“Śladami bogów” to dziennik z podróży, jaką Sándor Márai odbył w 1926 r. na Bliski Wschód. Książka jest zapisem błyskotliwych refleksji, lirycznie ukazanych wrażeń i trafnych spostrzeżeń, które nic nie straciły na czasie.


Śladami bogówPokonując trudy i niebezpieczeństwa trzymiesięcznej wyprawy, odwiedził Egipt, Palestynę, Liban, Syrię i Turcję, a także Grecję oraz Włochy.

Podziwiał egzotyczną przyrodę i starożytną architekturę. Rozmyślał o trwającej już wiele tysięcy lat historii regionu, a również z wielką uwagą przyglądał się wydarzeniom współczesnym, takim jak kształtowanie się podstaw przyszłego państwa izraelskiego.

Na swojej drodze spotkał wielu ludzi. Odnosił się do nich ze szczerą ciekawością i otwartością, by poznać ich kulturową odmienność. Nigdy jednak nie zapominał o ukochanej Europie i z perspektywy Wschodu krytycznie spoglądał na Stary Kontynent odradzający się po wojennej pożodze.

Zdecydowanie wykraczając poza dziennikarską formę, książka Śladami bogów jest nie tylko zbiorem reporterskich relacji, ale też zapisem błyskotliwych refleksji, lirycznie ukazanych wrażeń i trafnych spostrzeżeń, które nic nie straciły na czasie.

Sándor Márai (ur. 1900 w Koszycach, zm. 1989 w San Diego), wybitny węgierski prozaik i eseista. Od 1948 r. mieszkał i tworzył na emigracji – w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych. Znany polskiemu czytelnikowi m.in. jako autor Żaru, Księgi ziół, Wyznań patrycjusza, a przede wszystkim jako autor pisanego przez niemal całe życie Dziennika, pełnego wnikliwych zapisków o świecie, społeczeństwie, polityce, krajach, w których żył i które zwiedzał, o swoich lekturach i o procesach zachodzących w kulturze na obu półkulach.

Sándor Márai
Śladami bogów
Przekład: Irena Makarewicz
Wydawnictwo Czytelnik
Premiera: 25 maja 2021
 
 

Śladami bogów


Przed­mowa

(do nowego wyda­nia)

