Kontynuacja “Wiecznej wojny”, laureatki nagród Hugo i Nebula.


Wieczna wolnośćWeteran William Mandella osiadł na pokrytej śniegiem planecie wydzielonej dla takich jak on. Ożenił się, ma dwoje dzieci i pracuje. Jednakże jego styl życia uważany jest za archaiczny.

W wyniku ewolucji mieszkańcy Ziemi wytworzyli zbiorową świadomość nazywaną Człowiekiem i przejęli kontrolę nad nową ojczyzną Mandelli. Jej mieszkańcy uważani są za niebezpiecznych ze względu na swą niezależność, jednakże toleruje się ich w celu zachowania zróżnicowanej puli genów.

Taka egzystencja nie odpowiada Williamowi i jego kolegom-żołnierzom. Porywają kosmolot i ruszają w próżnię, by dać początek nowej ludzkiej rasie.

***

Pierwszorzędna science fiction.
„Asimov’s Science Fiction”

Joe Haldeman (ur. 1943) to jeden z najsłynniejszych autorów science fiction, weteran wojny wietnamskiej. Napisał kilka zbiorów opowiadań i blisko 30 powieści, m.in. głośną Wieczną wojnę, uhonorowaną najważniejszymi nagrodami literatury SF i będącą podstawą doskonałej powieści graficznej narysowanej przez Marvano. Haldeman zdobył nagrody Hugo, Nebula, Locus, Campbella, World Fantasy Award i James Tiptree Jr. Award. Wybrany został do Science Fiction Hall of Fame, uhonorowany jako Wielki Mistrz SFWA.

Joe Haldeman
Wieczna wolność
Przekład: Zbigniew A. Królicki
Seria: Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 18 maja 2021
 
 

Wieczna wolność



Czasem ludzie zaprzestają wojen, aby bogów
stworzyć. Bogów pokoju, którzy zmieniliby
Ziemię w niebo. Miejsce, w którym ludzie mogliby
myśleć, kochać i być. Bez oparów wojny
spowijających mrokiem umysły i serca. Wolni
jakimś cudem od pęt swej ludzkości.
 

Bogowie zsyłają wojnę, by nie pozwolić ludziom
stać się równym bogom. Bez ogłuszającego
łoskotu werbli w jakiż raj moglibyśmy zmienić
Ziemię! Zerwawszy kotwicę, jaką jest wojna?
Gdybyśmy jakoś umieli jej
zapobiec? Ponoć bogowie tworzą ludzi
na swe podobieństwo. Tak więc wojny wzniecając,
ludzie swoją boskość wyrażają.
Pozbawiając życia, gdyż tak bogowie czynią.
Za nic mając kobiecą wolę podtrzymania życia.
I zwyczajny zdrowy rozsądek.
 

Wojownicy tworzą bogów. Aby powstrzymać
tych bóstw szaleństwo, musimy
znaleźć serce i rozum, żeby stworzyć
nowych bogów, którzy nie będą żądać
ludzkich ofiar. Zupełnie nowych bogów
z odrazą spoglądających na wojnę.
 

Bogowie czasem każą ludziom wojować
dla ich rozrywki. Możemy im popsuć tę
zabawę. Możemy stworzyć nowych bogów
w ludzkiej postaci. I nie musimy wcale
wzywać pomocy niebios. Wystarczy zwykłym
ludziom pokazać niebo, jakie mogą stworzyć!
 

Powstrzymać boże wojny! Niech ludzie sami
swe przeznaczenie tworzą. Nie trzeba nam wojen,
aby dowieść, kim naprawdę jesteśmy. Lecz
nawet i tego mało. By powstrzymać wojny,
potrzeba czegoś więcej. Aby im zapobiec,
sami powinniśmy stać się bogami.

By położyć kres wojnom, uczyńcie bogiem człowieka.

