy głos mamy i to, że wszystko zdrabniała: „córeczko”, „tatuś”, „sosenki”. Lubiłam mojego postawnego ojczyma, ojca zaś nie pamiętam i nie mogę pamiętać.
Aż pewnego popołudnia, przy kiosku niedaleko szkoły, gdzie stał automat z wodą gazowaną, z którego nie wolno było pić pod żadnym pozorem, ale to było właśnie to, na co najbardziej się miało ochotę, podszedł do mnie wysoki zmizerniały mężczyzna i powiedział, że jest moim ojcem. Rzuciłam się do ucieczki ile sił w nogach, wbiegłam do domu cała w krzyku i płaczu i wpadłam na matkę, bladą jak ściana. On nie umarł, on wrócił.

*

Nie pamiętam, by matka choć raz odprowadziła mnie lub odebrała ze szkoły. Zawsze robił to ojczym matki, który ją adoptował. Szliśmy ulicą rosyjskiego klasyka Gorkiego, lekki wiaterek dmuchał od strony ulicy francuskiego poety Barbusse’a mieszanką zapachów chmielu i czekolady. To zwiastowało spokój i dom. Była tylko ta krótka przechadzka, wycinek czasu we wszechświecie historii. Gdzieś daleko, w jakiejś nieosiągalnej strefie czasowej, ktoś zdezerterował z wojny wietnamskiej i spaprał sobie życie w modelowej kulturze amerykańskich gospodarzy i gospodyń domowych, którzy z pogardą traktowali dzieci kwiaty, narkotyki i rock and roll.
Gdzieś bliżej ktoś żył alternatywnym życiem – czytał samizdat, pił i marzył o wolnym Zachodzie, którego iluzja zdawała się trzepotać w powietrzu za żelazną kurtyną. Ale tu, w pobliżu, ludzie żyli codziennością. Budzili się, pracowali, kładli się spać. Zakochiwali się, płodzili dzieci, żyli, umierali.
Nie bałam się ani Amerykanów, ani bomby atomowej, ani Wuja Sama. Bałam się własnej matki. Czasami brała ją we władanie iście szatańska siła, która wyrywając się na zewnątrz, pustoszyła wszystko, zwłaszcza miłość najbliższych. Wtedy nienawidziła swojej matki, jeszcze bardziej nienawidziła swojego ojca oraz samego faktu, że się urodziła. Zamykała się w toalecie i ryczała, a długi korytarz, na którego końcu stałam i przez który ten ryk niósł się, wprawiając moje dziecięce kostki w dygot, był niekończącym się, enigmatycznym niszczycielem życiowych pragnień, zwiastował niesprawiedliwość losu i niezrozumiałe jeszcze dla mnie cierpienia. Niczym w ciemnym tunelu światło istnienia skłębiało się tam w okropny wir zniszczenia.
A potem momenty ciemności rozpraszane były rzadkimi plamami światła. Siedzieliśmy w dużym pokoju przy otwartym oknie, przez które wpadały do środka zapachy posiłków i dziecięcy gwar. Matka na białej kartce kolorowymi kredkami rysowała narodziny dziecka. Siedziałam jej na kolanach i się nie bałam. Najpierw rysowała uśmiechniętego bobasa w brzuchu mamy, potem rysowała główkę, która dopiero co wyślizgnęła się z maminego krocza i której grymas twarzy przypominał o cierpieniach i okropnościach, jakie tutaj na niego czekają. Później narysowała mamę i dziecko połączonych pępowiną, tak jakby sobie wesoło pląsali, trzymając się za ręce. Potem narysowała nożyce przecinające tę pępowinę. A potem narysowała mamę, która trzyma niemowlę na rękach, patrząc na nie łagodnym, ale jednocześnie wystraszonym wzrokiem. Wodziłam oczyma za ruchami jej rąk i kolejnymi pociągnięciami kredki. Dłoń miała małą i bladą, paznokcie obłamane, skórę suchą i popękaną od ciągłego sypania talku do rękawic medycznych. Siedziałam na kolanach matki, nie bałam się, pochyliłam się i przytuliłam policzek do jej ręki.

