Jakub Żulczyk – autor „Wzgórza psów” i „Ślepnąc od świateł”, jeden z najbardziej rozpoznawalnych i bezkompromisowych pisarzy młodego pokolenia – powraca w swojej najlepszej i najbardziej dojrzałej powieści.


Informacja zwrotnaNazywam się Marcin Kania. Jestem alkoholikiem i zaraz zabiję człowieka…

W swoistym połączeniu antykryminału i dramatu psychologicznego, od którego nie będziemy mogli się oderwać. Czy Marcin Kania – żyjący z tantiem były muzyk, dotknięty chorobą alkoholową – znajdzie w swoim umyśle klucz do odkupienia i odnalezienia syna, zanim nie będzie za późno?

Syn Marcina Kani, żyjącego z tantiem byłego muzyka, twórcy jednego z największych polskich hitów, pewnego dnia znika bez śladu. Jedyne, co po sobie pozostawia, to zakrwawione prześcieradła. Kania wie, że poprzedniego wieczoru widział się z synem. Jednak prawie nic z tego spotkania nie pamięta. Zapił.

Kania, alkoholik leczący się z choroby w ośrodku „Jutro”, wyrusza w szaleńczą podróż w poszukiwaniu syna. Ta odyseja po mieście, w którym każde z miejsc ma swoją brudną tajemnicę, popchnie go w najmroczniejsze rejony ludzkiego psyche, naprowadzi na trop największej w polskich dziejach afery reprywatyzacyjnej oraz skonfrontuje ze złem, które wyrządził swojej rodzinie.

Klucz do odkupienia i odnalezienia syna tkwi w wyniszczonym przez alkohol umyśle Marcina. Musi sobie tylko przypomnieć.
Jaka będzie informacja zwrotna?

Jakub Żulczyk
Informacja zwrotna
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 19 maja 2021
 
 

Informacja zwrotna

Pro­log. Jedyne wyj­ście

Śniło mi się, że piłem.
Sta­łem na środku ulicy, pod Domami Cen­trum, byłem zupeł­nie goły, cho­ciaż to aku­rat nie miało za bar­dzo zna­cze­nia. Inni tego nie widzieli, a ja się nie przej­mo­wa­łem. Po pro­stu sta­łem i piłem wybo­rową z lodem, ze szklanki, tę lep­szą, eks­por­tową.
Sma­ko­wała jak skóra Boga.
Smak zostaje na ustach jesz­cze długo po obu­dze­niu. Pra­wie na cały dzień.
Jest taka cho­roba zawo­dowa muzy­ków, tin­ni­tus auris. Nie­ule­czalna. Czło­wiek sły­szy cichy pisk albo szmer, albo szum, cią­gle, nawet przez sen, cokol­wiek by robił. Nie­któ­rzy popeł­niają przez to samo­bój­stwa. Ja też mam coś takiego, tylko zamiast szumu czy pisku mam w uszach chrzęst kostek lodu. Cza­sami to wra­że­nie, że pod moją czaszką ocie­rają się o sie­bie ogromne głazy, lodowce, a pomię­dzy nimi prze­le­wają się lep­kie i zimne stru­mie­nie.
Nazy­wam się Mar­cin Kania i jestem…
Wia­domo, kim jestem.
Pra­co­wa­łem w prze­my­śle roz­ryw­ko­wym – cho­ciaż w Pol­sce to nie jest żaden prze­mysł, to lepie­nie w szla­mie. Naj­pierw sam byłem muzy­kiem. Potem mene­dże­rem innych muzy­ków. Wyda­wa­łem gazetę o muzyce; pomy­śleć, że kie­dyś ludzie je kupo­wali. Zakła­da­łem pierw­sze por­tale inter­ne­towe. Ale i tak naj­wię­cej zaro­bi­łem na tan­tie­mach za starą i głu­pią pio­senkę, którą znają wszy­scy i któ­rej nikt nie może już słu­chać, poza kie­row­cami tak­só­wek.
Mówi się, że przez alko­hol traci się kon­trolę – ale ja jej ni­gdy nie mia­łem. Przez wstyd, przez złość, przez nie­chęć. Przez uczu­cia.
Mam pięć­dzie­siąt lat, ale pamię­tam z tego mniej niż połowę.
Mówi się, że przez alko­hol traci się pamięć – aku­rat może i dobrze.
Z Martą jeste­śmy w sepa­ra­cji. Cho­ciaż teraz, w świe­tle tego, co się stało, trudno tak naprawdę powie­dzieć, w czym jeste­śmy. Ostat­nie dwa lata miesz­ka­li­śmy osobno. Wczo­raj zażar­to­wa­li­śmy. Po raz pierw­szy od dobrych dzie­się­ciu lat. Marta powie­działa:
– Zobacz, jeste­śmy tak fatal­nym mał­żeń­stwem, że nawet nie umie­li­śmy się porząd­nie roz­wieść.
Zaśmia­łem się. Ona też.
Mamy córkę. I syna. Tak, wciąż go mamy.
Mówi się, że przez alko­hol traci się rodzinę. Nie, nie tylko. Rodzinę się zabija. Naj­pierw mor­duje się każ­dego z jej człon­ków z osobna. Na wiele spo­so­bów – pota­jem­nie, z ukry­cia, albo publicz­nie, na sza­fo­cie, ku ucie­sze publicz­no­ści. A to, co z niej zosta­nie – bo zawsze coś zostaje z rodziny, gdy wszy­scy już umrą: leżący na pod­ło­dze nagi organ, bez­bronny, pode­ptany – składa się w ofie­rze, pali w piecu.
A, zapo­mnia­łem. No wła­śnie.
Nazy­wam się Mar­cin Kania i – chyba – jestem mor­dercą.
Zaraz zabiję czło­wieka.
Wła­śnie jadę to zro­bić.
Marta stoi w drzwiach i mówi:
– Nie.
Wygląda jak upiór, przez ostat­nie tygo­dnie schu­dła chyba z pięt­na­ście kilo. Nie­prany dres spływa z niej jak czarny tren. Wiem, że bie­rze cztery różne leki psy­cho­tro­powe, dla­tego w ogóle może cho­dzić i mówić.
Sam nie wyglą­dam lepiej. Na dobrą sprawę, oboje jeste­śmy już mar­twi
Czy to musiało się tak skoń­czyć? Widocz­nie musiało, skoro tak się koń­czy.
– Misia. A co nam zostało? – pytam.
– Ula nam została.
Mam w ręku spor­tową torbę z logo sie­cio­wej siłowni, trudno powie­dzieć skąd, nie pamię­tam, żebym kie­dy­kol­wiek poszedł na siłow­nię. Torba jest nie­wielka, ale pakowna; mie­ści gaz pie­przowy, zestaw kuchen­nych noży, tłu­czek do mięsa, biu­rowy zszy­wacz, obcęgi, śru­bo­kręt, kłę­bek drutu, cienką pla­sti­kową linkę.
Wszystko, co zna­la­złem w domu.
Gdyby był tu Spro­ket, pew­nie pod­biegłby, oparł się o mnie łapami, chuch­nął we mnie smro­dem z pyska. Pew­nie chciałby wyjść na spa­cer, poba­wić się albo po pro­stu żreć. Ale Spro­keta już nie ma.
– Będziemy sobie teraz razem żyć, będziemy mał­żeń­stwem? Po tym wszyst­kim? – pytam.
Bra­li­śmy z Martą ślub dwa­dzie­ścia sześć lat temu. Zaraz po dwu­dzie­stce jesz­cze nie widać, że ktoś jest prze­klęty. Marta śpie­wała, ja gra­łem w zespole. Ona była na początku stu­diów, ja nie posze­dłem na żadne.
Pod­cho­dzi do mnie, łapie mnie za nad­garstki.
– Już się z tego nie wyplą­czemy, Misia – tłu­ma­czę jej.
– Ula ma rację. Musimy myśleć o niej. Nie możemy jej tego robić – prosi jesz­cze raz.
To prawda. Ale są rze­czy, któ­rych nie unik­niemy.
