Kiedy zaciera się granica między dobrem a złem… “Zło konieczne” to mrożący krew w żyłach thriller popularnej współczesnej powieściopisarki. W wielu miejscach Ameryki giną katoliccy księża. Czy agentce Maggie O’Dell uda się schwytać zabójcę?


Zło konieczneCała Ameryka jest w szoku… ktoś brutalnie morduje katolickich księży. Scenariusz rytualnych zbrodni wskazuje na jednego sprawcę.

Do rozwikłania zagadki okrutnych zabójstw zostaje przydzielona błyskotliwa agentka FBI Maggie O’Dell. Pierwsze poszlaki wskazują, że zamordowani duchowni skrzywdzili wielu młodych mężczyzn. Ofiary kontaktują się ze sobą na specyficznym forum internetowym. Każda z nich może wirtualnie uśmiercić swojego prześladowcę z przeszłości. Jednak ci sami księża zostają później naprawdę zamordowani.

Śledztwo, mimo wysiłków Maggie, nie przynosi żadnych rezultatów. Zdesperowana agentka, w imię sprawiedliwości, decyduje się na zło konieczne…

Zawiera układ z księdzem Michaelem Kellerem, którego przez lata obsesyjnie ścigała. Duchowny, sam obciążony wieloma przestępstwami, zgadza się jej pomóc, bo wie, że może być kolejną ofiarą szaleńca…

Alex Kava
Zło konieczne
Przekład: Katarzyna Ciążyńska
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 19 maja 2021
 
 

Zło konieczne


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Piątek, 2 lipca
Lotnisko Eppley
Omaha, Nebraska