*

Moja matka postanowiła nie oglądać się za siebie. Poślubiła ojczyma, który mnie adoptował i kochał jak własną córkę. Nigdy nie rozmawiałyśmy o moim prawdziwym ojcu. Matka nigdy nie dowiedziała się, że odwiedzałam go przez parę dobrych lat. Po powrocie z zesłania był ciężko chory, mieszkał w nieludzkich warunkach, w wiecznie wilgotnej komórce komunalnego mieszkania, z podłogą pokrytą gazetami. Prawie zawsze albo miał trochę wypite, albo już był pijany. Gdy odrobinę wytrzeźwiał, wspominał młode lata na Uniwersytecie Łotewskim, swoje badania naukowe z zakresu młodych drzewostanów i wstręt do korporacji studenckich. Wspominał, że gdy był dzieckiem, mama ubierała go jak panicza i nazywała Jean. „Ty, córeczko, masz błękitną krew” – twierdził, bowiem jego ojcem był przecież nie ten szewc z Dobele, za którego wydano jego matkę, ale niemiecki baron. Właśnie tak. Mój ojciec był tylko jednym z milczącego legionu tych, którzy nie potrafili nadążyć za sowiecką rzeczywistością i nie doczekali ani śmierci Breżniewa czy Andropowa, ani Gorbaczowa, ani bałtyckiego łańcucha, ani, ani, ani…
Obserwując fizyczne cierpienia mojego ojca, postanowiłam zostać lekarką. Nie jestem pewna, czy go kochałam. Czasami było mi go żal, czasami go nienawidziłam, bo czułam, że jego gen samozniszczenia jest we mnie głęboko zagnieżdżony i że z czasem będzie się rozwijał i nabierze mocy. I wiedziałam, że mnie pokona. Jakkolwiek bym z nim walczyła, to mnie pokona.
Dobrze pamiętam dzień, w którym umarł. Drzwi komunalnego mieszkania otworzyła jedna z sąsiadek. Serdeczna Żydówka, która wiele razy częstowała mnie precelkami pokrytymi brązową, ciągnącą się glazurą. Czule mnie objęła, mocno przytuliła do swojej miękkiej, dzierganej chusty i cicho szlochała. Potem wzięła mnie za rękę i poszłyśmy do kantorka ojca. Leżał tam – zmarniały, z półotwartymi ustami, bo sąsiedzi wyłamali drzwi dopiero dwa dni po tym, gdy przestał oddychać.
Na poplamionej kanapie oraz wszędzie wokół walały się gazety, z których spoglądały uśmiechnięte twarze robotników oraz umieszczone w ramkach twarze członków Politbiura. Leżał wśród tekstów, które obiecywały wykonanie pięciolatki w rok i wychwalały wysokie standardy moralne budowniczych komunizmu, wzywały do budowy nowych miast na rozległych polach, gdzie złożono ciała tysięcy niewinnie pomarłych, co i tak nie poznali istoty swojej zbrodni; wśród tekstów, które zachęcały do zmieniania biegów rzek, do urządzania w kościołach składów nawozu i do usunięcia przeszłego dziedzictwa z książek, rzeźb i obrazów.
I tak tam leżał, jeden z wielu, poddał się w milczeniu i umierał w kącie, bo nie był w stanie walczyć z epoką. Nie był w stanie zapomnieć, dopasować się, znieść upokorzeń – cielesnych ani duchowych, wstydu, hańby, rozczarowania. Winny bez winy. Wyrzucony na dziejowy śmietnik. Najprawdopodobniej został pochowany na obrzeżach miasta w zbiorowym grobie dla bezdomnych. Moja matka nigdy się tym nie zainteresowała i nie dowiedziała się o jego śmierci. Chroniła swoje nowe życie i próbowała uchronić w nim również mnie.