Pamię­tam, jak zoba­czy­łem ją po raz pierw­szy. To była próba przed jakimś wystę­pem, ona stała na pustej sce­nie, śpie­wała Jezioro szczę­ścia Bajmu, gło­śno i czy­sto. Jesz­cze nikt o niej nie sły­szał. Gdy skoń­czyła, popa­trzyła na mnie, ja poda­łem jej rękę, żeby pomóc jej zejść.
To wtedy zaczą­łem ją zabi­jać. Prze­pra­szam cię, Misia.
Nie potrze­buję wiele siły, żeby ją od sie­bie odcze­pić, taka jest słaba. Przy­ci­skam ją do sie­bie, ale ona nie potrafi roz­luź­nić się na tyle, aby dać się objąć. Jest już trwale napięta, pod skórą ma drewno i drut.
Cofa się, siada na scho­dach, zaczyna cicho pła­kać.
– Wszystko biorę na sie­bie.
Nie odpo­wiada.
– Wszyst­kie te, pies je jebał, miesz­ka­nia są wasze. Sprze­da­cie je. Będzie­cie żyć.
Nie odpo­wiada.
– To jedyne wyj­ście. – Kładę dłoń na klamce, otwie­ram drzwi.
Gdy Mar­cin Kania przy­szedł na ten świat na oddziale położ­ni­czym Szpi­tala Pra­skiego, coś musiało się schrza­nić. Źle uło­żyły się pla­nety, cza­so­prze­strzeń miała zwar­cie – nie mam poję­cia, coś się stało, po co drą­żyć, nie ma sensu już nikogo obwi­niać.
Wyszło, jak wyszło.
Zawsze mia­łem prze­rą­bane.
Umia­łem to tylko pogłę­biać.
Teraz jadę jak pirat. Prze­jeż­dżam na czer­wo­nych, wymu­szam pierw­szeń­stwo. Może chcę, żeby zatrzy­mała mnie poli­cja, żeby powstrzy­mali mnie przed tym, co ma się stać. Tak się składa, że nie mam prawa jazdy. Nie muszę chyba mówić, za co mi je zabrali. Trudno, i tak wsa­dzą mnie do wię­zie­nia. Na razie nikt za mną nie jedzie. Nikt mnie nie widzi. Może radary robią mi zdję­cia, a może nawet one nie dzia­łają.
Łazien­kow­ską dojeż­dżam na miej­sce w pięt­na­ście minut.
To apar­ta­men­to­wiec na Powi­ślu, nie­da­leko Dobrej. Par­kuję naprze­ciwko, jest miej­sce. Jest ciemno i bar­dzo cicho, sły­chać jedy­nie szum drzew i prze­jeż­dża­ją­cych w oddali samo­cho­dów. Od budynku bije mleczna łuna ste­ryl­nego świa­tła.
Wycho­dzę z auta, zarzu­cam torbę na ramię, popra­wiam oku­lary i ruszam w stronę budynku.
Nazy­wam się Mar­cin Kania i zaraz zabiję czło­wieka.
A potem się napiję.

Dąż do szczę­ścia

Trzy­mam się fotela, mocno, pró­bu­jąc nie spły­nąć z niego na pod­łogę. Miękka, ciemna od brudu wykła­dzina przy­po­mina jezioro; nogi wpa­dają mi w nią po kostki. Przy­sze­dłem wcze­śniej, bo nie mia­łem gdzie iść.
Jest jesz­cze pół godziny.
Myślę o sło­wie „zawsze”.
Wiem, że stało się coś strasz­nego.
Przed­mioty, wciąż ten sam zestaw. Brą­zowe szklanki Arco­roc. Stare numery kolo­ro­wych pism na półce pod bla­tem sto­lika. „Cztery Kąty”, „Twój Pies”, „Codzien­nik Tera­peu­tyczny”. Soki w kar­to­nach. Woda gazo­wana, niegazo­wana. Kawa roz­pusz­czalna Jacobs w szkla­nych sło­ikach. Coś pół­prze­zro­czy­stego, zaokrą­glo­nego na obi­tej sztuczną skórą porę­czy fotela. Na początku wydaje mi się, że to mar­twy robak, ale to odgry­ziony pazno­kieć.
Zawsze mówią, że coś jest na zawsze: będę kochał cię na zawsze, zawsze tam, gdzie ty, zawsze wierni. A prze­cież nie ma „zawsze”, jest tylko do śmierci. To duża róż­nica.
Stało się coś strasz­nego.
Zupeł­nie nie pamię­tam co.
Mogliby w końcu poma­lo­wać te ściany. Setki rąk poro­biły wokół kon­tak­tów czarne ślady. Nie tylko wokół kon­tak­tów. Ludzie wyjąt­kowo czę­sto doty­kają tu ścian. Opie­rają się, jak już zro­zu­mieją, że w końcu mają o co.
Ośro­dek nazywa się Jutro. Nie jest to jakaś naj­lep­sza nazwa. Uczest­nicy tera­pii okre­ślają się jako Jutrzaki. Brzmi to jak nazwa jakie­goś zwie­rzę­cia hodow­la­nego. Takiego sztucz­nie wyho­do­wa­nego, nie­uda­nego, które daje mało futra i mięsa i nie umie się roz­mna­żać.
Woła mnie kobieta zza biurka. Ni­gdy nie pamię­tam, jak ona ma na imię, otyła i nie­ru­choma, pani figurka wspa­wana mię­dzy moni­tor, faks i dru­karko-ska­ner, która pomimo obec­no­ści tych urzą­dzeń i tak wszystko zapi­suje kolo­ro­wymi fla­ma­strami w gru­bym zeszy­cie A4.
– Mar­cin – mówi.
Pod­cho­dzę do niej, kar­nie i nie­pew­nie, jak uczeń. Kładę dło­nie na biurku. Patrzę na rzędy róż­no­ko­lo­ro­wych cyfr. Cyfry zamie­niają się w tęczowe pchły i zaczy­nają tań­czyć.
– Tysiąc trzy­sta zło­tych, Mar­cin – mówi.
– Trzy­na­ście – odpo­wia­dam.
– Co? – pyta.
– Nic, nic, nie­ważne. – Pró­buję prze­wi­nąć sam sie­bie do tyłu, jak starą kasetę. – Tysiąc trzy­sta zło­tych to trzy­na­ście bank­no­tów, chyba o to mi cho­dziło.
Mam pie­nią­dze w kie­szeni, spięte spinką, to dobrze. Wyj­muję, odli­czam. Jeden pie­niądz, drugi pie­niądz, trzeci pie­niądz.
Jarek wyra­sta za nią. Gruby i wielki, i łysy, zawsze ubrany jak na ryby, nie licząc gru­bych korali zawie­szo­nych na szyi, takich, jakie sprze­dają na stra­ga­nach nad morzem. Dziew­czyny śmieją się z niego, że wygląda jak Budda; dla mnie wygląda jak bał­wan ule­piony z cho­le­ste­rolu.
– Czy ja mam dzwo­nić po poli­cję? – pyta.
Kręcę głową na znak, że nie, nie musi mnie stra­szyć, będę grzeczny.
– Chcę to usły­szeć, Mar­cin. Chcę usły­szeć, że nie ma takiej potrzeby – mówi.
Czwarty pie­niądz, piąty pie­niądz, szó­sty pie­niądz.
Zawsze będziesz alko­ho­li­kiem, mówią. Zawsze będę alko­ho­li­kiem, powta­rzasz po nich. Ale tak naprawdę to oby nie. Obym był nim tylko do śmierci.
– Chodź. – Bie­rze mnie pod rękę i pro­wa­dzi jak sta­ruszkę do miej­sca, w któ­rym sie­dzia­łem przed chwilą. Siada naprze­ciwko, patrzy na zega­rek. Wzdy­cha. Bębni pal­cami o udo. Czy ja na pewno jej dałem wszyst­kie pie­nią­dze? Może wystar­czy, że dałem jej po pro­stu jakieś pie­nią­dze?
Jeśli ist­nieje niebo albo pie­kło i jeśli jest się tam alko­ho­li­kiem na wiecz­ność, to ja dzię­kuję, to pro­szę mnie po pro­stu wyłą­czyć. W ogóle: pro­szę mnie wyłą­czyć. Płacę gotówką. Nie, fak­tury nie trzeba, dzię­kuję.