Pre­zen­to­wane tu zapi­ski sta­no­wią trwały ślad wspo­mnień ze spo­tka­nia mło­do­ści i podróży, od któ­rego minęło już ponad dzie­sięć lat. Teraz, pod­czas ponow­nej lek­tury, zwią­za­nej z popra­wia­niem ich na potrzeby nowego wyda­nia, ze szcze­gólną nostal­gią zauwa­ża­łem bijącą ku mnie z tych kart tem­pe­ra­turę prze­kor­nego, upar­tego entu­zja­zmu i opty­mi­zmu – do tak sil­nego i wzbu­dzo­nego w dobrej wie­rze zapału zdolna jest jedy­nie naj­wcze­śniej­sza mło­dość, gdy czło­wiek świę­cie wie­rzy, że świat wyna­le­ziono i urzą­dzono aku­rat na jego cześć, a praw­dziwy sens tego wyna­lazku – gatun­ków, krain, dzieł ludz­kich i ponadludz­kich – zawiera się w tym, że on, czło­wiek, jest podróż­ni­kiem i że ten wyna­la­zek poznaje, zachwyca się nim i go używa. Byłem entu­zja­stycz­nym wędrow­cem. I wła­śnie ów entu­zjazm jest jedyną racją publi­ka­cji niniej­szego tomu.
Nie­wąt­pli­wie Aurél Stein1, arche­olog i geo­graf, zwraca w swo­ich podró­żach uwagę na inne aspekty. Jed­nakże mło­dość postrzega świat z okrutną siłą i nie­kiedy siła tej wizji zastę­puje skom­pli­ko­wane i czułe instru­menty nauko­wej per­cep­cji. Ten rodzaj podróży, który kra­iny i ludy przy­swaja w postaci wizji, nie nadaje się do zare­je­stro­wa­nia tego, co jest rze­czy­wi­sto­ścią topo­gra­ficzną i etno­gra­ficzną; ale gdy gorączkę entu­zja­zmu podró­żu­ją­cej duszy wymie­szać z refrak­cją wizji, to osta­tecz­nie i taka podróż prze­każe infor­ma­cję – podob­nie dzieje się w wypadku przy­by­łego z obcego świata pro­mie­nia świetl­nego, pochwy­co­nego przez krysz­tał i roz­sz­cze­pio­nego prze­zeń na spek­trum barw. Kiedy rusza­łem na Wschód, zabra­łem ze sobą dwa płó­cienne ubra­nia, kape­lusz tro­pi­kalny, zdu­mie­wa­jąco mało pie­nię­dzy oraz Fau­sta Goethego. To nie był pro­fe­sjo­nalny ekwi­pu­nek. Wcze­śniej, na mniej awan­tur­ni­cze wyprawy, wyru­sza­łem wypo­sa­żony bar­dziej przy­tom­nie i grun­tow­nie. Co do kape­lu­sza tro­pi­kal­nego, to już w Alek­san­drii oka­zało się, że jest cał­ko­wi­cie nie­przy­datny, ponie­waż lepi się do skóry i jest w nim gorąco. Mimo to w każ­dej chwili tej trzy­mie­sięcz­nej podróży mia­łem poczu­cie, że jestem bada­czem, że gdzieś pomię­dzy dwoma świa­tami, pomię­dzy połu­dni­kami wyzna­cza­ją­cymi świat dostępny zmy­słom oraz ten, który jest im nie­do­stępny, wyko­nuję prace wyko­pa­li­skowe, z pomię­tym egzem­pla­rzem Fau­sta w kie­szeni. Na tyle nie­skromny jest czło­wiek – z początku. Chciał­bym jesz­cze raz w życiu podró­żo­wać tak bied­nie i tak nie­skrom­nie.
W kra­inach, przez które wio­dła moja droga, widać było ślady stóp ludzi, któ­rzy znik­nęli, i tropy bogów, któ­rzy prze­pa­dli. Kiedy czy­tam te dawne zapi­ski, ude­rza mnie ocza­ro­wa­nie, w każ­dym momen­cie wyprawy wska­zu­jące mi wła­ściwą trasę. Podró­żo­wa­łem w pół­śnie, bez mapy. Przed połu­dniem podzi­wia­łem jakie­goś daw­nego boga, po połu­dniu – jakąś Ame­ry­kankę, wie­czo­rem – małego sza­kala: w Jero­zo­li­mie, przed hote­lem, w bla­sku księ­życa, na skrzy­żo­wa­niu dróg. Podró­żo­wa­łem jak ktoś, kto wycho­dzi naprze­ciw przy­mie­rzu żywych i umar­łych i wie, że wszę­dzie zosta­nie przy­jęty z prze­świad­cze­niem, że można mu zaufać, bo jest pojętny i wraż­liwy na to, co ludz­kie i co boskie, a co po dro­dze będzie roz­ta­czać się przed jego oczami. Chyba tylko tak warto podró­żo­wać. To była poucza­jąca wyprawa: podró­żo­wa­łem pośród zabój­ców i zabyt­ków, pustyni i czoł­gów, wygna­nych bogów i wygna­nych ludzi. Mło­dym oso­bom i dzi­siaj nie mogę pole­cić trasy bar­dziej poucza­ją­cej. I pro­szę wszyst­kich, któ­rzy prze­mie­rzają kra­iny cza­rów, niech nie zapo­mną wziąć z domu dwóch przy­dat­nych akce­so­riów w bagażu podróż­nika: Fau­sta oraz entu­zja­zmu. Kape­lusz tro­pi­kalny nie jest bez­wa­run­kowo konieczny. Za to dresz­cze i naboż­ność, które mnie prze­nik­nęły, gdy po raz pierw­szy przy­sta­ną­łem w doli­nie Libanu, czy też na Górze Oliw­nej, są do takiej podróży abso­lut­nie nie­zbędne.
jesień 1937
S.M.

