“Płonące dziewczyny”, czwarta powieść w dorobku brytyjskiej pisarki C.J. Tudor, to emocjonujący psychologiczny thriller z akcją osadzoną w odizolowanej od świata wiosce, w której przeszłości nie brak religijnych męczenników, osób zaginionych w tajemniczych okolicznościach, egzorcyzmów i nie do końca przebrzmiałych skandali.
Wioska Chapel Croft ma tragiczną przeszłość. Kilkaset lat temu grupa protestantów zginęła w niej męczeńską śmiercią na stosie. Przed trzydziestu laty zniknęły dwie nastolatki, których nigdy nie znaleziono ani żywych, ani martwych. A kilka tygodni temu miejscowy wikariusz w parafii kościoła anglikańskiego, wielebny Fletcher, z niewyjaśnionych powodów popełnił samobójstwo, pozostawiając wakat, który czeka na następcę.
Gdy nowa pastor, wielebna Jacqueline „Jack” Brooks i jej 14-letnia córka Flo, przyjeżdżają do Chapel Croft z zamiarem rozpoczęcia życia od nowa, wita ich ciekawa gromada parafian – jedni serdeczni, drudzy ostrożni, inni nastawieni wrogo i niechętnie, a także… podręczny zestaw do egzorcyzmów. Interesujący prezent powitalny, prawda?
Szybko okazuje się, że Chapel Croft ma dziwną tradycję palenia laleczek z gałązek, która upamiętnia miejscowych męczenników z XVI wieku, historia wioski kryje jeszcze więcej tajemnic a ekscentryczni mieszkańcy tuszują skandale sprzed lat. Wkrótce Flo zaczynają nawiedzać koszmary i wizje płonących młodych kobiet, przez co jej matka zdaje sobie sprawę, że wkrótce będzie musiała zmierzyć się z własnymi koszmarami z młodości.
W tej społeczności pełnej niewiadomych C.J. Tudor powoli buduje narastające poczucie strachu i niepewności – bohaterów i czytelnika, snując mroczną, momentami przerażającą, ale też ekscytującą opowieść, w której jest miejsce na liczne tajemnicze sprawki, które mieszkańcy wioski za wszelką cenę chcą ukryć przed światem.
Fani thrillerów powinni być zadowoleni – w powieści nie brakuje intrygujących momentów, oszałamiających zwrotów akcji i dreszczu emocji
“Płonące dziewczyny” to ukłon autorki w stronę wczesnych powieści Stephena Kinga – książka napisana w duchu mrocznych, przerażających nie zdarzeniami, ale samą atmosferą narastającej grozy, najlepszych utworów tego autora. C.J. Tudor potrafi pisać w sposób zapewniający czytelnikowi wartką lekturę, momentami zabawną, momentami wywołującą strach, w której nie ma miejsca na nudę. Słowa uznania należą się autorce również za wykreowanych bohaterów, wśród których prym wiedzie oczywiście wielebna Jack – pastor, która pali papierosy, słucha alternatywnego rocka, musi regularnie przypominać sobie o obowiązkach duszpasterskich i skrywa niepokojącą i traumatyczną historię osobistą.
Fani thrillerów powinni być zadowoleni – w powieści nie brakuje intrygujących momentów, oszałamiających zwrotów akcji i tego dreszczu emocji, którego oczekuje czytelnik od dobrze skonstruowanej fabuły. C.J. Tudor po raz kolejny udowadnia, że jest mistrzynią snucia wciągających opowieści, znakomicie tworzy niesamowitą i napiętą atmosferę, dla równowagi dodając trochę humoru i zabawnych przekomarzań Flo i Jack. A dla uważnych czytelników autorka proponuje bonus – sporo odniesień do popkultury i filmów oraz – oczywiście – do wspomnianego wcześniej Stephena Kinga. ■Robert Wiśniewski
Płonące dziewczyny
Płonące dziewczyny
Przekład: Tomasz Wyżyński
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 28 lipca 2021
„WELDON HERALD”, CZWARTEK, 24 MAJA 1990
ZAGINIĘCIE NASTOLATEK
Policja wystosowała apel o pomoc w poszukiwaniu dwóch nastolatek zaginionych w Sussex: Merry Lane i Joy Harris. Obie mają po piętnaście lat i istnieje podejrzenie, że mogły razem uciec z domu. Joy widziano po raz ostatni 12 maja wieczorem na przystanku autobusowym w Henfield. Tydzień później, 19 maja, Merry zniknęła ze swojego domu w Chapel Croft, pozostawiając list pożegnalny.