– Co się stało? – pyta Jarek.
Mam na czubku głowy taki oło­wiany odważ­nik, naci­ska na mózg jak prasa. Muszę potrzą­snąć głową i go zrzu­cić, bo ina­czej zwa­riuję. On widzi, co chcę zro­bić, popy­cha mnie z powro­tem na fotel. Gotuje wodę, cztery łyżki do szklanki, dru­gie tyle cukru. Zrzy­gam się po tym, ale nie ma sensu tego opo­wia­dać, dla Jarka kofe­ina z cukrem to naj­lep­sze lekar­stwo na wszyst­kie cho­roby.
– Coś się stało. – Poka­zuję pal­cem na sie­bie.
Sta­wia przede mną szklankę. Lustruje mnie.
– Powiedz.
– Wolę na gru­pie.
– Nie wiem, czy cię wpusz­czę na grupę. Naprawdę, powi­nie­nem zadzwo­nić na poli­cję.
– Skoro muszę, to wyjdę sam.
– Nie, Mar­cin, ja boję się, że rzu­cisz się na kogoś z łapami.
– Tylko raz to zro­bi­łem, na samym początku.
– Wła­śnie cof­ną­łeś się na sam począ­tek. Jak w Euro­bu­si­nessie. Gra­łeś kie­dyś w Euro­bu­si­ness?
Niech mu będzie, pójdę, cho­ciaż nie mam dokąd. Wszy­scy są dla mnie źli. Nie­na­wi­dzą mnie. Umó­wili się dawno temu, przez inter­net, albo nie, jesz­cze wcze­śniej, jesz­cze zanim powstał inter­net, zanim się uro­dzi­łem; umó­wili się listow­nie, bo zoba­czyli brzuch mamy, jakiś taki brzydki, i zawią­zali spi­sek, pod­pi­sali potrzebne papiery, wymy­ślili swoją pie­częć, i tak powstało Wiel­kie Tajne Poro­zu­mie­nie Prze­ciwko Mar­ci­nowi Kani.
Od tej pory dbają, aby zawsze bolało. Abym zawsze wspi­nał się na górę i od razu z niej spa­dał, a z każ­dym upad­kiem łamał się jesz­cze dotkli­wiej. Ludzie, prze­cież tak się nie da żyć.
– Nie musisz nic robić – tłu­ma­czę mu. – Wyjdę sobie i tyle.
Pod­no­szę się, stoję pro­sto. Niech sobie dzwoni, gdzie tylko chce. Ja wcale nie jestem pijany. Ja już byłem pijany. Muszę iść i go zna­leźć. Po co w ogóle tu przy­sze­dłem, po jaką cho­lerę?
Te ściany, brud, wykła­dziny, sto­liki, gazety, wszystko deli­kat­nie zawi­ro­wuje, jakby taka wielka dłoń z Monty Pythona wło­żyła do środka rów­nie wielką łyżkę i zamie­szała.
Tele­fon, zaraz, może zadzwo­nił, może napi­sał. Może czeka gdzieś, woła, potrze­buje pomocy.
– Stało się coś strasz­nego – powta­rzam.
– Sia­daj. – Jarek łapie mnie za rękę i ściąga z powro­tem na fotel.
Nie, nie zadzwo­nił ani nie napi­sał. O Jezu, ile myśli.
Prze­chodź spo­koj­nie przez hałas i pośpiech i pamię­taj, jaki spo­kój można zna­leźć w ciszy.
Tele­fon jest niemy i wredny. Nie reaguje na moje palce. Jarek cią­gnie mnie w dół, sia­dam.
Poka­zuje mi zega­rek. Jest jesz­cze dzie­sięć minut. Wkłada mi kubek w ręce, biorę łyk. Słod­kie i wstrętne.
– Idź na mityng – mówi. – Za pół godziny jest na Szpi­tal­nej. Zamó­wię ci tak­sówkę. Jedź tam, a potem wróć do mnie, jak już wszy­scy pójdą.
– Ja muszę posłu­chać, co oni mi powie­dzą. Chcę dostać infor­ma­cję zwrotną.
Pierw­szy dzwo­nek do drzwi. Świ­druje, jakby ktoś przy­ło­żył mi do bębenka usznego wier­tło den­ty­styczne. Wszystko staje się tym dzwon­kiem, przy­krywa mi całą głowę, w gar­dle od razu poja­wia się zna­joma, kwa­śna kula pawia.
Kto idzie po scho­dach? Kogo nie­sie? Jadźkę? Syl­wię? Jakuba? To oni z reguły przy­cho­dzą pierwsi. Co powie­dzą na mój widok? Jadzia jest dla mnie zawsze miła, ma ten swój bab­ciny uśmiech, cie­pły jak kakao, ale reszta? Po pro­stu każą mi wyjść. I wię­cej mnie już tu nie wpusz­czą. Będą chcieli, abym umarł na ulicy. Pod Żabką. Biedny i samotny. Bo oni też są w tym spi­sku. Zapi­sali się do niego przez inter­net.
O ile to moż­liwe, bez wyrze­ka­nia się sie­bie bądź na dobrej sto­pie ze wszyst­kimi.
Jesz­cze raz wycią­gam komórkę. Ale na wyświe­tla­czu nic nie ma.
– Już ni­gdzie lepiej nie dzwoń – mówi Jarek i wyj­muje mi tele­fon z ręki, ostroż­nie kła­dzie go na sto­liku.
Podaje mi chu­s­teczkę. Pró­buję jak­kol­wiek to powstrzy­mać, ale nie da rady, leci ze mnie samo. Kle­pie mnie po ramie­niu. Pró­buję dać mu znać, że zaraz się uspo­koję, ale to wygląda na kolejne drgawki.
Stało się coś strasz­nego.
To Syl­wia. Czer­wona na twa­rzy, zma­chana. Szła szybko i ener­gicz­nie, jak zwy­kle. Gdy weszła, lekko prze­krzy­wiła pod­łogę. A może to ja prze­krzy­wi­łem głowę. Mówi swoje ciche, pośpieszne „cześć”. Pod­cho­dzi do mnie, prze­chyla głowę. Już widzi.
– Nabro­iłeś, Mar­cin – stwier­dza i dodaje, zwra­ca­jąc się do Jarka: – On powi­nien iść do domu.
– Powi­nien, ale chce zostać – odpo­wiada Jarek.
– Cho­lera, a całą tera­pię zro­bi­łeś. I od początku będziesz musiał zaczy­nać. – Syl­wia kręci głową.
– Na razie skupmy się na tym, co jest teraz – mówi Jarek.
Tak, skoń­czy­łem wła­ściwą tera­pię. Jestem Jutrza­kiem. Byłem nawet na zamknię­tym odtru­ciu. Nasza wesoła gro­mada to grupa wspar­cia dla tych, któ­rzy chcą pod­trzy­mać trzeź­wość, dalej mieć kon­takt z ośrod­kiem. Jak widać, mnie nie pomo­gła.
Jarek ma rację. Co będzie, to będzie.
Zacznę od początku albo nie zacznę. Zapiję albo i nie zapiję.
W tym momen­cie to tro­chę nie ma zna­cze­nia.
Zna­cze­nie ma, że stało się coś strasz­nego.
Za Syl­wią wcho­dzi Kuba. I Jadźka. Musieli się zła­pać po dro­dze. Albo stali na dole i palili. Jadźka spa­liła ze trzy. Twier­dzi, że może, bo pali cien­kie. Ma w ręku jakiś paku­nek, zawi­nięty w lekko prze­mo­czony papier. Może zapalę, może to mnie uspo­koi? Pale­nie przy­pro­wa­dza do mnie myśli, jakich nor­mal­nie bym nie miał. Pomy­sły i roz­wią­za­nia. Strasz­nie teraz potrze­buję jakie­goś pomy­słu. A naj­bar­dziej potrze­buję usły­szeć, że wszystko gra. Że wszystko dobrze, że to była jakaś zwy­kła awan­tura, któ­rej nie pamię­tam. Że Pio­trek jest gdzieś z koleż­kami albo jakąś dzie­wu­chą. Że po pro­stu zapi­łem i tyle, i świat od tego nie runął, bo pogoda ducha, bo kolejne dwa­dzie­ścia cztery godziny, bo upa­dłeś, to powstań, bla, bla, bla, bla.