*

Za swoich rodziców uważałam matkę matki i ojczyma matki. Matka była czymś obok rodzinnej egzystencji. Czymś, wokół czego obracały się życia nas wszystkich, podporządkowane jej, ściśle z nią związane i stale od niej zależne. Zależne od walk między jej demonami i aniołami, które chwilami wypychały naszą codzienność poza miejsce i czas, wciągały w mityczną walkę między dobrem i złem, kazały balansować na kruchej granicy życia i śmierci. W niepokoju czekaliśmy, aż wróci do domu, i często z ulgą łapaliśmy oddech, gdy zamykała za sobą drzwi. Nie umieliśmy przewidzieć, co przyniesie kolejny dzień lub noc. Nikt z nas nie wiedział nic o moim ojcu. Matka mojej matki twierdziła, że mogli się poznać na wiejskiej imprezie, na którą matka poszła, bo ją do tego zmusiła wraz ze swoją siostrą. W każdym razie matka była potem w ciąży. Poza tym nikt nic więcej nie wiedział. Ja jednak wyobrażałam sobie, jak się poznali.
Jak to było?
Mieszając rozpuszczalną kawę w kuchence małego domku siostry matki, przez trzeszczące radio na baterie słyszy przypomnienie, że dzisiaj jest – który dzień? – stycznia 1968 roku. Jeden z tych zimowych poranków, gdy wróciwszy ze wsi, stara się przeczytać i zapamiętać brednie naukowego komunizmu, po czym resztę czasu poświęca zagadnieniom medycyny i pochodzenia życia, a czasami kserokopiom z tekstami Borysa Pasternaka i Jeana-Paula Sartre’a. Tak czy owak, zostanie lekarką i badaczką. Na studiach póki co udaje jej się z łatwością rozliczyć z oficjalnym systemem, a jednocześnie zdobywa zupełnie inne, zakazane wykształcenie. Matka i siostra matki martwią się o nią. Całymi dniami potrafi nie wychodzić z pokoju, tylko siedzi i czyta książki. Jest już po dwudziestce, a nigdy nie widziano jej z żadnym chłopakiem. Czy jest atrakcyjna? Tak, zwłaszcza gdy trochę zeszczupleje. Cienkie kości, okrągłe jędrne piersi. Jasne włosy, które czasami rozjaśnia. Piegowata skóra, drobne dłonie.
Nie za wiele myśli o strojach. Nawet na uczelnię często idzie w szerokich wygodnych spodniach, mimo że czuje strachliwe, podejrzliwe spojrzenia wykładowców i studentów. Spodnie pasują kobietom tylko na sobotnim czynie społecznym. W pozostałych przypadkach należy założyć spódnicę do kolan lub, skromną rzecz jasna, mini, jeśli takie akurat są w modzie.
W chwili, gdy siostra matki smaży mężowi ziemniaki na śniadanie, ona popija gorzkawą kawę, patrzy przez okno i myśli o tym, że ten ogromny wieloryb, na którego punkcie ma obsesję szalony kapitan, to chyba nienazwany słowami silny pęd duszy, któremu nie możesz się przeciwstawić, który ciągnie do przodu, aż całkowicie wessie cię do morza.
Wieczorem matka i siostra matki niemal siłą ubierają ją w sukienkę przesłaną z Anglii przez ich brata. Ma przestać grzebać w tych książkach, lepiej niech pójdzie na imprezę do wiejskiej świetlicy. Zagra miejscowa orkiestra, będą przekąski i napoje oraz – co najważniejsze – tańce. Niech się miastowa mądrala wyhula z wiejskimi chłopakami. I niech nie myśli zwiewać, obie siostry odprowadzą ją aż pod same drzwi lokalu.
Gdy otworzyła drzwi, nie miała nawet z czym porównać tego, co zobaczyła. Wokalista topornie ruszał się na scenie:
…białe karawele suną, po błękitnym morzu lśniąco mkną, czy noc, czy dzień, wpadają w wieczną toń…
Na parkiecie jest kilka par. Jedni uprawiają taniec swobodny, inni walczykują przytuleni. Po bokach przy bufetowych stolikach krzątają się krzepkie wiejskie dziewczyny z własnoręcznie postawionymi wieżami na głowie. Chłopcy kiwają się po drugiej stronie.
…czy noc, czy dzień, wpadają w wieczną toń…
Co ona tu robi? Niemożliwe, co ona tu robi? Nie rozumie, co się tu teraz dzieje – бытие czy ничто3.
Oczywiście angielska sukienka przysłana przez brata matki w jednej chwili przyciąga wzrok konkurującego zgrupowania. Oraz jej jasna, gładko zaczesana fryzura na chłopczycę.
Ma nadzieję, że siostry nie stoją wciąż za drzwiami jak cerbery, gotowe pchnąć ją z powrotem w dziewięć kręgów piekielnych. Na wszelki wypadek jeszcze trochę tu pobędzie, potem wyjdzie na długi spacer, posiedzi nad brzegiem jeziora i wróci do domu, udając, że się wytańczyła i że odprowadzający ją chłopiec był zbyt nieśmiały, by wejść i się przywitać.
Stanęła w rogu przy wyjściu i obserwując tańczących, prawie się rozweseliła.
…czy noc, czy dzień, wpadają w wieczną toń…
Wtem przez salę po przekątnej przechodzi chłopak niewielkiego wzrostu. Ona wciąż ma nadzieję na zmianę trajektorii, ale sprawa szybko się wyjaśnia: on zbliża się do niej. Uprzejmie prosi do tańca. Ona nawet nie ma czasu, by zastanowić się nad wyborem. Po prostu podaje mu dłoń i dołączają do innych par. Walczykują sobie. Jest prawie tego samego wzrostu co ona, ale tańczy dobrze i pewnie. Czasami jej policzek dotyka jego policzka, i wtedy ona stwierdza, że to nie jest niemiłe. W przerwach między jednym tańcem i kolejnym robią to, co pozostałe pary: stoją odsunięci obok siebie, nie wiedzą, gdzie podziać ręce, czekają na następny kawałek. Po dziesiątym tańcu on proponuje, by napili się wina. Przy stolikach jest spory gwar, ale jemu udaje się zgrabnie wylawirować między resztą spragnionych i wynurza się z tłumu z dwoma kieliszkami. Siadają z boku.

 
Wesprzyj nas