Policja nie podejrzewa, że dziewczęta padły ofiarą przestępstwa, ale niepokoi się o ich los i apeluje, by skontaktowały się z bliskimi.
„Nie zostaniecie ukarane. Rodzice się o was martwią. Chcą wiedzieć, czy jesteście bezpieczne. Możecie w każdej chwili wrócić do domu”.
Joy, drobnej budowy, sto sześćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, ma długie jasne włosy i delikatne rysy twarzy. Była ubrana w różowy T-shirt, dekatyzowane dżinsy i buty sportowe marki Dunlop Green Flash.
Merry, szczupła, sto siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, ma krótkie ciemne włosy. Nosiła luźny szary sweter, dżinsy i czarne trampki.
Osoby, które widziały poszukiwane nastolatki, są proszo-ne o kontakt z posterunkiem policji w Weldon pod numer 01323 456723 albo o telefon na linię organizacji Crimestoppers, 0800 555 111.
Rozdział 1
Sytuacja jest wysoce niefortunna. – Biskup John Durkin uśmiecha się dobrodusznie.
Jestem prawie pewna, że biskup John Durkin prawie wszystko robi dobrodusznie, nawet kupę.
Jest najmłodszym biskupem w historii diecezji obejmującej północną część hrabstwa Nottingham, utalentowanym mówcą i autorem kilku cenionych artykułów z dziedziny teologii. Byłabym zdumiona, gdyby się okazało, że nigdy nie próbował chodzić po powierzchni jeziora.
Jest także palantem.
Wiem o tym ja, jego koledzy, cała kuria. Myślę, że w sekrecie nawet on sam o tym wie.
Niestety, nikt mu tego nie powie. Z pewnością nie ja. Nie dzisiaj. Nie w chwili, gdy trzyma w swoich gładkich, wypielęg-nowanych dłoniach moją przyszłość, pracę i dom.
– Takie nieprzyjemne wydarzenie może zachwiać wiarą parafian – odzywa się.
– Nie zachwiało ich wiarą. Są rozgniewani i zasmuceni. Nie pozwolę, żeby to wydarzenie zniszczyło wszystko, cośmy osiągnęli. Nie zostawię tych ludzi, kiedy mnie najbardziej potrzebują.
13
– Czy rzeczywiście potrzebują? W nabożeństwach uczestniczy coraz mniej wiernych. Odwołano zajęcia. Słyszałem, że grupy dziecięce zamierzają się przenieść do innej parafii.
– To z powodu policjantów kręcących się w pobliżu i żółtych taśm. Ta społeczność nie przepada za policją.
– Rozumiem, że…
Niczego nie rozumie. Durkin przebywa na terenie dzielnicy robotniczej tylko wtedy, gdy jego osobisty szofer przypadkiem skręci w złą stronę, wioząc go do sali gimnastycznej.
– Jestem pewna, że to się wkrótce zmieni. Odzyskam ich zaufanie.
Nie dodaję, że bardzo mi na tym zależy. Popełniłam błąd i muszę go naprawić.
– Potrafi pani czynić cuda? – Nim odpowiadam, Durkin ciąg nie gładko: – Proszę posłuchać, Jack. Wiem, że bardzo się pani starała, ale wpadła pani w kłopoty.
Siedzę sztywno na krześle, walcząc z pokusą splecenia rąk na piersi jak nadąsana nastolatka.