Wypo­wia­daj swoją prawdę jasno i spo­koj­nie, wysłu­chaj innych, nawet tępych i nie­świa­do­mych, oni też mają swoją opo­wieść.
– Cześć, Jadźka. – Pró­buję uśmiech­nąć się do niej pierw­szy. Ona pod­cho­dzi, powoli, siada naprze­ciwko mnie, ostroż­nie kła­dzie paku­nek na stole, obok mojego tele­fonu. Kręci głową na znak, że nie jest dobrze. Patrzy na Jarka.
– Chcę, aby­ście pod­jęli decy­zję, czy on może tu zostać – mówi Jarek.
– No, nie powi­nien. – Jadźka ma na twa­rzy tro­skę, jakby stała przed wnu­kiem, który się wywa­lił i zła­mał nogę.
– Ja pier­dolę, Mar­cin. – Kuba ściąga płaszcz, nie ma co z nim zro­bić, wie­szak jest dopiero w sali, więc wkłada z powro­tem. Dobry ma ten płaszcz. Z kratką na pod­szewce, to chyba Bur­berry. Dobry i drogi.
– Język – przy­po­mina mu Jarek.
– Jesz­cze nie ma grupy – odpo­wiada Kuba.
Dużo ich już, za dużo, wystar­czy, żeby urzą­dzić mi tu sąd, a przy­cho­dzą kolejni, raz po raz sły­chać kolejne dzwonki. Helena. Darek, czyli Cuguś. Adam, czyli Sza­tan. Być może przyj­dzie nawet Nie­mowa. Nie­mowa zawsze zja­wia się, gdy są kło­poty, jak kostu­cha ze sta­rego filmu, która grała z ryce­rzem w sza­chy.
– Byłeś na pogo­to­wiu? – pyta Jadźka.
– Nie wiem – mówię, bo prze­cież nie mogę tego wyklu­czyć.
To Sza­tan, poznaję po huku, z jakim drzwi ude­rzają o ścianę; ni­gdy nie może ich nor­mal­nie otwo­rzyć, zawsze musi zro­bić wej­ście smoka. Wpada do pomiesz­cze­nia, ruchliwa czarna plama odbi­ja­jąca się od ścian. Zawsze myśla­łem, że przy­cho­dzi naćpany, jest taki szybki, tak go pełno. Ale nie, on po pro­stu taki jest, dyna­miczny, jak ład­nie nazwała go kie­dyś Jadźka. To ja chciał­bym, żeby on był naćpany, bo chciał­bym być lep­szy od niego. Chciał­bym być lep­szy od wszyst­kich, a jestem od wszyst­kich gor­szy. Dzieci, uwa­żaj­cie przede wszyst­kim na wła­sne modli­twy.
Strasz­nie boli mnie ryj. Cały i każda część z osobna.
Sza­tan widzi mnie i odru­chowo cofa się o krok. Chyba pierw­szy raz, odkąd się znamy, zro­bi­łem na nim wra­że­nie.
– O kurwa, no to pięk­nie – komen­tuje.
– Język – powta­rza Jarek.
– Może powi­nie­neś iść do łazienki, stary – stwier­dza. – Umyć tro­chę ryj, jak masz tu zostać.
– Więc ty chcesz, aby został? – pyta Jarek.
– A gdzie ma iść? Tylko tu jest jego miej­sce. Ni­gdzie indziej – odpo­wiada Sza­tan. Zrzuca czarną skórę na zie­mię, pod spodem ma bluzę z sza­tań­skim mazia­jem, który kręci mi się teraz w oczach jak woda spły­wa­jąca do odpływu; łapie mnie za rękę i pod­nosi, cho­ciaż wcale o to nie pro­si­łem.
– Nie mów, że stra­szy­łeś go poli­cją, no Jarek, do dia­bła. – Sza­tan wyciąga wielki palec ozdo­biony srebr­nym pier­ście­niem. Jarek łapie go za ten palec.
– W tym miej­scu są zasady – odpo­wiada.
Sza­tan już nic nie mówi, tylko pro­wa­dzi mnie do łazienki.
Znam czło­wieka w lustrze, ale zwy­kle wygląda ina­czej. Szpa­ko­wate włosy, wiecz­nie pod­krą­żone oczy, opa­da­jące jak u bul­doga, nos – Marta kie­dyś mówiła, że orli, tak naprawdę ktoś przy­kleił mi go twa­rzy tro­chę na złość, tro­chę dla żartu. Zarost jak papier ścierny. To nor­malne, ale teraz do zestawu docho­dzi wię­cej atrak­cji.
Pod jed­nym okiem roz­lała się śliw­kowa plama. Samo oko czer­wone, jakby ktoś wepchnął mi do gałki ocznej pomi­do­rek kok­taj­lowy. Nos gene­ral­nie jakiś inny, to zna­czy wciąż orli, wciąż dla żartu, ale teraz jesz­cze nie­równy, taki bar­dziej na bok.
Swe­ter, o dziwo, jest czy­sty. Ścią­gam go, Sza­tan mi pomaga. Na koszuli chlu­sty krwi idą przez całą klatkę pier­siową, na skos, jak dwie szarfy.
Nie jestem zdzi­wiony. Już to widzia­łem. Ale w tym świe­tle, kiblo­wym i bla­dym, wszystko wygląda zupeł­nie ina­czej.
Niech twoje osią­gnię­cia, zarówno jak plany, będą dla Cie­bie źró­dłem rado­ści.
Puka­nie do drzwi. Sie­dem­na­sta. Kręcę głową i daję Sza­ta­nowi znak, żeby mi pomógł wło­żyć swe­ter.
– Chcesz jesz­cze zostać sam? Odlać się czy coś? – pyta.
Matko, jaki miły chło­pak. Mógłby być moim synem.
Wła­śnie, niech mój syn zadzwoni. Czemu nie dzwoni? Czemu nie krzy­czy? Może jed­nak wszystko jest w porządku? Może wró­cił do domu? Może się zna­lazł? Może jest?
Idziemy do sali. Sala to przede wszyst­kim kanapa w kształ­cie pół­kola, pokryta sta­rym sza­ra­wym obi­ciem, tro­chę jak fotele w auto­bu­sie. W rogu paprotka. Flip­chart, na bia­łej kartce wypi­sane: EMO­CJE, i dwie rubryki, minus i plus. Obie puste. Pew­nie się zaga­dali i zapo­mnieli wypeł­nić. Do tego odra­pany regał na doku­menty, na nim kilka sko­ro­szy­tów, dłu­go­pisy i puchar za bieg abs­ty­nenta. Naprze­ciwko kanapy dwa fotele i sto­lik. Wszystko sprzed dwu­dzie­stu lat, cięż­kie, zawie­si­ste, cho­ciaż ze sklejki, skaju i tapety. A mimo to przy­ja­zne. Ściany już nie tak brudne jak na kory­ta­rzu – skoro wsze­dłeś do tego pomiesz­cze­nia, to zna­czy, że już się jakoś spio­ni­zo­wa­łeś.
Sia­dam z boku, przy samych drzwiach, na wylo­cie.
Jarek wcho­dzi do środka, za nim cała reszta. Jadzia, Syl­wia, Helena, Darek, Kuba, Sza­tan. A nawet Michu, zapo­mnia­łem o nim, dawno go nie było. To Jarek będzie wesoły, bo przy­szedł w końcu ktoś grub­szy od niego. Roz­sia­dają się, Jadźka obok mnie. Kła­dzie mi dłoń na ple­cach. Wie­dzia­łem, że to zrobi. Jest z tego jakiś poży­tek, wypusz­czam z sie­bie wię­cej sta­rego powie­trza.
– Wszy­scy? – pyta Jarek.
– Wszy­scy – odpo­wia­dają wszy­scy.
Jarek wstaje, zamyka drzwi, siada z powro­tem na kana­pie. Zdjął polar i dum­nie pre­zen­tuje pod­ko­szu­lek: 30. Ogól­no­pol­ski Bieg Trzeź­wie­nia. No, on na pewno w nim nie biegł. Jest z tych, któ­rzy nie dobie­gają do auto­busu.