Zacza­ro­wane mia­sto

Bydło w wago­nie

Kiedy pociąg prze­jeż­dżał obok Awi­nionu, był już wie­czór, a ja nawet na widok drzew oliw­nych nie byłem skory zapo­mnieć anna­mic­kich3 żoł­nie­rzy we fran­cu­skich mun­du­rach, wie­zio­nych cię­ża­rówką z Lyonu do Mar­sy­lii, a stam­tąd dalej, do Syrii; cho­dzi­łem po kory­ta­rzu, nękany mdło­ściami – i co z tego, że poświata księ­życa, Awi­nion, kiedy nie spo­sób pojąć, ogar­nąć rozu­mem, kiedy nie można pogo­dzić się z tym, że ludzie wciąż się nawza­jem mor­dują. Fran­cuzi pro­wa­dzą wojnę w Syrii, a do tej kam­pa­nii potrzebni są ci sko­śno­ocy anna­miccy żoł­nie­rze. Ale gdzie są Fran­cuzi? Mój prze­dział jest pełen Fran­cu­zów, z któ­rych jeden je poma­rań­czę, drugi, wąsaty, śpi z otwar­tymi ustami, trzeci czyta powieść grozy. Ci tutaj? Rze­czy­wi­ście tego chcą? Ni­gdy i ni­gdzie. „Fran­cuzi” – ten ter­min wydaje mi się teraz nie­re­alny – „Fran­cuzi” kochają życie, dobre wino, dużo pie­nię­dzy, kobiety, wyra­fi­no­wane przy­stawki, nie zaś brud, wszy, rany, trupy, wojnę. Kto w Paryżu lubi wojnę? Na Quai d’Orsay, w pokoju wykle­jo­nym czer­woną tapetą, refe­rent do spraw zagra­nicz­nych, który przed kil­koma dniami wyda­wał mi wizę, ude­rzył się w pierś i zaczął krzy­czeć, pur­pu­rowy na twa­rzy: „My się tam wykrwa­wiamy!… My tam pro­wa­dzimy wojnę!…”. Nikt mu nie robił krzywdy, prze­cież sie­dział w ogrze­wa­nym pokoju, a z okna roz­ta­czał się ładny widok na ogród mini­ster­stwa spraw zagra­nicz­nych. Pano­wała cisza, a on miał chu­s­teczkę skro­pioną per­fu­mami. Wie­czo­rem pew­nie pla­no­wał zjeść kola­cję ze swoją lubą… no więc dla­czego „my”? Kim są ci „my”, miał­bym ochotę zapy­tać po pesz­teń­sku, kim są ci „my” – ty i ja, czy to my niby krwa­wimy? Ten pan lubi wojnę. Mógł być sekre­ta­rzem innego pana, który jesz­cze bar­dziej lubi wojnę i sie­dzi w jakimś innym pokoju, gdzieś w Paryżu albo w Lon­dy­nie – któż to wie? Moż­liwe, że to sta­rzec z brodą i w bino­klach, taki kokiet, ale moż­liwe też, że to tylko cichy, głupi czło­wiek, a mimo to wła­śnie on pew­nego dnia jaśniej niż słońce wytłu­ma­czy dwu­dzie­stu innym ludziom, że trzeba wysłać do Damaszku anna­mic­kich żoł­nie­rzy. Na sta­cji w Lyonie stały dwa wagony, w jed­nym anna­miccy żoł­nie­rze, w dru­gim żywe bydło. Tej para­leli jesz­cze ni­gdy nie widzia­łem w tak przej­rzy­stej aran­ża­cji.
Sia­dam z powro­tem w prze­dziale, roz­draż­niony, wiem, że nie da się uciec przed ludźmi, na próżno podróż i odle­głość, nie zdo­łam umknąć nawet przed wła­snym mija­ją­cym życiem, wszel­kie moje tro­ski podą­żają wraz ze mną, są tu, w mojej kie­szeni, w moim bagażu – jakiś list, jakaś obiet­nica, jakieś błędne mnie­ma­nie, jakieś prze­ko­na­nie. Przed tym wszyst­kim na próżno wyjeż­dżam na Wschód, na próżno opusz­czam Europę, by zoba­czyć wiel­błądy, palmy i ład­nych, mądrych Ara­bów, darem­nie jadę przyj­rzeć się śla­dom daw­nych bogów. Oso­bliwy jest ten nie­po­kój, który trwa od wielu dni: jak­bym przed czymś ucie­kał w sen­nym kosz­ma­rze, choć z góry wiem, że przy końcu tego snu i tak zostanę schwy­tany, pew­nego poranka obu­dzę się w swoim miesz­ka­niu, pośród sta­rych kło­po­tów, spo­cony; wszystko prze­mi­nęło, nie spo­sób uciec. Jeśli na dworcu w Mar­sy­lii został­bym przy­pad­kiem aresz­to­wany i osą­dzony, nie bar­dzo był­bym, tak myślę, skłonny pro­te­sto­wać.
Pociąg pośpieszny przy­bywa do Mar­sy­lii, auto zawozi mnie do hotelu, wokoło panuje cisza, noc, w opu­sto­sza­łym holu sły­chać fon­tannę. Wszystko to działa osza­ła­mia­jąco, bo zawiera w sobie poczu­cie odda­le­nia; wcią­gam powie­trze, wycho­dzę na ulicę, noc jest cie­pła, ulice są gło­śne; ave, obce mia­sto, obcy świe­cie, ave, wszystko, co obce. Prze­peł­nia mnie przy­ja­zne nasta­wie­nie, ustę­puje zaś powścią­gli­wość wzglę­dem tego, co obce; chcę się zapo­znać, zbli­żyć, dotknąć tego podej­rza­nego, cie­płego, obcego życia.