– Myślałam, że mamy obowiązek nawiązywać bliskie związki z parafianami.
– Nasz podstawowy obowiązek to dbać o dobre imię Kościoła. Żyjemy w trudnych czasach. Kościół przeżywa kryzys. Coraz mniej ludzi uczestniczy w nabożeństwach. Toczymy trudną wal-kę nawet bez negatywnego rozgłosu w mediach.
Durkin tylko tym się przejmuje. Mediami. Najważniejszy jest PR. Kościół i tak nie ma najlepszej prasy, a ja wszystko schrza-niłam. Chciałam ratować małą dziewczynkę, a zamiast tego ska-załam ją na śmierć.
– Więc wasza ekscelencja chce, żebym podała się do dymisji?
– W żadnym wypadku. Byłoby wielką stratą, gdyby odszedł od nas ktoś pani kalibru. – Łączy czubki palców obu rąk.
Naprawdę to robi. – Źle by to wyglądało. Byłoby przyznaniem się do winy. Musimy starannie rozważyć następny krok.
Nie mam co do tego wątpliwości. Zwłaszcza że to Durkin wpadł na pomysł, by mnie przenieść do Nottingham. Jestem jego protegowaną. Dobrze sobie radziłam, zmieniłam podniszczony kościół w ubogiej dzielnicy w ośrodek życia miejscowej społeczności.
Aż do sprawy Ruby.
– Więc co wasza ekscelencja sugeruje?
– Zmianę parafii. Na jakiś czas. Pojedzie pani do miejscowości znajdującej się mniej na widoku. Niewielki kościół w Sussex jest chwilowo pozbawiony kapłana. Chapel Croft. Potrzebny jest tymczasowy pastor do chwili nominacji następcy.
Patrzę na niego. Mam wrażenie, że ziemia usuwa mi się spod nóg.
– Bardzo mi przykro, ale to wykluczone. W przyszłym roku córka zdaje maturę. Nie mogę jej zawieźć na drugi koniec kraju.
– Uzgodniłem już przeniesienie z biskupem Gordonem z diecezji Weldon.
– Co takiego?! Jak to?! Biskup Gordon szukał kogoś na to stanowisko?! Na pewno musi istnieć bardziej odpowiedni miejscowy kandydat…
Kiwa dłonią, zbywając moje protesty.
– Po prostu gawędziliśmy. W trakcie rozmowy padło pani nazwisko. Wspomniał o wakacie w Chapel Croft. Kompletny przypadek. – Przychodzi mi do głowy, że Durkin potrafi lepiej pociągać za sznurki niż ojciec Pinokia. – Proszę wziąć pod uwagę pozytywne aspekty tej nominacji – ciągnie. – Piękna okolica, świeże powietrze, pola. Niewielka, bezpieczna wioska. Będzie-cie zachwycone.
– Myślę, że wiem, co jest dobre dla mnie i Flo. Odpowiedź brzmi: nie.
– W takim razie muszę być brutalny. – Spogląda mi w oczy. –
To nie jest prośba.
Durkin nie bez powodu jest najmłodszym biskupem diece-zjalnym. Nie ma to nic wspólnego z dobrodusznością.
Zaciskam pięści na kolanach.
– Rozumiem.
– Doskonale. Zaczyna pani pracę w przyszłym tygodniu. Proszę pamiętać, aby zabrać kalosze.
Rozdział 2
Chryste!
– Znowu wzywasz imię Pana Boga nadaremno.
– Wiem, ale… – Flo kręci głową. – Co za zadupie!
Trudno nie przyznać jej racji. Zatrzymuję samochód i patrzę na kaplicę. W pobliżu stoi nasz nowy, niewielki dom. Można by go nawet uznać za ładny, gdyby nie to, że jest niepokojąco przekrzywiony, jakby za chwilę miał się rozpaść cegła po cegle.