Wielebny William O’Sullivan był przekonany, że nikt go nie rozpoznał. Skąd więc te krople potu na jego czole? Nie przeszedł jeszcze przez kontrolę bezpieczeństwa, postanowił z tym zaczekać, aż zbliży się godzina odlotu, na wypadek gdyby jednak ktoś go poznał. Siedząc z tej strony hali, mógł udawać, że na kogoś czeka i wcale nie wybiera się w drogę.
Wiercił się na plastikowym krześle, przyciskając do piersi skórzaną aktówkę. Robił to tak mocno, że mało brakowało, a zgniótłby sobie żebra; i znowu poczuł ten ból, który mógłby uznać za zgagę i zlekceważyć. Zresztą to była przecież zgaga, nic innego. Nie przywykł do tak obfitego lunchu. Wiedział jednak, że podczas lotu do Nowego Jorku, a później do Rzymu, podadzą mu byle jaki posiłek, który przyniósłby jego nadzwyczaj wrażliwemu żołądkowi o wiele więcej szkody niż klops i ziemniaczana papka, które zostały Sophii z poprzedniego dnia.
Tak, to przez te resztki z obiadu rozbolał go żołądek, powiedział sobie, rozglądając się po zatłoczonej hali lotniska w poszukiwaniu toalety. Kiedy już ją znalazł, nie ruszył się z miejsca, tylko najpierw dokładnie wszystko obejrzał. Przesunął na czoło okulary w drucianych oprawkach, kciukiem i palcem wskazującym przetarł zmęczone oczy, a następnie znowu zlustrował teren.
Wykluczył najkrótszą drogę, bo chciał uniknąć spotkania z czarnoskórą kobietą, która wręczała „materiały do czytania” – jak to nazwała na własny użytek – każdemu, kto był zbyt grzeczny, żeby jej odmówić.
Włosy kobiety zdobiły barwne koraliki. Wystroiła się w swoją zapewne najlepszą suknię w purpurowe ciapki, która dodawała jej centymetrów w biodrach. Za to buty, przyznać musiał, były całkiem w porządku. Mówiła niskim, łagodnym głosem, a kiedy pytała: „Czy mogę panu zaproponować materiały do czytania?”, brzmiało to niemal jak piosenka. Każdego też, włączając w to tych, którzy w odpowiedzi niecierpliwie burczeli coś pod nosem i odchodzili w pośpiechu, pozdrawiała śpiewnym zwrotem: „Życzę bardzo miłego dnia”.
Wielebny O’Sullivan zgadywał bez trudu, co kobieta miała do zaproponowania. Przypuszczał, że była jedną z owych nawiedzonych misjonarek. Czy poczułaby, że coś ich łączy, gdyby minął ją z bliska? Oboje byli kaznodziejami, głosili słowo Boże. Ona w praktycznym obuwiu, on z teczką pełną tajemnic.
Lepiej jej unikać, pomyślał.
Spojrzał w stronę lady z pączkami. Długa kolejka wygłodniałych zombi cierpliwie stała po nową porcję energii, niczym narkomani, którzy muszą wstrzyknąć sobie jeszcze jedną dawkę przed odlotem. Na prawo znajdowało się wejście do księgarni. O’Sullivan poczuł na sobie wzrok młodego mężczyzny w czapce bejsbolówce i szybko odwrócił głowę. Czy tamten go rozpoznał? Pomimo cywilnego sportowego ubrania? Poczuł ucisk w żołądku i wbił wzrok w buty. Bawełniana koszulka polo, prezent od siostry, przykleiła mu się do pleców.
Z głośników płynęło powtarzane w kółko przypomnienie, żeby pasażerowie nie zostawiali bagażu bez opieki. Przycisnął mocniej teczkę, dłonie miał śliskie od potu. Jak mógł się łudzić, że zdoła wyjechać, nie zwracając na siebie uwagi? Że tak po prostu wsiądzie na pokład samolotu i będzie wolny, rozgrzeszony ze wszystkich swoich występków?