Sie­dzę w kawiarni, w otwar­tej nocą mar­syl­skiej kawiarni, w któ­rej wszystko jest reklamą gustu pana Dufay­ela, wiel­kich pary­skich domów towa­ro­wych; pan Dufayel urzą­dza na kre­dyt wszyst­kie kawiar­nie na fran­cu­skiej pro­win­cji; nie mogę się powstrzy­mać od uśmie­chu pod tymi zło­co­nymi lustrami. Znam ten nastrój ule­gło­ści, bo łatwo­wierny ze mnie podróżny, któ­remu nie trzeba wiele, w któ­rym wszystko budzi zapał, jakieś drzewo przed Awi­nio­nem, wła­sna porażka, pewien czło­wiek śpiący w prze­dziale kole­jo­wym. Nie jestem but­nym podróż­ni­kiem, szybko się pod­daję.
Roz­glą­dam się wokoło i żegnam z Fran­cją na jakiś czas. Wiem, że dobrze będzie powró­cić, wiem, że kie­dyś jesz­cze poczuję wielką nostal­gię za Pary­żem; wiele rze­czy tutaj zro­zu­mia­łem, wiele polu­bi­łem. Ale teraz pra­gnę już stąd wyje­chać, cał­kiem po cichu wyłą­czyć się z tego zakładu pro­duk­cyj­nego, który, nie­ważne jak nie­wielki, wciąż prze­cież jest zakła­dem, inte­re­sem, moim życiem. Te dziwne, trudne lata – można się udu­sić, nie spo­sób tak dalej. Dla­czego czło­wiek nie może być cał­kiem szczery w życiu i w pracy? Przy­po­mina mi się, że kie­dyś już sie­dzia­łem tu, w Mar­sy­lii, w tej otwar­tej nocą kawiarni… Kie­dyś już tu byłem, przy­je­cha­łem z Riwiery, porzu­ciw­szy karty i pro­mie­ni­ste słońce, to też prze­mi­nęło, ten zły i tani nie­po­kój, ta pry­mi­tywna i naiwna radość z przy­pad­ko­wo­ści. Dzi­siaj już bym nie potra­fił grać w karty, nudzi mnie to; na rze­czy trzeba zara­biać powoli i za wszyst­kie trzeba zapła­cić, tylko wtedy są inte­re­su­jące; jeśli zaś oka­zje świata rzuci ci do stóp rouge albo noire, to można nad tym przy­snąć.
Bar­dzo mądry jestem dzi­siaj wie­czo­rem, wcale to do mnie nie pasuje. Idę pospa­ce­ro­wać bul­wa­rem La Canebiêre. Czarny, wcze­sno­wio­senny skwar. Moim śla­dem jesz­cze w kawiarni ruszył męż­czy­zna we wło­skim kape­lu­szu, a teraz upar­cie, jed­no­staj­nie brzmią­cym gło­sem ofe­ruje mi odsło­nię­cie tajem­nic Mar­sy­lii.
– Ale mimo wszystko, na co ma pan chęć?… – pyta ze zło­ścią przy końcu ulicy, przed hote­lem, w każ­dej chwili gotów do ucieczki. Kiedy odwra­cam się gwał­tow­nym ruchem, spo­glą­dam mu w oczy, w nie­spo­kojne ludz­kie oczy, i czę­stuję go papie­ro­sem, potul­nieje, odwraca wzrok w zakło­po­ta­niu, nie­śmiało wycią­gnię­tymi pal­cami bie­rze papie­rosa i powta­rza z waha­niem, nie patrząc na mnie:
– Ale mimo wszystko… Jeśli pan chce, jeśli życzy pan sobie coś obej­rzeć…
– Jakie to smutne – mówię do niego, sam nie wiem dla­czego – że musi pan z tego żyć…
Śmieje się ner­wowo, pod­nosi na mnie wzrok – teraz w jego spoj­rze­niu nie ma nic bez­czel­nego, patrzy nie­omal jak czło­wiek, z nie­jaką cie­ka­wo­ścią. Zawsze popeł­niam błąd, gdy jestem szczery. On śmieje się i mówi w spo­sób świad­czący o braku roze­zna­nia w tej kwe­stii:
– Och, prze­żyć…
I nagłym gestem ściąga kape­lusz, rzu­ca­jąc:
– Pro­szę mi wyba­czyć…
Skręca za rogiem; jak zręcz­nie znika w cze­lu­ściach La Canebiêre! Spo­glą­dam za nim i po raz pierw­szy od lat chciał­bym za kimś zawo­łać:
– Oczy­wi­ście, jakie to trudne… Pro­szę mi wyba­czyć… Jeste­śmy ludźmi, jakie to trudne.
Do wszyst­kiego przy­wiera ciężka woń: zapa­chy, olej, skwar, noc na Połu­dniu z tym swoim lep­kim zamę­tem; a od czasu do czasu wszystko to spłu­kuje i zaciera pły­nące od strony portu gorz­kie tchnie­nie zasta­łych wód morza.