– Z Mar­ci­nem, jak widać, jest nie naj­le­piej. Pro­po­nuję gło­so­wa­nie w kwe­stii takiej, czy chcemy, aby Mar­cin tu został. Bo regu­la­mi­nowo nie może.
Wiem, że patrzą na mnie, ale ja jesz­cze nie dam rady popa­trzeć na nich, wga­piam się w pod­łogę.
Widzę po nogach, gdzie kto sie­dzi.
– Tak więc pro­szę o gło­so­wa­nie. Kto jest prze­ciwko temu, aby Mar­cin tu został? – Jarek popra­wia oku­lary.
Nikt nie pod­nosi rąk. W końcu Jarek pod­nosi. I Michu. I Jadźka.
– Regu­la­min jest regu­la­mi­nem, wybacz, Mar­cin, widzę, że coś się zadziało, ale rozu­miesz – Michu od razu zaczyna się tłu­ma­czyć, bul­go­cze takimi na wpół połknię­tymi sło­wami, ledwo można go zro­zu­mieć, jak zawsze, gdy się zestre­suje.
– A ja chcę, żebyś poje­chał do szpi­tala, a potem do domu – mówi Jadźka, znowu kła­dąc mi rękę na ple­cach. – Jak chcesz, mogę poje­chać z tobą.
Jarek kiwa głową. Też mógłby powie­dzieć, co by chciał, ale widzi, że sprawa jest prze­gło­so­wana. Nie lubi mar­no­wać słów. Jesz­cze raz wypusz­czam powie­trze. Coś w płucu, ukłu­cie. Przed­tem go nie było, a teraz jest. Jarek zawsze mówi, że gdy napię­cie odcho­dzi, w róż­nych miej­scach ciała poja­wia się ból i trzeba go przy­jąć jak pre­zent, bo trupa już nic nie boli.
Wyko­naj swą pracę z ser­cem – jaka­kol­wiek byłaby skromna, ją jedy­nie posia­dasz w zmien­nych kole­jach losu.
– Z czym przy­szli­ście? – pyta Jarek. Nadaje kie­ru­nek, kiwa w stronę Syl­wii. Ona sie­dzi pierw­sza, z rogu. Odgar­nia grzywkę z czoła, zakłada nogę na nogę, opiera się o kra­wędź. Od razu widać, że przy­szła zła. Stara się na mnie nie patrzeć, ale śred­nio jej to wycho­dzi.
– Syl­wia, alko­ho­liczka. No u mnie ner­wowo, nie­do­brze. Cały dzień cho­dzę jakaś taka zła, na szpil­kach. Może to mój były mąż, tak, na pewno to mój były mąż, on nawet tele­fonu nie raczy ode­brać. A sprawa jest pro­sta, jest lokal, nasz wspólny, nie chcie­li­śmy go sprze­da­wać i dzie­lić, razem wynaj­mu­jemy i dzie­limy się zyskami, już to opo­wia­da­łam zresztą, córka będzie peł­no­let­nia, to prze­pi­szemy na nią i ona zde­cy­duje. No i faj­nie, ale jest pro­blem z najemcą, tam są cały czas inter­wen­cje poli­cji, sąsie­dzi się burzą, spół­dziel­nia, ja mam cią­gle tele­fony, no ale to on chciał wyna­jąć, prawda, na tę Setę i Gala­retę, mówił, że to dobre pie­nią­dze. Pie­nią­dze może i dobre, ale jakim kosz­tem? Ja tam muszę cho­dzić, uże­rać się, a wy wie­cie, jak tam śmier­dzi? Lokal, w któ­rym leją szoty za trzy złote?
Wszy­scy wie­dzą, jak taki lokal śmier­dzi. Gdy taki zapach przy­śni się w nocy, to od razu wybu­dza i nie pozwala spać już do rana.
– A teraz, skur­czy­byk, nawet nie raczy ode­brać. Odbiera, słu­chaj­cie, jego part­nerka. I w kółko to samo, Maćka nie ma, Maciek nie może. Aż chcia­łam jej powie­dzieć: co ty, kurwa, jego sekre­tarką jesteś czy narze­czoną?
– Język – prze­rywa jej Jarek. Notuje, zresztą wszy­scy notują, oprócz mnie. Ja ni­gdy nie notuję. A potem na zwrot­kach gadam bzdury, bo nic nie pamię­tam z tego, co mówili.
– No ale rozu­miesz, Jarek? To jest dla mnie jakaś obca kobieta. Tym­cza­sem ja mam z nim wciąż sprawy, umowy, usta­le­nia. I ja nie chcę się w ich życie wpie­przać, bo mnie to nic nie obcho­dzi, co oni robią; ja chcę tylko pil­no­wać tych naszych usta­leń.
Ude­rzają naraz, jakby się umó­wili: młot walący z całych sił w pokry­wa­jącą mózg mem­branę, tak że boli każda kość czaszki, i pra­gnie­nie, zna­jome, a zawsze potworne. Woda tylko spły­nie po tym pra­gnie­niu, nie prze­bije się przez sko­rupę, która oble­piła prze­łyk. Musi być gaz. Naj­le­piej piwo. Albo dwa.
– Wszystko? – pyta Jarek.
Syl­wia kiwa głową.
– Kuba? – Patrzy na sie­dzą­cego obok Jakuba.
Piwo wypite dusz­kiem, nawet cie­płe, nawet z puszki. Bąbelki roz­pu­ści­łyby ten brud w try­miga, zabra­łyby go ze sobą w dół brzu­cha.
Kuba chowa tele­fon do kie­szeni. Jak zawsze robi to za późno, cho­ciaż zwra­cali mu uwagę dzie­siątki razy: nie odbie­raj, wyci­szaj, prze­łącz na samo­lot, raz nawet chcieli usu­nąć go za to z tera­pii. Teraz chyba już się przy­zwy­cza­ili.
– Prze­pra­szam, praca – wyrzuca z sie­bie jak zwy­kle.
– Z czym przy­cho­dzisz? – pyta go Jarek.
Kuba musi się sku­pić, bie­rze oddech, roz­gląda się po wszyst­kich, na moment zatrzy­muje się na mnie, ale to nie pomaga mu w sku­pie­niu. Parę razy bez­gło­śnie poru­sza ustami jak ryba, zupeł­nie nie wie, od czego zacząć.
Mam zupeł­nie zatkane śli­nianki. W gębie pełno brud­nego pyłu. Jak­bym najadł się węgla.
– Jest… róż­nie. – Dra­pie się po wło­sach, dłu­gich i gęstych, zacze­sa­nych do tyłu, ujarz­mio­nych żelem. Na początku mówi­li­śmy na niego „Wodecki”, ale potem zro­zu­mie­li­śmy, że to miły chło­pak. Albo wszy­scy zaczę­li­śmy być mili; tro­chę nauczy­li­śmy się jak.
– Sprawa prze­ję­cia wciąż wisi na wło­sku. My jeste­śmy gotowi, mamy doku­menty prze­orane wzdłuż i wszerz. Śmieję się z moim wspól­ni­kiem, że na pamięć to znamy, możemy recy­to­wać, obu­dzeni w środku nocy. I mamy tam swo­jego czło­wieka w radzie nad­zor­czej, i niby wszystko pyka. Ale boimy się, że u nich poja­wił się biały rycerz. Pró­bu­jemy son­do­wać, podej­rze­wamy kto, wypy­tu­jemy się, ale nikt nie chce nam nic powie­dzieć. Wszy­scy na nasz widok zapo­mi­nają języka pol­skiego. Albo nawet nie odbie­rają.
Bądź ostrożny w inte­re­sach, na świe­cie bowiem pełno oszu­stwa.
– Ale jak się z tym czu­jesz? – Jarek prze­rywa mu pyta­niem, bo zaraz Kuba zacząłby czy­tać indeksy WIG.
– No, nie­trudno o para­noję – odpo­wiada, dalej gła­dząc się po tych pięk­nych kudłach. – Ale zwięk­szy­łem tre­ningi, wię­cej basenu, mam Mul­ti­sporta, więc od razu o szó­stej rano basen, masaż. Kie­dyś był tele­fon do chło­paka, kre­ska, a teraz mnie bło­tem sma­rują.