Kiedy jednak wielebny O’Sullivan odważył się znów podnieść wzrok, młody mężczyzna zniknął. Podróżni śpieszyli przed siebie w skupieniu. Nawet ta czarnoskóra kobieta, która nadal pozdrawiała przechodzących obok niej ludzi i życzyła im dobrego dnia, zdawała się kompletnie nieświadoma jego obecności.
Paranoja. Po prostu dopadła go paranoja. Trzydzieści siedem lat oddania Kościołowi i co z tego ma? Oskarżenia i wytykanie palcami, a zasłużył na najwyższy szacunek i wdzięczność. Kiedy usiłował wyjaśnić siostrze swoją trudną sytuację, wpadł w złość i w końcu, podczas krótkiej rozmowy, zdołał jedynie przekazać jej, żeby przepisała na siebie tytuł własności rodzinnego majątku.
– Nie dopuszczę do tego, żeby ci dranie zabrali nam dom.
Chętnie siedziałby teraz w domu. Nie była to wielka posiadłość, ot, drewniany piętrowy budynek na jednym hektarze ziemi w Connecticut, otoczony drogami ciągnącymi się w szpalerach drzew, górami i niebem. Tam czuł się najbliżej Boga. Ironia tego stwierdzenia kazała mu się uśmiechnąć. Bo jak na ironię okazałe katedry i wielkie kongregacje coraz bardziej oddalały go od Boga.
Pisk, który rozległ się w pobliżu ruchomych schodów, wyrwał go z zamyślenia. Brzmiał jak głos jakiegoś egzotycznego ptaka, a tak naprawdę protestowało nieumiejące jeszcze chodzić dziecko, które ciągnęła za sobą niczym niezrażona matka, jakby nie docierał do niej opór malucha. Ten skrzekliwy głos grał O’Sullivanowi na nerwach i ponownie wprawił w stan tak wielkiego napięcia, że wielebny bał się, iż zacznie zgrzytać zębami. Naprawdę miał już dość tego wszystkiego. Poderwał się na nogi i ruszył do toalety, nie bacząc nawet, czy nie trąca kogoś po drodze, nie depcze.
Dzięki Bogu toaleta była pusta, mimo to na wszelki wypadek sprawdził wszystkie kabiny. Postawił teczkę na podłodze, opierając o lewą nogę, jakby bał się stracić z nią kontakt. Zdjął okulary i położył w rogu umywalki. Nie patrząc na swoje rozmazane odbicie w lustrze, poruszał dłońmi pod kranem. Kiedy woda nie zaczęła lecieć, jego frustracja jeszcze wzrosła. Ponownie poruszył rękami i w końcu z kranu wypłynął cienki strumień, którym ledwie zmoczył sobie palce. Pomachał raz jeszcze. Woda trysnęła na moment. Zamknął znużone oczy i spryskał sobie twarz. Zimne krople łagodziły nudności, uciszały gwałtowne tętnienie w skroniach.
Sięgnął do pojemnika z papierowymi ręcznikami, urwał więcej papieru, niż potrzebował, i lekko osuszył twarz oraz dłonie, wielce zniesmaczony, bo papier z recyklingu był szorstki i nieprzyjemnie pachniał. Nie słyszał, jak otworzyły się za nim drzwi toalety. Kiedy znów zerknął w lustro, przestraszony ujrzał za plecami niewyraźną postać.
– Już prawie skończyłem – oznajmił, sądząc, że zajmuje komuś miejsce, chociaż w toalecie było kilka umywalek. Dlaczego korzystał akurat z tej? Poczuł słaby metaliczny zapach. Może to sprzątaczka? I to bardzo niecierpliwa. Wyciągnął rękę po okulary i niechcący zrzucił je na podłogę. Zanim pochylił się, by je podnieść, ktoś chwycił go w pasie. Dojrzał jedynie srebrny błysk. Potem coś go zapiekło, poczuł okropny ból, który błyskawicznie rozszedł się po klatce piersiowej.
Łagodnie i miękko ktoś szepnął mu do ucha:
– To twój koniec, wielebny.