KSIĘGA PIERWSZA
KSIĘGA RODZAJU

Rozdział 1


 
Zima długo nadchodzi na tej zapomnianej przez Boga planecie i za długo trwa. Patrzyłem, jak nagły podmuch niesie wał zimnej piany po szarym jeziorze, i myślałem o Ziemi – nie pierwszy raz tego dnia. O tych dwóch ciepłych zimach w San Diego, kiedy byłem chłopcem. Nawet o tych ciężkich zimach w Nebrasce. Tamte przynajmniej były krótkie.
Może za szybko odmówiliśmy, kiedy po wojnie ci wielkoduszni zombie zaproponowali, że podzielą się z nami Ziemią. Przybywając tutaj, wcale się od nich nie uwolniliśmy.
Od szyby okiennej ciągnął chłód. Marygay znacząco zakaszlała za moimi plecami.
– Co jest? – zapytała.
– Idzie zmiana pogody. Powinienem sprawdzić sznury.
– Dzieci wrócą za godzinę.
– Lepiej jeśli zrobię to teraz, dopóki nie pada, żebyśmy wszyscy nie musieli moknąć na deszczu – powiedziałem. – Albo na śniegu. Nie wiadomo, co spadnie.
– Pewnie śnieg.
Zawahała się, ale nie zaproponowała, że mi pomoże. Po dwudziestu latach wiedziała, kiedy nie pragnę towarzystwa. Włożyłem wełniany sweter i czapkę, a płaszcz przeciwdeszczowy zostawiłem na kołku.
Wyszedłem na zimny i wilgotny wiatr. W powietrzu nie czuło się zapachu rychłego śniegu. Zapytałem o to zegarka, a ten z dziewięćdziesięcioprocentową pewnością zapowiedział deszcz, ale także zimny front, który wieczorem przyniesie marznącą mżawkę ze śniegiem. Niezła pogoda na spotkanie towarzyskie. Od czasu do czasu musieliśmy przejść kilka klików. W przeciwnym razie zombie mogliby sprawdzić rejestr i zauważyć, że my, odmieńcy, wciąż spotykamy się w jednym i tym samym domu.
Mieliśmy osiem sznurów rozciągniętych na odległość dziesięciu metrów od końca przystani do pali, które wbiłem w wodzie sięgającej mi do połowy piersi. Pozostałe dwa zostały wywrócone podczas burzy. Wbiję nowe na wiosnę. Czyli za dwa lata czasu rzeczywistego.
Bardziej przypominało to żniwa niż łowienie ryb. Jesiotry są tak głupie, że biorą na wszystko, a kiedy połkną haczyk i zaczynają się rzucać, zwabiają następne, które wydają się mówić: „Ciekawe, co mu jest… Och, patrzcie! Ma taki śliczny błyszczący haczyk!”.
Kiedy wyszedłem na przystań, zobaczyłem zbierające się na wschodzie burzowe chmury, więc zacząłem się naprawdę spieszyć. Każdy sznur to linka podtrzymująca tuzin żyłek z haczykami, wiszących w wodzie, przytrzymywanych na głębokości jednego metra przez plastikowe pływaki. Wyglądało na to, że połowa spławików poszła pod wodę, co oznaczało około pięćdziesięciu ryb. Skalkulowałem wszystko w myślach i zdałem sobie sprawę, że prawdopodobnie skończę dopiero wtedy, kiedy Bill wróci ze szkoły. Niewątpliwie jednak nadchodziła burza.
Wziąłem robocze rękawice i z wieszaka przy zlewie zdjąłem fartuch, po czym założyłem koniec pierwszego sznura na kołowrót znajdujący się na wysokości moich oczu. Otworzyłem wbudowaną zamrażarkę – gniewne niebo odbiło się w jej polu siłowym jak w jeziorku rtęci – i wciągnąłem pierwszą rybę. Zdjąłem ją z haczyka, odrąbałem tasakiem głowę i ogon. Wrzuciłem rybę do zamrażarki, po czym założyłem łeb na haczyk na przynętę. Potem wyciągnąłem następnego klienta.
Trzy ryby były niezdatnymi do niczego mutantami, jakie łowiliśmy od ponad roku. Miały różowe paski i paskudny smak siarkowodoru. Nie nadawały się na przynętę ani nawet jako nawóz. Równie dobrze mógłbym posypać ziemię solą.
Najwyżej godzina pracy dziennie – pół godziny, jeśli pomagały dzieci – wystarczała, by zaopatrzyć w ryby jedną trzecią osady. Sam rzadko je jadłem. Oprócz nich w sezonie mieliśmy na wymianę kukurydzę, fasolę i szparagi.
Bill wysiadł z autobusu, kiedy wciągałem ostatni sznur. Machnąłem ręką, żeby wszedł do domu. Po co obaj mamy się uwalać rybimi flakami i krwią. Po drugiej stronie jeziora uderzył piorun, mimo to ponownie nastawiłem sznur. Odwiesiłem sztywny fartuch i rękawice, a potem na moment wyłączyłem pole siłowe, żeby ocenić połów.
Zdążyłem tuż przed deszczem. Przez chwilę stałem na ganku i patrzyłem, jak szkwał z sykiem przelatuje po jeziorze.
W środku było ciepło – Marygay rozpaliła ogień w kuchennym piecyku. Bill siedział tam ze szklanką wina w ręku. Wciąż miało to dla niego urok nowości.
– Jak poszło?
Kiedy wracał ze szkoły, w pierwszej chwili zawsze miał nieco dziwny akcent. W klasie nie mówił po angielsku, a podejrzewałem, że z przyjaciółmi także.