Alzat­czyk
Na Cap Polo­nio, w marcu 1926

Na brzegu stoją dwaj neapo­li­tań­scy muzy­kanci, śpie­wają pary­ską pio­senkę poetycką. Aktorka, która z powo­dze­niem wyko­ny­wała ją swego czasu w pew­nym fran­cu­skim teatrze, kiwa im głową i woła w dół, w kie­runku brzegu: Valen­cia!… Sto­imy przy bur­cie, cze­kamy na odcu­mo­wa­nie, poni­żej zaś, na mię­dzy­po­kła­dzie, sie­dzi w ciszy kom­pa­nia fran­cu­skich żoł­nie­rzy; nie­któ­rzy z nich pole­gują na płasz­czach bądź opie­rają się o barierkę. Przy samym skraju nabrzeża stoją fran­cu­scy ojco­wie i fran­cu­skie matki, z toboł­kami i koszy­kami. Poże­gna­nie mają już za sobą – teraz nie pła­czą, nie krzy­czą, nie machają, ponie­waż są Fran­cu­zami, któ­rzy wie­dzą, że bólu nie wypada oka­zy­wać publicz­nie.
Mie­siąc póź­niej znów ci mło­dzi żoł­nie­rze, tym razem mię­dzy Bej­ru­tem a Damasz­kiem, na poste­run­kach wzdłuż linii kole­jo­wej, w czter­dzie­sto­stop­nio­wym, przy­pra­wia­ją­cym o omdle­nie skwa­rze, pod górami Libanu; i podróż z nimi, pod jed­nym dachem, w pociągu pan­cer­nym do Damaszku, a śla­dem każ­dego ich kroku – strasz­liwy swąd wojny. I w każ­dym ich ruchu, geście ta przy­wo­dząca do roz­pa­czy, rześka cheł­pli­wość: „Jeń­ców nam nie trzeba” oraz „Nie wolno tra­fić do nie­woli”. I ich powód, dobry powód, by tak myśleć. Tak dobry, jak i powód wybu­chu wojny tam, w Syrii – i zresztą każ­dej wojny, którą pro­wa­dzą „mocar­stwa” i którą nakrę­cają dyplo­maci.
Te młode twa­rze patrzą teraz wprost na brzeg, w nie­le­d­wie posępne chłop­skie obli­cza kobiet i męż­czyzn sto­ją­cych w dole na nabrzeżu. Nikt się nie odzywa, panuje cisza, świeci słońce.
Nie­zau­wa­żal­nie sta­tek rusza. I ta droga, wio­dąca mnie przez cały Egipt, aż po Sudan, poprzez Pale­stynę, a także przez Gre­cję, Tur­cję i Wło­chy, żeby dopiero mie­siące póź­niej dopro­wa­dzić do ponow­nego spo­tka­nia z towa­rzy­szami początku podróży, z tymi mło­dymi żoł­nie­rzami u stóp gór Libanu, w Syrii, ta wyprawa roz­po­czyna się dla mnie od takiego wła­śnie akcentu, który towa­rzy­szy mi potem cały czas – od spoj­rze­nia stu mło­dzień­ców, któ­rych fran­cu­ski sta­tek wie­zie do Syrii, aby tam pole­gli wsku­tek poli­tyki wiel­kich mocarstw. A wszystko to dzieje się tak mimo­cho­dem, tak cicho, że czło­wiek mógłby sądzić, że tych mło­dych męż­czyzn wie­zie się na jakieś manewry czy po to, żeby zbu­do­wali gdzieś most; w pierw­szej zaś kla­sie ofi­ce­ro­wie w bia­łych ręka­wicz­kach pro­szą panie do tańca. Póź­niej, w takie gorące i jasne tro­pi­kalne noce, w dro­dze do Afryki, spoj­rze­nie cza­sem z okna sali balo­wej na tam­tych żoł­nie­rzy, jak leżą na płasz­czach pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem, mię­dzy nie­bem a wodą, i przy pły­ną­cych z pierw­szej klasy dźwię­kach jazz-bandu cze­kają, żeby ten sta­tek zawiózł ich pod obce gwiazdy, gdzie trzeba napra­wić to, co zepsuł gene­rał Sar­rail…