ROZDZIAŁ DRUGI

Waszyngton, Dystrykt Kolumbii

Nie ma dobrego sposobu na podniesienie z ziemi ludzkiej głowy.
Do takiego wniosku doszła agentka specjalna Maggie O’Dell. Obserwowała z góry miejsce zbrodni, bardzo przy tym współczując młodemu technikowi kryminalnemu. Była ciekawa, czy myślał to samo co ona, kucając w błocie i patrząc pod coraz to innym kątem. Nawet detektyw Julia Racine milczała. Stała tylko nad nim i nie była w stanie wykrztusić słowa, choć zwykle nie brakowało jej dobrych rad. Maggie nigdy dotąd nie widziała, by zachowywała się tak cicho.
Stan Wenhoff, główny lekarz sądowy okręgu, który tkwił obok Maggie na nabrzeżu, krzyknął coś, ale nawet nie próbował zejść na dół. Swoją drogą Maggie była zdziwiona, że pojawił się w piątkowe popołudnie, zwłaszcza że zaczynał się świąteczny weekend. W podobnej sytuacji wysyłał zwykle któregoś ze swoich zastępców, choć z drugiej strony nie wybaczyłby sobie, gdyby jego nazwisko pominięto w wiadomościach. A ta sprawa niewątpliwie miała szansę stać się pożywką dla mediów.
Maggie spojrzała na wodę i miasto na drugim brzegu.
Pomimo stanu pogotowia związanego z zagrożeniem terrorystycznym ludzie szykowali się do świątecznej zabawy, oczekując przy tym słońca i nieco niższej temperatury. Maggie nie miała żadnych planów na weekend poza wylegiwaniem się z Harveyem w ogrodzie. Zamierzała upiec steki na grillu i poczytać najnowszą powieść Jeffery’ego Deavera.
Założyła włosy za ucho, a wiatr natychmiast porwał kolejny kosmyk. Tak, mieliby doprawdy piękny letni dzień, gdyby nie ta ucięta głowa, którą ktoś porzucił na błotnistym brzegu. Jak bardzo zły musi być człowiek, żeby odciąć bliźniemu głowę i rzucić ją gdzieś jak śmieci? Przyjaciółka Maggie, Gwen Patterson, twierdziła, że Maggie ma obsesję na punkcie zła. Maggie nie uważała tego za obsesję, tylko za szukanie odpowiedzi na odwieczne pytanie. Dawno temu uznała, że wykorzenienie zła należy do jej służbowych obowiązków.
– Skończ już przeczesywanie wierzchniej warstwy – zawołał Stan Wenhoff do młodego technika. – Zgarnij to do worka.
Maggie zerknęła na niego. Zgarnąć „to”? Łatwo powiedzieć, kiedy stoi się w miejscu, gdzie buty nadal lśnią od pasty, a zapach śmierci jeszcze nie doleciał. Ale nawet z tej wysokości widziała, że to beznadziejne zadanie. Brzeg zaśmiecały puszki, tekturowe opakowania po jedzeniu na wynos i rozmaite papierzyska. Znała ten teren – ten pas ziemi pod estakadą – na tyle dobrze, by wiedzieć, że pełno tu również petów, kondomów, a znajdzie się też i strzykawka. Zabójca ryzykował, porzucając głowę w tak ruchliwym miejscu.
Maggie zazwyczaj tłumaczyła podobną brawurę tym, że morderca działał zbyt chaotycznie, był za mało zorganizowany. Ale mogła również oznaczać panikę. Skoro jednak mieli do czynienia z trzecią głową w ciągu trzech tygodni, o panice nie mogło być mowy, w grę wchodziła tylko jakaś pokrętna zbrodnicza taktyka.
– Mogę przyjrzeć się z bliska? – zawołała.
– Jak sobie chcesz. – Racine wzruszyła ramionami, potem wyciągnęła do niej rękę.
Maggie nie przyjęła pomocnej dłoni, tylko rozglądała się za czymkolwiek – gałęzią, kamieniem, korzeniem – czego mogłaby się chwycić. Nie było jednak nic prócz błota i wysokiej trawy. Nie miała wyboru, musiała ześliznąć się, zjechać o własnych siłach. Jak narciarz bez nart próbowała utrzymać równowagę. Przemknęła obok Racine, trzymając się na nogach, ale niewiele brakowało, żeby wylądowała w Potomacu.
Racine pokręciła głową, na jej wargi wypłynął krzywy uśmiech. Szczęśliwie nic nie powiedziała. Maggie nie życzyła sobie, by jej przypominano, że grubo przesadza, jeśli chodzi o Racine. Nie chciała przyjąć od niej żadnej pomocy, a tym bardziej żyć z poczuciem, że ma Julii Racine coś do zawdzięczenia. W ciągu kilku minionych lat obie stawały przed różnymi wyzwaniami i pokonywały mnóstwo przeszkód. I co ważniejsze, były kwita. Maggie pragnęła, żeby tak zostało.