– A jak z ojcem?
– A, z ojcem – mówi, jakby nagle przy­po­mniało mu się to słowo.
W wyobraźni zbie­gam na dół, do Żabki, na łeb, na szyję. Raz o mało co nie spa­dam ze scho­dów, ale w ostat­niej chwili chwy­tam się porę­czy. Wybie­gam na chłodną, oble­śną mżawkę, łomot w mojej gło­wie roz­sa­dza mi szwy czaszki, jed­no­cze­śnie świat staje się nie­moż­li­wie ostry. Zasła­nia­jąc oczy, wcho­dzę do sklepu, biorę z lodówki dwa pierw­sze lep­sze piwa, pod­cho­dzę do sprze­daw­czyni. Zmę­czona kobieta ze wschod­nim akcen­tem i zmę­czo­nym spoj­rze­niem bie­rze ode mnie cudow­nie zimne puszki, ja jesz­cze poka­zuję na wyeks­po­no­wane zaraz za nią kolo­rowe setki, celu­jąc w cytrynę, po czym wkła­dam dłoń do kie­szeni.
Wła­śnie, nie wiem, czy mam przy sobie jakieś pie­nią­dze, ale prze­cież muszę mieć. Zawsze coś mia­łem w któ­rejś z kie­szeni. W spodniach, w płasz­czu, gdzie­kol­wiek. Spraw­dzam. Jest. Brawo, Mar­cin. Jed­nak umiesz o sie­bie zadbać, zuchu. To dycha albo dwa­dzie­ścia. Zgnie­ciona, miękka, piękna. Ura­tuje ci życie.
– Ojciec wczo­raj coś powie­dział, pierw­sze zda­nie. Tak że pro­gres. Leka­rze mówią, że nie będzie tak źle. Mimo że wie­cie, sie­dem godzin minęło, zanim go sprzą­taczka w tym pokoju zna­la­zła.
– Co powie­dział? – pyta Jadźka dosyć cicho.
– Co? – pyta Kuba, bo usły­szał.
– Co twój tata powie­dział? – pyta Jadźka, gło­śno.
Łapię się za głowę. Niech mówią, skoro muszą; byleby nie powta­rzali.
Niech ci to jed­nak nie zasłoni praw­dzi­wej cnoty; wielu ludzi dąży do wznio­słych ide­ałów i wszę­dzie życie pełne jest hero­izmu.
Powtó­rzone słowa to gwoź­dzie wbi­jane bar­dzo powoli w głowę.
– Powie­dział: „Znowu, kurwa, pomi­do­rowa”.
Wszy­scy wybu­chają śmie­chem.
Wstaję, lekko tra­cąc rów­no­wagę, pod­pie­ram się o ścianę, dokła­da­jąc się do czar­nego śladu przy kon­tak­cie, a następ­nie robię krok przez próg, ostroż­nie, tak by nie uto­pić się w wykła­dzi­nie.
Wybór jest pro­sty. Zatrzy­muję się na kory­ta­rzu. Kobieta zza biurka patrzy na mnie pyta­jąco. Już pamię­tam, jak ma na imię. Prze­jeż­dżam języ­kiem po zębach.
– Jola, słu­chaj, muszę na chwilę wyjść.
Ona tylko wzru­sza ramio­nami, spo­koj­nie, prze­cież nikt ni­gdy nie trzy­mał nikogo tu siłą. Ja też nie muszę biec. Zbie­gnę sobie dopiero po scho­dach.
Krok w stronę drzwi i w tym momen­cie na moim barku ląduje ciężka dłoń.
– Ty jesteś nie­moż­liwy, Mar­cin – mówi Jarek.
– Bar­dzo chce mi się pić – tłu­ma­czę.
– Skoro już łamiemy regu­la­min, aby ci pomóc, to okaż nam wdzięcz­ność. Pamię­tasz, co to wdzięcz­ność, Mar­cin? – Odwraca mnie do sie­bie jak kukłę. Wygląda jak bał­wan z masła, ale to strasz­nie silny chłop. Z dru­giej strony przy mnie każdy jest silny.
Wciąż mam rękę w kie­szeni. Mięk­kie, małe zba­wie­nie. Wycią­gam je. To nie jest dzie­sięć zło­tych ani dwa­dzie­ścia. To czy­jaś wizy­tówka. Kurwa mać. Tylne kie­szenie, kon­do­mówka, nic. Stra­ci­łem szansę. Nie będę dzi­siaj z nikim w raju.
Jarek znika, po chwili przy­nosi mi odkrę­coną butelkę wody gazo­wa­nej.
Szlam w prze­łyku zaczyna się odkle­jać. Powoli. Ulga nie jest natych­mia­stowa, roz­cho­dzi się po wnę­trzu gęby w deli­katny, łasko­czący spo­sób. Czuję, że tro­chę się napra­wiam. Zmie­niam roz­dziel­czość. Odry­wam butelkę od ust, dopiero gdy zaczy­nam czuć, że się zrzy­gam. Oddaję Jar­kowi.
– Jest twoja – mówi, poka­zu­jąc mi gestem, żebym wszedł z powro­tem do sali.
– Masz może ibu­prom? – pytam go.
– Nie bądź bez­czelny. – Uśmie­cha się.
– Mama znowu pró­bo­wała namó­wić mnie na wino – teraz mówi Helena. Naj­młod­sza ze wszyst­kich, nie­wiele ponad trzy­dzie­ści lat. Dłu­gie blond włosy, pod nimi ukryta biała twarz zama­sko­wana grubą war­stwą pod­kładu, bar­dzo, bar­dzo czer­wone usta, pełno bran­so­le­tek, łań­cusz­ków na szczu­płych dło­niach, pier­ścionki, dłu­gie paznok­cie jesz­cze czer­wień­sze od ust. Mógł­bym słu­chać tych dźwię­ków z płyty do zaśnię­cia: jej głosu, mówią­cego cokol­wiek, i cichego chrzę­stu biżu­te­rii przy każ­dym ruchu rąk.
– No ale odmó­wi­łam. Do niej chyba ni­gdy nie dotrze, że jestem alko­ho­liczką. Mówię, mamo, jestem. Pro­szę, zro­zum, to cho­roba, zdia­gno­zo­wali ją spe­cja­li­ści. Ale mogę mówić i mówić, i tak jest jak gro­chem o ścianę. Jaka alko­ho­liczka, dziecko, wmó­wili ci to, ty obok alko­ho­li­zmu nawet nie sta­łaś. Wie­cie i zna­cie.
Nie wiem, nie znam, mnie nikt ni­gdy nie pró­bo­wał wyper­swa­do­wać, że Mar­cin Kania jest alko­ho­li­kiem; mnie z kolei całe życie pró­bo­wali do tego prze­ko­nać. Wciąż nie wiem, czy im się udało.
– W każ­dym razie może nauczy­łam się jej odma­wiać, ale chcia­ła­bym nauczyć się nie odbie­rać za każ­dym razem, gdy dzwoni. Nie szu­kać odru­chowo klu­czy do miesz­ka­nia, gdy zaczyna mi pła­kać przez tele­fon: przy­jedź do mnie, córuś, ojciec znowu zro­bił to i to. Ojciec oczy­wi­ście nic nie zro­bił. Jak miał coś zro­bić, skoro go nie ma i ni­gdy nie było. Chcia­ła­bym nie wkła­dać odru­chowo płasz­cza, kiedy mówi: córuś, nie mam nikogo oprócz cie­bie, przy­jedź, pro­szę, jak naj­szyb­ciej.
Helena zaczyna pła­kać, jak zwy­kle tak, że pra­wie tego nie sły­chać. Jarek podaje jej chu­s­teczki.
– Zawsze wyciąga moje ulu­bione. Fevre, takie cha­blis z żółtą ety­kietką. Sta­wia je na stole, bez pyta­nia, obok dwa kie­liszki. Chcia­łam rzu­cić w nią tą butelką.
– No ale się nie napi­łaś.
– Nie, nie napi­łam się – mówi to i wydmu­chuje nos, tak gło­śno i mocno, że przez chwilę się boję, że coś jej pęk­nie w twa­rzy, po czym kiwa głową na znak, że to wszystko.