Kaplica jest mała, kwadratowa i brudnoszara. Nie ma strze-listego dachu, krzyża ani witraży. Od frontu znajdują się cztery prostokątne okna, dwa na górze, dwa na dole. Między górnymi oknami umieszczono zegar. Wokół biegnie ozdobny napis: „Wykorzystujmy czas, gdyż dni są złe”*.
Ładne. Niestety, ostatnia litera w słowie „czas” się zatarła, więc napis brzmi: „Wykorzystujmy cza”.
Wysiadam z samochodu. Parne powietrze sprawia, że ubranie natychmiast klei mi się do skóry. Wokół są tylko puste pola.
* Parafraza Listu św. Pawła do Efezjan, V, 16, zob. Biblia, to jest Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, nowy przekład z języków hebrajskiego i greckiego opracowany przez Komisję Przekładu Pisma Świętego, Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, wyd. XV, Warszawa 1985, s. 1265 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Wioska składa się z około dwudziestu pięciu domów, pubu, sklepu i klubu. Słychać tylko ptaki i okazjonalne brzęczenie pszczoły.
Ogarnia mnie zdenerwowanie.
– Okej – mówię, starając się nadać swojemu głosowi optymi-styczne brzmienie i nie ujawniać trwogi, którą czuję. – Wejdźmy do kaplicy i rozejrzyjmy się.
– Nie obejrzymy nowego mieszkania? – pyta Flo.
– Najpierw dom Boga. Potem dom jego dzieci.
Przewraca oczami, dając do zrozumienia, że jestem męczącą idiotką. Nastoletnie dziewczęta potrafią wiele wyrazić za pomocą ruchów gałek ocznych. I tak dobrze, że w ogóle ją rozumiem: po ukończeniu przez córkę piętnastego roku życia próby nawiązania komunikacji werbalnej czasem przypominają próbę przebicia głową ceglanego muru.
– Poza tym nasze meble ciągle tkwią w korkach na autostradzie M25 – dodaję. – W kościele są przynajmniej ławki.
Zamyka drzwi auta i wlecze się za mną z ponurą miną. Zerkam na nią: ciemne włosy ostrzyżone na boba, kolczyk w nosie (ciężko wywalczony i zdejmowany przed pójściem do szkoły) i duży aparat fotograficzny marki Nikon niemal stale wiszący na szyi. Często myślę, że moja córka byłaby idealną kandydatką do zastąpienia Winony Ryder w remake’u Soku z żuka.
Od drogi do kaplicy biegnie długa ścieżka. Przed bramą stoi odrapana metalowa skrzynka na listy. Powiedziano mi, że jeśli nikogo nie zastanę po przyjeździe, znajdę w niej klucze. Otwieram wieko, wkładam rękę do środka i – bingo! Wyjmuję dwa klucze Yale, z pewnością do chaty, i ciężki żelazny klucz jak do bramy z Tolkiena. Domyślam się, że to klucz do kaplicy.
– Cóż, przynajmniej możemy wejść – mówię.
– Tak – odpowiada Flo z kamienną miną.
Ignoruję ją i otwieram bramę. Ścieżka jest stroma i nierówna.
Po obu stronach widać nagrobki sterczące z wysokiej trawy. Po lewej stoi wysoki pomnik. Ponury, szary obelisk. U podstawy leży coś, co przypomina wiązankę zwiędłych kwiatów. Jednak z bliska widać, że to nie kwiaty, tylko małe laleczki splecione z gałązek.
– Co to takiego? – pyta Flo, sięgając po aparat.
– Płonące dziewczyny – odpowiadam machinalnie. Flo kuca i pstryka kilka zdjęć. – To tradycja Chapel Croft – dodaję. – Czytałam o niej w internecie. Ludzie robią te figurki na cześć męczenników z Sussex.
– Kogo?
– W okresie prześladowań protestantów za panowania królowej Marii Tudor spalono na stosie grupę wieśniaków. Przed kaplicą zginęły dwie dziewczyny.
Wstaje i krzywi się.
– I ludzie robią na ich pamiątkę te dziwaczne figurki?