Wytarła buty o wysokie źdźbła trawy, żeby jeszcze bardziej nie zanieczyścić miejsca zbrodni. Po tej eskapadzie skórzane pantofle będą się nadawały do wyrzucenia. Maggie nie dbała o buty, często zapominała zabierać z sobą obuwie ochronne. Gwen nieustannie powtarzała, że sposób, w jaki Maggie traktuje swoje buty, graniczy z dezynwolturą czy wręcz skandaliczną abnegacją. Maggie wciąż miała przed oczami błyszczące, wypastowane trzewiki Stana. Zerknęła za siebie i spostrzegła, że patolog cofnął się z występu nabrzeża. Czyżby się zdenerwował ślizgiem Maggie po błocie? A może chciał mieć pewność, że nikt nie każe mu pójść w jej ślady? Jakkolwiek było, wiedziała, że Stan nie zejdzie do nich.
Julia Racine przyłapała ją na tych spojrzeniach.
– Niech Bóg broni, żeby sobie zapaskudził buty – mruknęła pod nosem, jakby czytała w myślach Maggie, lecz szybko wróciła wzrokiem do uciętej głowy. – To na pewno ten sam bandyta, ale może tym razem szczęście nam dopisze.
Maggie dopiero co przeglądała dokumenty w sprawie dwóch poprzednich głów. Po raz pierwszy zaproszono ją na miejsce zbrodni, bo Racine i jej szef, Henderson, podejrzewali, że mają do czynienia z seryjnym mordercą.
– Niby jak? – spytała, kiedy stało się jasne, że Racine czeka na to pytanie. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają, na przykład fakt, że detektyw Racine przed ogłoszeniem swoich genialnych teorii domaga się od wszystkich uwagi.
– Dzięki temu, że dostaliśmy cynk, zdążyliśmy, zanim robaki zakończyły przekąskę. Tamte dwie były ogryzione do kości. Do tej pory nie udało nam się ich zidentyfikować.
Maggie jeszcze raz wytarła buty o trawę i podeszła bliżej. Smród uderzył ją jak podmuch gorącego powietrza. Nie potrafiłaby opisać mieszanki zapachów, które towarzyszą śmierci. Zawsze były takie same, a jednak zawsze inne, zależnie od otoczenia. Słaby metaliczny zapach krwi tym razem został zdominowany przez gnijące ciało i woń rzecznego błota. Zawahała się na moment, potem skupiła uwagę na makabrycznym widoku.
Stojąc na górze, sądziła, że to trawa i splątane glony trzymają głowę w miejscu. Teraz zobaczyła, że to dzięki skręconym z tyłu długim włosom ofiary, jej twarz patrzyła prosto w czysty błękit nieba. Zbliżywszy się jeszcze trochę, Maggie stwierdziła, że „patrzyła” nie było odpowiednim słowem. Zdawało się, że powieki trzepoczą, a tak naprawdę dziesiątki białych czerwi przepychały się do gałek ocznych. Nawet wargi sprawiały wrażenie, jakby się poruszały, jakby szeptały coś po raz ostatni, ale i tym razem był to tylko pochód czerwi. Robactwo wylewało się strumieniami także przez nozdrza ofiary, niezrażone, zdeterminowane i skoncentrowane na swoim zadaniu – pożarciu zdobyczy. Maggie odgoniła wiszące nad głową muchy plujki i przykucnęła obok technika. Znalazłszy się tak blisko, poza brzęczeniem much słyszała czerwie, które brnęły naprzód i przeciskały się jeden przed drugim, upychały się w rozmaitych otworach. Temu wszystkiemu towarzyszył odrażający odgłos przypominający ssanie.
Boże, jak ona nienawidziła czerwi.
Na początku kariery w FBI, kiedy niczego się nie bała i wiele musiała udowodnić, na prośbę – a raczej wyzwanie – koronera, włożyła rękę do pełnej czerwi jamy ustnej ofiary, gdzie znalazła jej prawo jazdy. To był, zresztą niezbyt oryginalny, znak firmowy tamtego mordercy. Zależało mu, by dzięki przedmiotom, które wpychał do gardeł swoich ofiar, policja mogła je zidentyfikować. Od tamtej pory, ilekroć Maggie widziała czerwie z tak bliska, czuła lepką maź, którą pozostawiły wówczas na jej dłoniach i przedramionach, kiedy w pośpiechu ratowały swoje życie, czepiając się jej ciała.