– Sześćdziesiąt procent brań – odpowiedziałem, myjąc ręce i twarz nad zlewem. – Gdyby poszło lepiej, musielibyśmy sami jeść to świństwo.
– Chyba ugotuję jedną na kolację – oświadczyła z kamienną miną Marygay.
Gotowana ryba miała smak i konsystencję waty.
– Daj spokój, mamo – rzekł Bill. – Zjedzmy ją na surowo.
Nie lubił ryb jeszcze bardziej niż ja, a odcinanie łbów uważał za przyjemne zajęcie.
Podszedłem do trzech beczułek na końcu pomieszczenia i utoczyłem szklaneczkę czerwonego wytrawnego wina, a potem usiadłem obok Billa na ławie przy ogniu. Przegarnąłem żar pogrzebaczem – odwieczny gest, zapewne starszy niż ta młoda planeta.
– Mieliście dziś zombie od historii sztuki?
– Człowieka od historii sztuki – poprawił. – Ona jest z Centrusa. Nie widziałem jej od roku. Nie rysowaliśmy ani nic takiego. Tylko oglądaliśmy obrazy i posągi.
– Z Ziemi?
– Głównie.
– Taurańska sztuka jest dziwna.
To łagodne określenie. Jest także paskudna i niezrozumiała.
– Powiedziała, że musimy dojść do tego stopniowo. Oglądaliśmy architekturę.
Ich architektura… Coś o niej wiedziałem. Przed wiekami zniszczyłem wiele jej akrów. Czasem wydaje mi się, że to było wczoraj.
– Pamiętam, jak po raz pierwszy zobaczyłem ich koszary – powiedziałem. – Mnóstwo pojedynczych komórek. Jak w ulu.
Mruknął coś niechętnie, co uznałem za ostrzeżenie.
– A gdzie twoja siostra? – Była jeszcze w liceum i chyba powinna wrócić następnym autobusem. – Nie mogę zapamiętać jej planu zajęć.
– Jest w bibliotece – wyjaśniła Marygay. – Zadzwoni, gdyby miała się spóźnić.
Zerknąłem na zegarek.
– Nie możemy zbyt długo czekać z kolacją.
Zebranie miało się zacząć o wpół do dziewiątej.
– Wiem. – Podeszła do ławy, usiadła między nami i podała mi talerz paluszków. – Od Snella, dostałam dziś rano.
Były słone, twarde i z interesującym chrupnięciem łamały się w zębach.
– Podziękuję mu wieczorem.
– Bal staruszków? – zapytał Bill.
– Dziś szóstek – oświadczyłem. – Pójdziemy pieszo, jeśli chcesz wziąć latacz…
– Tylko nie pij za dużo wina – dopowiedział i uniósł szklankę. – Nie będę. W sali gimnastycznej jest mecz siatkówki.
– Punkt dla gippera.
– Co?
– Tak mówiła moja mama. Nie mam pojęcia, co to oznacza.
– Brzmi fachowo – odrzekł. – Serw, blok, gipper.
Tak jakby naprawdę interesowała go siatkówka. Grają nago, w mieszanych zespołach, więc jest to w takim samym stopniu rytuał godowy, co sport.
Nagły podmuch zabębnił kroplami deszczu o szybę.
– Lepiej nie idźcie pieszo – powiedział. – Możecie wysadzić mnie przy sali gimnastycznej.
– Cóż, może to ty nas wysadzisz – zaproponowała Marygay. Trasa latacza nie była rejestrowana. Tylko jego miejsce parkowania, teoretycznie w celu przekazania wezwania. – Pod domem Charliego i Diany. Nie będą mieli nam za złe, jeśli zjawimy się wcześniej.
– Dzięki. Zaoszczędzę trochę pary.
Nie miał na myśli gry w siatkówkę. Kiedy posługiwał się naszym starym slangiem, nigdy nie wiedziałem, czy okazuje w ten sposób szacunek, czy też z nas drwi. Pewnie mając dwadzieścia jeden lat, robiłem jedno i drugie jednocześnie, rozmawiając z rodzicami.
Na zewnątrz zatrzymał się autobus. Usłyszałem, jak Sara biegnie w deszczu po podeście. Frontowe drzwi się otworzyły i prawie natychmiast zamknęły. Pobiegła na górę, żeby się przebrać.
– Kolacja za dziesięć minut – zawołała za nią Marygay.
W odpowiedzi usłyszała zniecierpliwione burknięcie.
– Jutro zacznie krwawić – mruknął Bill.
– Od kiedy to bracia interesują się takimi sprawami? – rzuciła Marygay. – Albo mężowie?
Wbił wzrok w podłogę.
– Mówiła coś dzisiaj rano.
Przerwałem milczenie.
– Jeśli będzie tam dziś jakiś Człowiek…
– Nigdy tam nie przychodzą. Nikomu nie powiem, że poszliście spiskować.
– Nie spiskujemy – odparła Marygay. – Planujemy. W końcu im powiemy. Ale to nasza sprawa.
Nie omawialiśmy tego z nim i z Sarą, lecz nie próbowaliśmy również niczego ukrywać.
– Też mógłbym kiedyś pójść.
– Kiedyś – powiedziałem. Raczej nie. Do tej pory była to sprawa wyłącznie pierwszego pokolenia: sami weterani oraz ich małżonkowie. Zaledwie kilkoro z tych małżonków urodziło się na tej planecie, którą Człowiek nazwał „ogrodem”, kiedy pozwolono nam wybrać miejsce, gdzie chcemy osiedlić się po wojnie.