Taki to obraz będę nosić w sobie tygo­dniami peł­nymi emo­cji i wszę­dzie, gdzie ktoś pokaże mi znaki świad­czące o się­ga­ją­cej tysięcy lat wstecz „wiel­ko­ści czło­wieka” – ostro­słupy i pira­midy, świą­ty­nie i bogów, na któ­rych cześć przed pię­cioma tysiąc­le­ciami zma­sa­kro­wano tu i ówdzie w inte­re­sie impe­riów kilka tysięcy ludzi – będzie mi się przy­po­mi­nał widok z początku podróży: stu niemo wzru­szo­nych ludzi na mię­dzy­po­kła­dzie i posępne obli­cza męż­czyzn oraz kobiet w dole na brzegu, bez mała już obo­jęt­nych z bólu, sto­ją­cych nie­ru­chomo w czar­nych odświęt­nych stro­jach chłop­skich z Bre­ta­nii, na gra­nicy fran­cu­skiej ziemi, i spo­glą­da­ją­cych za stat­kiem, póki widać na hory­zon­cie pasemko, kre­skę dymu uno­szą­cego się z komina. Jak mocno wbije mi się w pamięć tam­ten obraz, obraz tam­tych chło­pów z ich wsty­dli­wie skry­wa­nym, bez­brzeż­nym bólem, sto­ją­cych przed stat­kiem, przed wago­nem towa­ro­wym, jak czę­sto będę przy­wo­ły­wał go w trak­cie tych dzie­się­ciu lat od czasu podróży… Im, jedy­nie im przy­pada ta cięż­sza, trud­niej­sza część, wszę­dzie na świe­cie; tym wła­śnie cichym chło­pom, któ­rzy bez­rad­nie spo­glą­dają za swo­imi synami.
– Valen­cia!… – mówi aktorka, a potem przed­sta­wia się jej pewien pod­po­rucz­nik i razem odcho­dzą wypić ape­ri­tif.
Także pod­po­rucz­nika posyła się do Syrii. Sta­tek jest już w dro­dze, od morza pły­nie świeże powie­trze i wypłu­kuje mi z nosa Mar­sy­lię, ciężką woń tego tłu­stego, nie­spo­koj­nego mia­sta, na którą skła­dają się kurz, per­fumy, węgiel kamienny, olej, zgiełk, dziwne, strojne kobiety, znów per­fumy, znów zgiełk, tro­chę pracy, mnó­stwo szumu, gar­dło­wa­nia, nie­wzbu­dza­jąca zaufa­nia i nasy­cona emo­cjami atmos­fera wiel­kich por­tów na Połu­dniu, a potem znów mie­szają się ze sobą słod­kawy, roz­cho­dzący się wokoło zapach per­fum, pro­mienne słońce i kurz… Prze­cho­dzę wzdłuż burty, na pokła­dzie w trze­ciej kla­sie stoi czwórka mło­dych Żydów, jedna dziew­czyna i trzech chło­pa­ków, wszy­scy czworo wystro­jeni z żenu­jącą buda­pesz­teń­ską ele­gan­cją. Emi­granci. Oni też nie żegnają się z Europą; stoją w mil­cze­niu, jedno odwró­cone ple­cami do brzegu. Sta­tek pły­nie już szybko, od strony Zatoki Lwiej można nawet wyczuć w morzu nie­wielki, nie­spo­kojny prąd. Paro­wiec