Teraz, siedząc na zabłoconych piętach, zrozumiała, co Racine miała na myśli, mówiąc, że tym razem szczęście im dopisało. Pomimo nieustającego ruchu czerwi widziała grudki biało-żółtych jajeczek w uszach ofiary, a także w kącikach oczu i warg. Nie wszystkie czerwie zdążyły się wylęgnąć, a te, które się wylęgły, znajdowały się w swoim pierwszym stadium, co znaczyło, że głowa nie leżała tu dłużej niż dzień czy dwa, w lipcowym upale proces lęgu przebiega bowiem szybko.
Mimo wszystko Maggie czuła też pewien szacunek do tych stworzeń. Dorosłe muchy plujki wyczuwają krew z odległości około pięciu kilometrów. Zlatują się w parę godzin po śmierci ofiary, i choć wyglądają makabrycznie na martwym ciele, nie zjadają zbyt dużo. Bardziej interesuje je składanie jajeczek w ciemnych wilgotnych miejscach. Dla nich ludzkie ciało, jeszcze niedawno pełne życia, ciepłe, chłonące tlen, to przede wszystkim karmiciel dla młodych, dla następnego pokolenia much plujek.
Czerwie wykluwają się z jajeczek w ciągu jednego, dwóch dni, i natychmiast zaczynają pożerać wszystko aż do kości. Kiedy Maggie pracowała w Connecticut, profesor Adam Bonzado powiedział jej, że trzy muchy mogą złożyć wystarczająco dużo jajeczek, i tym samym wyprodukować wystarczająco dużo czerwi, żeby pochłonąć ludzkie ciało tak szybko jak dorosły lew. Zdumiewające, pomyślała, jak efektywne i zorganizowane są te małe i pozornie bezmyślne organizmy.
Tak, Racine miała rację. Tym razem szczęście im dopisało. Zostało dostatecznie dużo tkanki, żeby wykonać badanie DNA, a co ważniejsze, być może zachowały się charakterystyczne obrażenia, które zdradzą, jak wyglądały ostatnie godziny nieszczęsnej kobiety.
Niestety, największym wyzwaniem dla technika było zabranie głowy razem z czerwiami. O ileż łatwiej byłoby je zmieść, spryskać, odkazić głowę, lecz wtedy straciliby cenne dowody.
Maggie szukała wzrokiem śladów stóp, w ogóle jakichkolwiek śladów.
– Ma pan jakiś pomysł, jak ona się tu dostała? – zapytała, pamiętając, że należy mówić o ofierze w formie osobowej, nie tak jak Stan, który widział jedynie coś, co można ot tak, zgarnąć do worka. Wiedziała przy tym, że z jego strony nie był to brak wrażliwości, tylko mechanizm obronny.
Jak się okazało, również technik wybrał taktykę Stana.
– Nie rzucono tu tego z estakady ani z nabrzeża, bo wtedy zostałyby jakieś ślady. Wygląda na to, że ktoś to tutaj położył.
– Czyli morderca sam ją tu zniósł? – Maggie odwróciła głowę i spojrzała na stromy brzeg, na którym widniał jedynie tor jej ślizgu.
– Moim zdaniem tak. – Technik wstał i rozprostował nogi, wdzięczny za przerwę. – Tu są ślady stóp, zrobię odcisk z gipsu.
– Taa, ślady stóp – rzekła Racine. – Musisz je zobaczyć.
– Szła ostrożnie, pokazując zagłębienia w błocie.
Maggie podniosła się i spojrzała tam, gdzie wskazywała Racine. Od głowy do tego miejsca było jakieś cztery i pół metra.
– Skąd macie pewność, że należą do mordercy?
– Innych nie znaleźliśmy – odparł technik, wzruszając ramionami. – Dwie noce wstecz solidnie padało, musiał tu przyjść już po deszczu.
– Te ślady pojawiają się ni stąd, ni zowąd – dodała Racine. – I zwróć uwagę, że prowadzą prosto do rzeki.
– Może do łodzi – zasugerowała Maggie.
– Tutaj? I nikt by go nie zauważył? Odpada.
– Wspomniałaś, że dostaliście cynk. – Maggie przyglądała się sporym śladom. Podeszwy odbiły się wyraźnie, ale bez czytelnego logo.
– No – rzuciła Racine i skrzyżowała ramiona, jakby w końcu zaczęła panować nad sytuacją. – Jakaś kobieta zadzwoniła anonimowo na 911. Pojęcia nie mam, skąd o tym wiedziała. Może od mordercy. Może wkurzył się, że tak długo szukaliśmy tamtych dwóch.
– A może chciał, żebyśmy poznali tożsamość tej ofiary – stwierdziła Maggie.
Racine skinęła głową, nie wyskakując z przeciwną teorią.
– Jak myślicie, co on robi z resztą ciała? – spytał technik.
– Nie wiem. – Racine ruszyła przed siebie. – Może powiedziałaby nam to anonimowa informatorka. Do naszego powrotu powinni już namierzyć jej numer.