Zazwyczaj nazywaliśmy „naszą” planetę MF. Większości zamieszkałych tu ludzi wielopokoleniowa przepaść kulturowa nie pozwalała zrozumieć znaczenia tego skrótu od „środkowego palca”. A nawet jeśli go rozumieli, to zapewne nie kojarzyli tego akronimu z historią Edypa.
Mimo to, przeżywszy tutaj choć jedną zimę, z pewnością nazywali tę planetę takimi odpowiednikami słowa „pieprzona”, jakie istniały w ich kulturze.
MF przedstawiono nam jako cichą przystań, schronienie i miejsce, gdzie na nowo można ułożyć sobie życie. Będziemy na niej mogli żyć jak zwyczajni ludzie, z dala od Człowieka, a jeśli ktoś zgubił przyjaciół lub ukochanych w relatywistycznym labiryncie Wiecznej Wojny, mógł na nich zaczekać w Time Warp, przerobionym krążowniku, który kursował tam i z powrotem między Mizarem a Alcorem z prędkością prawie powstrzymującą proces starzenia.
Oczywiście okazało się, że Człowiek chce mieć nas na oku, gdyż byliśmy elementem jego przezornej polityki genetycznej. Mogliby wykorzystać nas jako matrycę, gdyby po iluś tam pokoleniach coś się pokręciło w mechanizmie genetycznym wytwarzającym osobniki będące kalkami samych siebie. (Kiedyś użyłem tego określenia w rozmowie z Billem; chciałem je wyjaśnić, ale on wiedział, co to takiego „kalka”. Tak jakby wiedział, co to rysunek naskalny).
Człowiek nie był jednak biernym obserwatorem. Był dozorcą zoo. A MF rzeczywiście przypominała zoo: sztuczne i uproszczone środowisko. Tylko że dozorcy wcale go nie stworzyli. Oni po prostu na nie natrafili.
Middle Finger, jak wszystkie odkryte przez nas planety klasy Wegi, była przedziwną anomalią. Nie mieściła się w żadnym normalnym modelu powstawania i ewolucji planet.
Nazbyt młoda i jasna błękitna gwiazda z jedną planetą wielkości Ziemi, zasobna w tlen i wodę. Planeta krąży po takiej orbicie, która umożliwia istnienie życia, chociaż niezbyt bujnego.
(Fachowcy mówią nam, że nie można uzyskać planety typu Ziemi, jeśli w układzie planetarnym nie ma olbrzyma podobnego do Jowisza. Tak więc takie gwiazdy, jak Wega czy Mizar, też nie powinny mieć swoich odpowiedników Ziemi).
Na Middle Finger są pory roku, ale nie zapewnia ich nachylenie do słońca, lecz mocno wydłużona orbita. Mamy tu sześć pór roku rozłożonych na trzy ziemskie lata: wiosnę, lato, jesień, przedzimie, zimę i odwilż. Oczywiście planeta porusza się tym wolniej, im dalej jest od słońca, tak więc zimne pory roku są długie, a ciepłe krótkie.
Większość planety to arktyczna pustynia lub sucha tundra. Nawet na równiku jeziora i strumienie pokrywa w zimie gruba kra. Przy biegunach akweny są blokami litego lodu i tylko na ich powierzchni w ciepłe letnie dni tworzą się sterylne kałuże. Na dwóch trzecich powierzchni planety nie występują żadne formy życia poza przyniesionymi przez wiatr zarodnikami i mikroorganizmami.
System ekologiczny również jest dziwnie prosty: mniej niż sto miejscowych gatunków roślin oraz zbliżona liczba owadów oraz stworzeń podobnych do stawonogów. Żadnych miejscowych ssaków, tylko kilkadziesiąt gatunków mniejszych lub większych zwierząt trochę przypominających nasze gady lub płazy. Zaledwie siedem gatunków ryb i cztery rodzaje mięczaków.
Nic tutaj nie ewoluowało z czegoś innego. Nie ma tu skamieniałości, ponieważ nie miały czasu, by powstać – analiza izotopowa atomów węgla nie wykazuje na powierzchni i tuż pod nią niczego, co miałoby więcej niż dziesięć tysięcy lat. A jednocześnie pobrane na głębokości pięćdziesięciu metrów próbki ujawniają, że ta planeta jest równie stara jak Ziemia.
Tak jakby ktoś ją przyholował i zaparkował tutaj, pozostawiwszy na niej kilka prostych form życia. Tylko skąd ją zabrał, kim był i kto zapłacił rachunek za transport? Cała energia zużyta przez ludzi i Taurańczyków podczas Wiecznej Wojny nie wystarczyłaby, żeby wyrwać tę planetę z orbity.
Dla nich, dla Taurańczyków, to także pozostaje zagadką, co trochę mnie pociesza.
Są inne zagadki, już nie tak krzepiące. Największą z nich jest fakt, że ten zakątek wszechświata był już kiedyś zamieszkany, ponad pięć tysięcy lat temu.
Najbliższa planeta Taurańczyków, Tsogot, została odkryta i skolonizowana podczas Wiecznej Wojny. Znaleźli na niej ruiny wielkiego miasta, większego od Nowego Jorku czy Londynu, zasypane przez ruchome wydmy. Na orbicie krążyły kadłuby kilkudziesięciu obcych statków kosmicznych, w tym jednego międzygwiezdnego.
I żadnego śladu istot, które stworzyły tę potężną cywilizację. Nie pozostawili po sobie żadnych posągów ani obrazów, co jeszcze można wytłumaczyć specyficzną kulturą. Jednak nie pozostały po nich też ciała, ani jedna kosteczka, co już trudniej wyjaśnić.
Taurańczycy nazywają ich Boloor, co oznacza „zaginieni”.
 