Michu dalej się we mnie wga­pia. Ma cięż­kie, opa­dłe spoj­rze­nie psa, który się obżarł, ale mimo to wciąż jest zły, nikt nie wie dla­czego, on sam też nie, po pro­stu raz się wkur­wił i tak już mu zostało, na całe życie. Jarek prze­nosi wzrok z Heleny na Sza­tana – ten jak zwy­kle się roz­parł, ze trzy osoby mogłyby usiąść na jego miej­scu, noga w skó­rza­nych spodniach ude­rza mu o pod­łogę tak szybko, jakby pró­bo­wał prze­bić się pię­tro niżej. Pew­nie nie może się docze­kać, aż coś powie. Kie­dyś nawet sia­dał z boku, tak by być pierw­szy, ale Jarek posta­no­wił nauczyć go pokory. Teraz Sza­tan sie­dzi w środku, bo Jarek lubi zacząć raz od lewej, raz od pra­wej.
– Adaś. – Jarek daje znak Sza­ta­nowi, aby mówił.
Chcę się jesz­cze napić, pro­fi­lak­tycz­nie, ale wła­śnie poczu­łem, że drżą mi ręce. Mimo to pró­buję. To zabawne, że gdy zaczy­nam trzeź­wieć, dopiero wtedy wyglą­dam jak pijany. Nie tra­fiam wodą do ust, spływa mi po bro­dzie na koszulę, próby utrzy­ma­nia butelki koń­czą się jesz­cze gorzej. Wszy­scy oprócz Micha udają, że nie zwra­cają na to uwagi.
– Ja źle się czuję, Jarek. – Michu ma głos dzie­ciaka, któ­remu każą zjeść trzeci deser, a który już nie może.
– Teraz Adam. – Jarek poka­zuje na Sza­tana.
– Nie, ja źle się czuję z tym, że Mar­cin tu jest. No spójrz­cie na niego, no. On naprawdę powi­nien iść do domu.
– Zosta­łeś prze­gło­so­wany – przy­po­mi­nam mu.
– No i to też mnie dener­wuje, że nie wia­domo po co nagle łamie­cie regu­la­min. On tu jest na jakichś spe­cjal­nych zasa­dach?
Wycią­gam tele­fon. Dzwoni Marta, moja żona. Jesz­cze nie mam siły ode­brać. Cho­wam komórkę z powro­tem do kie­szeni.
– Mnie też dener­wują różne rze­czy, Michał – mówię.
Zapo­mniał, wół jeden, jak przez pierw­sze trzy mie­siące miał nawrót za nawro­tem, jak co tydzień przy­cho­dził, pła­cząc, że zapił i zaćpał. Przy­po­mniał­bym mu, gdy­bym miał siłę powie­dzieć tyle wyra­zów.
– Co cię niby dener­wuje, Mar­cin? Że cza­cha ci dymi?
– Świat to nie jest twoja taryfa, Michu, nie jesteś w niej sam i nie poje­dzie zawsze tam, gdzie chcesz – gdy to mówię, brzuch zaczyna mu lekko pod­ska­ki­wać ze zło­ści, piłka opięta lawen­do­wym swe­ter­kiem. Ostatni raz tak się wściekł, gdy wyszło na tera­pii, że wszy­scy, łącz­nie z Jar­kiem, jeż­dżą Ube­rem.
– Albo on se pój­dzie, albo ja pójdę! – huczy teraz, wyma­chu­jąc łapami.
– Spo­kój! – krzy­czy Jarek.
Zapada cisza. Wszy­scy przy­ci­skają się do opar­cia kanapy, patrząc na sie­bie nawza­jem jak skar­cone dzieci.
– To może ja zacznę, co u mnie… – bąka Sza­tan, ale Jarek prze­rywa mu wład­czym ruchem ręki.
– Wy, alkusy, wy nie­moż­liwi jeste­ście. Już czło­wiek zaczyna wam wie­rzyć, że prze­mó­wił wam do roz­sądku. A wy znowu, w kółko, jak małe dzieci.
– To on przy­cho­dzi tu pro­sto z pieca – Michu wska­zuje na mnie pal­cem – nie ja. To on robi bar­da­chę. Jadzia ma dziś piątą świeczkę, a on przy­łazi w takim sta­nie.
– Ja nie mam z tym pro­blemu, Micha­łek – mówi cicho Jadźka, ale on jej nie słu­cha.
Mie­rzą się spoj­rze­niami jak pies z panem; Michu pró­buje, ale Jarek zawsze wygra. Potrafi zamie­nić ten swój wielki łeb w ośle­pia­jące słońce. Gdy na niego patrzysz, cała twoja histo­ria picia wyświe­tla się na jego bro­da­tej gębie jak na ekra­nie. Musisz się odwró­cić, bo wstyd wypala ci oczy.
– No to jak chcesz, to idź, Michał. – Poka­zuje Michowi drzwi. Ten nawet na chwilę się pod­nosi. Ale zaraz znowu ude­rza cięż­kim dup­skiem o kanapę.
– Ni­gdzie nie pój­dzie, bo chce tortu – śmieje się Darek. Ode­zwał się po raz pierw­szy. Sie­dzi w rogu, przy­cup­nięty, ubrany w różowy swe­ter, od patrze­nia na który bolą mnie oczy. Bazgrze coś na kartce, jak zwy­kle. Zawsze kiedy skoń­czy, zdąży zwi­nąć kartkę w kulkę i wrzu­cić ją do pla­sti­ko­wego kosza na śmieci, zanim kto­kol­wiek zoba­czy, co tam nama­zał.
Michu odwraca się do ściany, jakby obra­żony, że tak naprawdę to Cuguś ma rację. Pija­kowi w trzeź­wie­niu honor się koń­czy, jak przy­no­szą deser.
Sza­tan znowu pod­nosi rękę. Jarek kiwa głową.
– Adam, alko­ho­lik, nar­ko­man, inne uza­leż­nie­nia. Długo mnie nie było, trzy mie­siące chyba, tak? Może nawet i cztery. Jest po mak­sie chu­jowo. Tak, wiem, język, sorry. W każ­dym razie przez te trzy mie­siące z chło­pa­kami naprawdę było na ostrzu noża. Gdy­by­śmy nie zara­biali na tym, kur… czę, szmalu, gdyby to nie była nasza robota, gdyby Grze­siu i Jacek nie mieli na cha­cie gów­nia­ków do wykar­mie­nia, toby­śmy roz­wią­zali zespół. Po pro­stu. I cho­dziło o chla­nie, oczy­wi­ście, bo o co innego? Mówi­łem wam, jaki mam plan: posta­wić ich przed fak­tem doko­na­nym, zero wódy na back­stage’u, nawet bro­wa­rów, o innych spra­wach już nie wspo­mnę. Po kon­cer­cie to ja idę spać, a wy rób­cie sobie, co chce­cie, bus call o dru­giej. Ale przed kon­cer­tem pełna oaza, tylko różańca w dupie bra­ko­wało. No i wpro­wa­dzi­łem to i po trzech tygo­dniach powie­dzia­łem: dobra, w dupie to mam, pij­cie, bo nie można z wami wytrzy­mać. Chło­pa­ków roz­sa­dzało, powie­trze było jak nożem kroić, kłót­nie o byle gówno. Sarius, Jacek w sen­sie, tak zaje­bał, w sen­sie ude­rzył w ścianę, że chcieli mu łapę wło­żyć w gips. A wszy­scy dookoła mówili mi: Adaś, kurwa, język, prze­pra­szam, wiem, wszy­scy mówili mi: Adaś, nie ma rock and rolla bez smaru. Nie ma opcji wyjść na scenę o suchym ryju. To bez sensu. To jak się bzy­kać w ubra­niu. A sam kon­cert to jest taki zaje­biasz­czy wyrzut dopa­miny, że czło­wiek musi się potem schło­dzić. I wie­cie, ja ich rozu­miem, bo sam to czuję. Ja idę sobie na masaż, robię pompki, prze­pra­szam panie za ten detal: walę konia, ale to w ogóle nie jest to. Nie scho­dzi. A jesz­cze ten Face­book, ci kre­tyni piszący: Blo­od­spawn było dobre, jak piłeś, Adam. Gdzie ten rock and roll, Adam. Teraz jest rock and roll, wy, kurwa, wiem, język, prze­pra­szam, kre­tyni, bo płyta jest w noto­wa­niu Bil­l­bo­ardu. Jak tak tro­chę posie­dzę z tymi nie­do­je­bami i się nakręcę, to dopiero trzy magiczne tabletki spra­wiają, że mogę iść spać. Dopiero wtedy odpusz­cza. A wia­domo, trzy lufy, kre­ska, do tego jakieś pale­nie i odpu­ści­łoby momen­tal­nie.