ROZDZIAŁ TRZECI

Waszyngton, Dystrykt Kolumbii

Doktor Gwen Patterson wytężała wzrok, żeby zobaczyć miejsce zbrodni z okna swojego gabinetu, niestety znajdowała się po drugiej stronie Potomacu. Nawet kiedy patrzyła przez lornetkę, estakada zasłaniała jej widok. Zdołała dostrzec tylko czerwoną toyotę Maggie zaparkowaną obok samochodu technicznego.
Przeczesała włosy palcami, jej ręka niepokojąco zadrżała. Czy to podniecenie? A może nerwy? Nieistotne. Stres dawał się jej we znaki. To zresztą zrozumiałe. Trzy ofiary w ciągu trzech tygodni. A jednak tego dnia spodziewała się, że dozna ulgi. Miała nadzieję, że jej napięcie zacznie opadać, tymczasem żadnej ulgi nie czuła. Węzeł pomiędzy jej łopatkami zacisnął się jeszcze mocniej. Może głupio myślała, że skoro Maggie zajęła się sprawą, to na pewno szybko opanuje sytuację. Jak mogła pozwolić, żeby to zaszło tak daleko?
Była umówiona z Maggie na kolację w Old Ebbitt’s Grill, ich ulubionej knajpce. Zamówi kurczaka w chrupiącej orzechowej panierce, natomiast Maggie zje stek. Niewykluczone, że wypiją butelkę wina, zależnie od nastroju Maggie, który wyniknie z tego, co właśnie teraz ogląda nad rzeką, pod estakadą. Zresztą nieważne. Przyjaciółka na pewno powie jej, jakie dowody zastała na miejscu zbrodni. Maggie będzie jej oczami i uszami. Gwen wystąpi w roli adwokata diabła, przepyta Maggie, jak zazwyczaj to się działo. Przy odrobinie szczęścia przyjaciółka się nie zorientuje, że Gwen zna już niektóre odpowiedzi. Tak, to się da zrobić.
Zresztą doktor Patterson nie miała wyboru, musiała tak postępować.
Co za ironia, że doszło do tego właśnie teraz, gdy zrezygnowała z pacjentów i zleceń, które miały jakikolwiek związek ze sprawami kryminalnymi.
Zamknęła okno i potoczyła wzrokiem po ścianach gabinetu. Słońce odbijało się od oprawionych w ramki dyplomów. Cała ściana zawieszona była zaświadczeniami o jej kwalifikacjach i stopniach naukowych. Lecz jaką miały one wartość w obecnej sytuacji?
Gwen przetarła oczy. Brak snu zaczynał jej doskwierać, mimo to uśmiechnęła się. Tak, to także ironia losu, że im była starsza, mądrzejsza i więcej warta w świecie nauki, tym mniej liczyły się te wszystkie tak ładnie oprawione dyplomy.
Dotarła do samego szczytu zawodowej kariery. Tak przynajmniej twierdzili jej koledzy, cytując artykuły i książki Gwen w swoich pracach naukowych. Wszystkie te z trudem zdobyte honory otworzyły jej drogę do Quantico, do Białego Domu oraz Pentagonu. Poznała senatorów, członków kongresu, ambasadorów i innych dyplomatów, wielu z nich zostało jej pacjentami. Jedna z par miała nawet zapisany jej numer w funkcji „szybkie wybieranie”. Nieźle jak na dziewczynkę z Bronksu. A jednak w tej chwili wszystkie te znajomości i zasługi nie miały znaczenia.
Listy były krótkie, instrukcje proste, ale pogróżki nie brzmiały poważnie, przynajmniej aż do tego dnia. Jeśli jednak dotąd Gwen nie traktowała ich serio, teraz wiedziała już, że ów ktoś bez wahania spełniłby swoją groźbę. Na szczęście wreszcie spotka się z Maggie, która miała wstęp tam, gdzie dla niej drzwi były zamknięte. Przyjaciółka opisze jej miejsce zbrodni, przygotuje profil mordercy i pomoże odgadnąć, kim jest ten niegodziwiec. Już kiedyś robiły coś podobnego, wiele razy zbierały dowody, porównywały ofiary, rozważały wszelkie okoliczności, a potem trafiały na ślad, który prowadził do sprawcy. Teraz Gwen będzie po prostu przewodnikiem Maggie, jak dawniej, kiedy młodziutka wówczas i nieopierzona przyjaciółka po raz pierwszy zjawiła się w Quantico.
Mój Boże, wydaje się, że to całe wieki temu. Ile czasu minęło od tamtej chwili? Dziesięć lat? Jedenaście?
Gwen pełniła wówczas funkcję najważniejszego niezależnego konsultanta Cunninghama, zastępcy dyrektora FBI. Jako zaprawiony w boju mentor wzięła Maggie pod swoje skrzydła, delikatnie popychała ją i zachęcała. Pomimo różnicy wieku zostały serdecznymi przyjaciółkami, zarazem jednak, właśnie z powodu owych piętnastu lat, które je dzieliły, Gwen często odgrywała inne role w stosunku do swojej najlepszej przyjaciółki – nauczyciela, psychologa, czasami nawet matki. Prawdę mówiąc, to ostatnie wcielenie ją samą bardzo zaskoczyło. Gwen wierzyła głęboko, że nie posiada instynktu macierzyńskiego, a tymczasem Maggie go w niej obudziła. Może właśnie dlatego uważała, że poradzi sobie bez wiedzy i kryminalnego doświadczenia przyjaciółki, że sama, nic nikomu nie mówiąc, rozwiąże ten problem. Pragnęła tylko tak pokierować Maggie, żeby w jej zastępstwie poszła tam, gdzie Gwen nie mogła pójść, i śledziła mordercę, a może nawet go schwytała. Musiała jedynie doprowadzić do niego przyjaciółkę. Wygra z nim w tę grę, którą sam wymyślił.
Czy to rzeczywiście takie proste? Czy to się uda? Musi się udać.
Włożyła dokumenty do teczki, nawet na nie nie patrząc. Kolejny znak, że była zmęczona. Jej nieskazitelne zwykle biurko wyglądało, jakby wiatr przeleciał przez pokój, rozrzucając sterty papierów.
Wzięła telefon komórkowy, który zabójca podrzucił jej tego ranka w zwykłej szarej kopercie, wsuwając ją przez otwór na listy w drzwiach wejściowych. Ostrożnie wytarła aparat, cały czas trzymając go przez papierowy ręcznik, i schowała do brązowej papierowej torby. Jadąc do domu, poszuka jakiegoś pojemnika na śmieci i tam, zgodnie z instrukcją, go wyrzuci.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Omaha, Nebraska