Zwykle gotuję w szóstek, ponieważ wtedy nie uczę, ale Greytonowie przynieśli dwa króliki, a sos potrawkowy to specjalność Marygay. Dzieci lubią to danie bardziej od jakiegokolwiek innego z Ziemi. A najbardziej smakują im niewyszukane miejscowe potrawy, gdyż tylko takie dostają w szkole. Marygay twierdzi, że to instynkt samozachowawczy. Nawet na Ziemi dzieci wolały zwyczajne, dobrze znane pożywienie. Ja byłem wyjątkiem od tej reguły, ale moi rodzice byli dziwakami – hippisami. Jadaliśmy ogniście ostre hinduskie potrawy. Po raz pierwszy skosztowałem mięsa, mając dwanaście lat, kiedy zgodnie z kalifornijskim prawem musieli mnie posłać do szkoły.
Kolacja była zabawna. Bill z Sarą plotkowali o randkach i schadzkach swoich znajomych. Sara w końcu przebolała utratę Taylora, który chodził z nią przez rok, a Bill z przyjemnością słuchał opowieści o wywołanej przez tego chłopaka towarzyskiej katastrofie. Sara poczuła się urażona, kiedy Taylor zadeklarował się jako homo, ale po kilku miesiącach ponownie stał się hetero i poprosił, żeby znów zaczęła z nim chodzić. Powiedziała mu, żeby trzymał się chłopców. Teraz się okazało, że w tajemnicy rzeczywiście spotykał się z jakimś chłopakiem, który wściekł się na niego, przyszedł do college’u i zrobił wielką awanturę. Wyjawił przy tym kilka seksualnych sekretów, jakich nie zwykliśmy omawiać przy jedzeniu. Czasy się jednak zmieniają i każdy bawi się, jak umie.

 
Wesprzyj nas