Zapada cisza. Znowu tele­fon. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, w końcu wycią­gam go z kie­szeni. To Marta. W sumie mam od niej jede­na­ście nie­ode­bra­nych.
Ani też nie pod­chodź cynicz­nie do miło­ści, albo­wiem wobec oschło­ści i roz­cza­ro­wań ona jest wieczna jak trawa.
– Muszę ode­brać. – Wstaję z kanapy i znowu wycho­dzę na kory­tarz.
– Gdzie jesteś? – pyta moja żona.
– Ja? Na… na gru­pie. To zna­czy na tera­pii – odpo­wia­dam jej.
– Czy Piotr jest z tobą?
– Nie. Nie jest ze mną. – Mógł­bym dodać pyta­nie reto­ryczne, co on wła­ści­wie miałby tu ze mną robić. Ale nie dodaję, bo wiem, że stało się coś strasz­nego.
Tylko boję się jej to powie­dzieć.
Ona musi sama na to wpaść.
– Ma wyłą­czony tele­fon. Od wczo­raj.
– Idź do nich do miesz­ka­nia – mówię. Kła­mię, bo ina­czej nie umiem.
– Byłam. Jest otwarte i nikogo nie ma w środku.
– Zadzwoń do Kingi.
– Ona jest od tygo­dnia w Hisz­pa­nii.
– Tak, ona jest w Hisz­pa­nii. No tak.
Być może nawet to wie­dzia­łem, ale musiało wpaść w jedną z tysiąca dziur, z któ­rych składa się moja głowa. Mar­cin Kania, myślę. Obra­cam w gło­wie wła­sne imię i nazwi­sko, dopóki nie staną się dwoma nic nie­zna­czą­cymi wyra­zami. Mar­cin Kania. Gdy Bóg stwo­rzył Mar­cina Kanię, chciał prze­pro­wa­dzić eks­pe­ry­ment.
– Jesteś tam?
– Jestem.
– Rozu­miesz, co do cie­bie mówię? Ich miesz­ka­nie jest otwarte. Nikogo nie ma w środku.
Oczy­wi­ście, że wiem. Ale Mar­cin Kania nie umie powie­dzieć prawdy.
– Może gdzieś wyszedł. Pocze­kaj tam na niego. Może zaraz przyj­dzie.
– Przy­jedź tu.
– Jestem… jestem na tera­pii.
– Przy­jedź tu, bo ja muszę zadzwo­nić na poli­cję.
– Pocze­kaj. Nie musisz dzwo­nić na żadną poli­cję.
– Muszę.
– Marta, nie prze­sa­dzaj. On nie ma ośmiu lat. To nie jest tak, że nie wró­cił ze szkoły.
– Nie mów mi, co mam robić.
– Marta. Ja wiem, że ty się o niego cią­gle mar­twisz…
– Nie mów mi, kurwa, co mam robić – war­czy.
Oczy­wi­ście, że jej tego nie powie­dzia­łem, ale tym razem ma rację. Stało się coś strasz­nego. Kom­plet­nie tego nie pamię­tam, ja po pro­stu to wiem. I czuję to, cały czas, w sobie. Jak­bym połknął igłę.
– Ja cię prze­pra­szam, ale ja znowu piłem, Marta. – To wypada ze mnie samo. Ona mil­czy, przez chwilę długą jak nie­prze­spana noc. W końcu mówi:
– Za ile będziesz?
– Zaraz. – Roz­łą­czam się.
Gdy sia­dam z powro­tem na kana­pie, ból głowy ude­rza z podwójną mocą, o czaszkę biją mi z obu stron nie­wi­dzialne pię­ści, do tego znowu to potworne pra­gnie­nie. Sza­tan opo­wiada teraz o jakiejś dziew­czy­nie, która wysyła mu nagie zdję­cia przez Insta­gram i grozi mu, że jeśli się z nią nie umówi, to wyśle je też jego żonie.
– Powie­dzia­łem, że moja żona też lubi popa­trzeć na ładne babki. – Śmieje się. I wszy­scy się śmieją, i tylko ja się nie śmieję.
Jarek daje Sza­ta­nowi sygnał, że już wystar­czy tych histo­ry­jek. Odwraca się w moją stronę. Wraz z nim robią to wszy­scy.
– Nie może­cie się docze­kać, co? – wzdy­cham.
– Z czym przy­cho­dzisz, Mar­cin? – pyta Jarek.
Buty wpa­dają mi w wykła­dzinę aż po kostki. Już nie mogę wstać i stąd wyjść. Żabka. Czarne ślady na ścia­nach. Ból, łomot. Pię­ściami o czaszkę, od środka.
Wszy­scy są prze­ciwko Mar­ci­nowi Kani, gdzie­kol­wiek bie­da­czek pój­dzie. Całe życie, cały kosmos, wszystko. Ten wielki pech naro­dził się wraz z ukła­dem sło­necz­nym.
Roz­wi­jaj siłę ducha, aby mogła cię osło­nić w nagłym nie­szczę­ściu.
Tele­fon, znowu. Wiem dla­czego. Pew­nie dopiero teraz zapa­liła świa­tło w kuchni i zoba­czyła, co jest na pod­ło­dze.
– Mar­cin, alko­ho­lik, leko­man, hazar­dzi­sta, sek­so­ho­lik. Stało się coś strasz­nego – mówię.
– To widać – rzuca Syl­wia.
– Ale tak naprawdę nie wiem co – cią­gnę. – Obu­dzi­łem się w miesz­ka­niu mojego syna. I jego żony. W kałuży krwi. Nie wiem, czy to moja krew. Nie, nie byłem w szpi­talu.
Zamy­kam oczy. Nie chcę natra­fiać na ich spoj­rze­nia. Pod­czas rundki nie można nikogo oce­niać sło­wami, mówić, że zro­bił źle, dobrze, głu­pio, mądrze, więc wszy­scy nad­ra­biają wzro­kiem.
– Nie wiem, gdzie jest mój syn. Żona go szuka. Jest prze­ra­żona. Jesz­cze jej o tym nie mówi­łem. O tym, że obu­dzi­łem się w jego miesz­ka­niu. Boję się. Boję się jej to powie­dzieć.
Ktoś chce jakoś to sko­men­to­wać, sły­szę takie pierw­sze czknię­cie, ale Jarek uci­sza tego kogoś.
– Spo­tka­łem się z nim na kola­cji. Chciał mi coś powie­dzieć. Nie mam poję­cia co. Ostat­nie, co pamię­tam, to że sie­dzimy w restau­ra­cji.
– Byłeś trzeźwy? – pyta Jarek.
– Jesz­cze wtedy tak – odpo­wia­dam.
Otwie­ram oczy. Patrzą się na mnie, ale w tych spoj­rze­niach nie ma opi­nii ani oceny. Jest coś innego. Na początku nie rozu­miem co. Odchy­lam się na opar­cie, biorę głę­boki oddech.
Nie dręcz się two­rami wyobraźni. Wiele obaw rodzi się ze znu­że­nia i samot­no­ści.
– Nie mam poję­cia, co robić – wyznaję.
Oni też nie wie­dzą. Nawet Jarek. Skąd mie­liby wie­dzieć?
– Boję się jej powie­dzieć. Wszyst­kiego się boję, jak sam skur­wy­syn. – Boję się to powie­dzieć, więc szep­czę, ale oni i tak sły­szą.
Cze­kam, aż Jarek przy­po­mni: język, ale Jarek mil­czy i wtedy już rozu­miem. Oni też się boją.
– Ostat­nie co pamię­tam, to że sie­dzimy w restau­ra­cji i mój syn zaczyna mi mówić, że mnie nie­na­wi­dzi.

 
Wesprzyj nas