holow­ni­czy już się poże­gnał, świeci słońce, a ponad wodą wieje świeży, słony, prze­sy­cony zapa­chami wiatr. Przy­po­mi­nają mi się tamte dwa wagony towa­rowe na sta­cji w Lyonie. Ten obraz nie chce znik­nąć mi sprzed oczu – odzywa się ciało, zaczyna mnie mdlić. W tym momen­cie czuję bli­skość z czte­rema żydow­skimi emi­gran­tami sto­ją­cymi tam w dole; i uświa­da­miam sobie, że ten odruch pro­te­stu wcale nie jest oso­bi­sty. Wygląda na to, że nie tylko ja jestem ura­żony, lecz że współ­cze­snym świad­kiem minio­nego obłą­ka­nego dzie­się­cio­le­cia jest oprócz mnie każdy, kto wdra­pał się na ten sta­tek, a nie żegna się z Europą, nie macha, niczego nie ocze­kuje i na nikogo się nie gniewa, lecz ma przez moment wra­że­nie, że wraca do sie­bie do Azji, a odrywa się od Europy, gdzie koniec koń­ców nabrano go, oszu­kano, obra­bo­wano i zepsuto. To wra­że­nie powróci do mnie potem raz jesz­cze: w Jero­zo­li­mie, pod Bramą Jafy, na targu, pośród azja­tyc­kich Ara­bów – ten przy­mus ucieczki, rato­wa­nia się: z tar­bu­szem na gło­wie wmie­szać się w bez­kre­sny tłum, pozo­stać w Azji, do nikogo nie pisać, wszystko zapo­mnieć, wojnę i lite­ra­turę, wielki kapi­tał i tele­fon, wró­cić do sie­bie, do domu, pod palmę, i z tymi set­kami milio­nów dalej śnić ów wielki wschodni sen – sen o ojczyź­nie, którą nie­gdyś opu­ści­łem.
W kabi­nie tele­gra­fi­sty szumi radio. Ste­no­graf zapi­suje naj­śwież­sze wie­ści z Lon­dynu i Paryża, przy­go­to­wuje gazetę radiową, która wie­czo­rem zosta­nie roz­dana pasa­że­rom w restau­ra­cji. Naj­śwież­sze wie­ści z Lon­dynu i Paryża na otwar­tym morzu, mię­dzy dwoma kon­ty­nen­tami, oso­bli­wie tracą na zna­cze­niu. Widzia­łem ban­kie­rów, któ­rzy na statku odpy­chali na bok, znu­dzeni, naj­now­szą infor­ma­cję o kur­sie franka, i widzia­łem samego sie­bie – kogoś, kto przez dwa mie­siące nie wziął do ręki gazety.
Wie­czo­rem bar­man zdra­dza mi, że sta­tek, ta dziwna, wypeł­niona losami arka, która pły­nie tu nocą, ze mną i z tysią­cem innych na pokła­dzie, wcale nie jest fran­cu­ski; a jego nazwa – waleczne imię Gene­rał Met­zin­ger – wcale nie jest praw­dziwa. Sta­tek ma pocho­dze­nie nie­miec­kie, to Cap Polo­nio4, który w momen­cie wybu­chu wojny ugrzązł razem z nim, bar­ma­nem, w Bra­zy­lii, a następ­nie po skom­pli­ko­wa­nych per­trak­ta­cjach tra­fił w ręce fran­cu­skiego towa­rzy­stwa żeglu­go­wego. Fran­cuzi prze­ma­lo­wali nie­miec­kie napisy na fran­cu­skie, a Cap Polo­nio – teraz już pod fran­cu­ską ban­derą – pły­nie w kie­runku Afryki.