Gibson McCutty stwierdził, że drzwi na tyłach domu są nadal otwarte, tak jak je zostawił. Wszedł niepewnym krokiem do kuchni, wpadł na pojemnik z warzywami i przeklął pod nosem. W tej samej chwili coś upadło na podłogę. Zawahał się, nadstawiając uszu, ale tak głośno sapał, łapiąc oddech, że prawie nic nie słyszał.
Dlaczego nie może oddychać?
Całą drogę z lotniska pędził, nawet nie przysiadając, pedałował na rowerze górskim przez skrzyżowania ze światłami, lekceważąc klaksony i zwalniając tylko po to, żeby pokonać ostatnią pochyłość. Nic zatem dziwnego, że tak się zadyszał. Musi chwilkę odpocząć. Oparł się o lodówkę, czekając, aż oddech się wyrówna. Ku jego zdumieniu znajome pomrukiwanie lodówki natychmiast go uspokoiło. Był w domu. Był bezpieczny. Przynajmniej w tej chwili.
Idiotyczne magnesy wciskały mu się w plecy, wkurzające małe plastikowe zwierzęta, którymi mama przyczepiała na drzwiach lodówki „dzieła sztuki” jego brata. Żeby chociaż uprawiała ogród! Nigdy jednak nie pozwoliłaby sobie na to, żeby mieć ziemię pod paznokciami. Uśmiechnął się na tę myśl i usiłował sobie przypomnieć, co przedstawiały poszczególne magnesy, z nadzieją, że dzięki temu wymaże z pamięci obraz krwi. Zacisnął powieki – zając, wiewiórka, szop pracz, jeż. Czy jeż żyje w ogrodzie? Czy ktoś w ogóle widział kiedyś jeża?
To na nic.
Przed oczami miał wciąż tamten widok, tamtą twarz wykrzywioną bólem. Krew płynącą z ust. I te oczy, które patrzyły bez jednego mrugnięcia. Czy rozpoznał swego zabójcę? Czy był w stanie go zobaczyć? Oczywiście, że nie. Przecież nie żył. Ale czy na pewno?
Gibson potrząsnął głową, po czym odsunął się od lodówki. Pokuśtykał do salonu i potknął się o kosz z praniem stojący u stóp schodów. Następnie powoli ruszył do góry, licząc w myślach stopnie, i przystanął, policzywszy do ośmiu. Podciągnął się za pomocą poręczy, przeskoczył skrzypiący dziewiąty stopień. Kiedy minie drzwi pokoju matki, będzie wreszcie wolny. Przebierając się po pracy, matka czasami oglądała wiadomości o piątej. Nie mógł ryzykować, żeby go usłyszała. Jak by jej wytłumaczył swoją nieobecność? Z pewnością zapytałaby, gdzie się podziewał, zwłaszcza że był mokry i śmierdział. Włosy przykleiły mu się do spoconej głowy pod czapką bejsbolówką.
Zbliżywszy się do drzwi pokoju matki, nie usłyszał za nimi żadnego dźwięku. Może więc jeszcze nie wróciła. Był piątek. Następny dzień miała wolny, a tego dnia jego młodszy brat zostawał na noc u kolegi. Matka wspominała, że prawdopodobnie wyskoczy z koleżankami z biura na drinka. Czy jednak mówiła właśnie o tym wieczorze? Tak, przecież był piątek. Z całą pewnością. Co za szczęście. Może nie było aż tak źle, jak mu się wydawało.
Mimo to pośpieszył do swojego pokoju i zamknął drzwi, ostrożnie, delikatnie, żeby nie hałasować. Rzucił plecak na łóżko, potem oparł się całym ciałem o drzwi, jakby ta dodatkowa siła była niezbędna do przekręcenia klucza. Wstrzymał oddech i nasłuchiwał, nie wierząc w szczęśliwy los w dniu, kiedy zabrakło mu szczęścia. A jednak wokół panowała cisza. Był w domu sam, zupełnie sam. Pomimo to trząsł się, nie drżał, a właśnie dygotał jak jakiś idiota w konwulsjach.
Objął się ramionami, ale gdy poczuł, że koszulka jest mokra na piersi, gwałtownie opuścił ręce. Naprawdę był spocony jak mysz. Omal się nie wykończył, kiedy pokonywał krawężniki i pędził na oślep przez zatłoczone skrzyżowania. Zdjął czapkę z daszkiem i cisnął ją na łóżko, a kiedy zdejmował koszulkę, zaplątał się w nią. Niewiele brakowało, a popękałaby w szwach. Tak bardzo chciał jak najszybciej uwolnić się od smrodu potu, benzyny i wymiocin. Zwymiotował jedzenie z fast foodu, dopadło go tuż za wyjazdem z garażu przy lotnisku.
W końcu włączył niedużą lampkę. Natychmiast spostrzegł krew pod paznokciami. Próbował ją wyskrobać, wytrzeć koszulką. Potem otworzył szafę, zwinął koszulkę i wcisnął ją do pustej reklamówki, którą upchnął w kąt szafy, z dala od innych rzeczy. Wiedział, że mama nigdy jej nie znajdzie. Kiedy odkryła spleśniałą zjedzoną do połowy kanapkę w szufladzie ze skarpetkami, zagroziła, że nie będzie dłużej zajmować się jego ubraniami, poza tym, co znajdzie w koszu z rzeczami do prania. Przypuszczał, że chciała w ten sposób obudzić w nim poczucie odpowiedzialności, choć zastanawiał się też, czy może raczej wolała nie wiedzieć, że działo się z nim coś złego.
Nie rozwiązując sznurówek, zrzucił buty i zostawił je na środku pokoju. Wtedy właśnie ujrzał ikonę migającą na ekranie komputera. Patrząc na ekran, szedł ku niemu powoli. Nie planował żadnej gry, a wiadomości dostawał zwykle za pośrednictwem czatu.
Usiadł na krześle przy biurku, wciąż wpatrzony w ikonę z czaszką i skrzyżowanymi piszczelami, która mrugała na niego z rogu ekranu. Kiedy indziej byłby tym podniecony i gotowy do gry. Teraz czuł tylko ścisk w żołądku. Po chwili wahania kliknął dwa razy ikonę. Ekran obudził się do życia, wypełniły go słowa:
Złamałeś zasady.
Gibson zacisnął dłonie na podłokietnikach krzesła. Co to jest, do diabła? Zanim odgadł, na ekranie pojawiła się kolejna wiadomość:
Widziałem, co zrobiłeś.

 
Wesprzyj nas