– Ja jestem Alzat­czy­kiem – mówi bar­man. – Przed­tem byłem Niem­cem, teraz jestem Fran­cu­zem. Mój ojciec był Fran­cu­zem, matka Niemką. Ale firma zatrzy­mała mnie, ponie­waż jestem Alzat­czy­kiem. Starą załogę oczy­wi­ście odpra­wiono. Ja tu zosta­łem, bo sam o to pro­si­łem. Jestem na tym statku od dwu­dzie­stu lat.
Mil­czymy, on mie­sza napoje, jeste­śmy w barze sami. Krząta się, spo­koj­nie, ale z ener­gią; widać po nim, że na tym statku, na któ­rym żyje od dwu­dzie­stu lat, czuje się jak u sie­bie, jak w domu. Ostroż­nie dodaje jesz­cze:
– Wszyst­kiego pró­bo­wa­łem, moja żona mieszka w Mar­sy­lii, mamy dwie córeczki, usa­mo­dziel­ni­łem się na lądzie, aż w końcu nie wytrzy­ma­łem, wró­ci­łem na sta­tek, bo… – urywa, namy­śla się, szuka słów – bo tylko tutaj jestem wol­nym czło­wie­kiem… Ni­gdy nie opusz­czam statku, jeśli zawi­jamy gdzieś do portu; nie lubię scho­dzić na ląd. Zostaję tu, żyję na nim od dwu­dzie­stu lat. Teraz już zresztą mnie stąd nie prze­niosą, wie­dzą, że chcę na nim zostać.
Na pokła­dzie wiatr pod­rywa płachtę; bar­man wycho­dzi, popra­wia coś sta­ran­nymi i wyćwi­czo­nymi ruchami, gestami wła­ści­ciela, który strzeże swego majątku. Ten nie­miecki stary i ułomny sta­tek, który pod fran­cu­ską ban­derą pły­nie tu po morzu, zupeł­nie niczym kawa­łek Alza­cji, dla niego, dla Alzat­czyka, naj­wy­raź­niej jest ojczy­zną. Sto metrów kwa­dra­to­wych desek mię­dzy kon­ty­nen­tami, obszar, któ­rego nie jest skłonny ni­gdy wię­cej opu­ścić, póki żyje – on albo sta­tek. Na mię­dzypokła­dzie toczy się ner­wowy, prze­peł­niony pod­nie­ce­niem dia­log: czwórka emi­gru­ją­cych Żydów spiera się na temat nowej ojczy­zny, któ­rej szu­kają i wypa­trują; na temat Pale­styny. Bar­man wycho­dzi przed drzwi kabiny, z chłop­skim spo­ko­jem nabija fajkę, siada sobie, słu­cha namięt­nej dys­ku­sji, splata przed sobą ramiona. W tej chwili naprawdę wygląda jak alzacki chłop przed swoim domem po całym dniu pracy. Nie obcho­dzi go spór tych, któ­rzy zaj­mują zie­mię ojczy­stą; on jest już w domu.
Gdy tak sie­dzi, ma w sobie jakąś tra­giczną god­ność. Trwa nie­ru­chomo, niczym prze­ma­lo­wane sumie­nie statku: inni ode­szli, on pozo­stał, pozo­stał u sie­bie w domu, bo tutaj jest jego miej­sce. Czego miałby szu­kać w Peki­nie? Czego miałby szu­kać w Mar­sy­lii? Czego miałby szu­kać w świe­cie? Nie udaje się do Pale­styny, aby zająć ojczy­znę, ani nie udaje się do Stras­burga; on zostaje tu w domu. Ciśnie mi się na usta, że zostaje tu w domu na ojczy­stej ziemi, w tym barze, na pokła­dzie Cap Polo­nio, gdzie żyje od dwu­dzie­stu lat.
A zwój lin, o, tam w kącie, jest dla niego tym, czym dla kogoś innego – aka­cja5.

 
Wesprzyj nas