– Palą je w rocznicę ich śmierci.
– Coś jak z Blair Witch.
– Właśnie taka jest wieś. – Po raz ostatni zerkam lekceważąco na laleczki. – Pełna dziwacznych zwyczajów.
Flo wyjmuje komórkę i robi jeszcze kilka zdjęć, prawdopodobnie by je wysłać przyjaciołom z Nottingham („Popatrzcie, co robią te zwariowane wsiochy”), po czym idzie za mną.
Docieramy do drzwi kaplicy. Wkładam do zamka żelazny klucz. Chodzi ciężko i muszę go mocno nacisnąć, by się prze-kręcił. Drzwi otwierają się ze skrzypieniem, trochę jak z horroru.
Otwieram je szerzej.
Na dworze świeci sierpniowe słońce, ale w kaplicy jest ciemno. Oczy przyzwyczajają się do mroku dopiero po chwili. Przez brudne okna wpadają promienie słońca, oświetlając drobinki kurzu unoszące się w powietrzu.
Kaplica jest dziwnie rozplanowana: niewielka nawa i sześć rzędów ławek naprzeciwko ołtarza. Po obu stronach drewniane schody prowadzące na galerię, gdzie również stoją ławki. Przypomina niewielki teatr albo arenę walk gladiatorów. Zastanawiam się, jakim cudem przeszła kontrolę przeciwpożarową.
Wnętrze pachnie stęchlizną i starością, co wydaje się dziwne, bo jeszcze kilka tygodni temu kaplica była regularnie używana.
Podobnie jak inne kościoły jest jednocześnie duszna i zimna.
Na końcu nawy znajduje się niewielki obszar odgrodzony żółtymi barierkami. Na jednej z nich wisi tabliczka z odręcznym napisem: „Uwaga! Nierówna posadzka. Obluzowane płyty”.
– Zmieniam zdanie – mówi Flo. – Nie zadupie, ale przerażające zadupie.
– Mogło być gorzej.
– Czyli?
– Korniki, grzyb, robaki?
– Zaczekam na zewnątrz. – Odwraca się i wychodzi.
Nie idę za nią. Najlepiej odczekać. Nie mogę jej pocieszyć.
Zmusiłam ją do opuszczenia miasta, które lubi, szkoły, w której dobrze się czuła, i przywiozłam do wsi, która ma do zaofero-wania tylko pola i woń krowiego łajna. Przekonanie jej będzie wymagało trochę pracy.
Patrzę na drewniany ołtarz.
– Boże, co ja tutaj robię?
– Mógłbym pani w czymś pomóc?
Odwracam się.
Stoi przede mną mężczyzna. Szczupły i bardzo blady; kre-dową barwę cery podkreślają lśniące czarne włosy zaczesane do tyłu we wdowi szpic. Mimo ciepła ma na sobie ciemny garnitur i szarą koszulę bez kołnierzyka. Wygląda jak wampir wybiera-jący się do klubu jazzowego.
– Przepraszam, jeszcze nigdy nie otrzymałam bezpośredniej odpowiedzi na podobne pytanie. – Uśmiecham się i wyciągam rękę. – Nazywam się Jack.
W dalszym ciągu patrzy na mnie podejrzliwie.
– Jestem świeckim administratorem parafii. Jak się pani tu dostała?
Zdaję sobie sprawę, że nie włożyłam koloratki, a jemu prawdopodobnie powiedziano tylko, że przyjedzie pastor Brooks.
Oczywiście mógłby wyszukać mnie w internecie, ale wygląda jak zabytek z epoki gęsich piór i inkaustu.
– Przepraszam. Jack Brooks? Pastor Brooks? – Otwiera szerzej oczy. Lekko się rumieni. Wiem, że forma mojego imienia jest myląca. Przyznaję, że sprawia mi to przyjemność. – O Boże…
Proszę mi wybaczyć. Po prostu…
– Nie tego się pan spodziewał?
– Nie.
– Kogoś wyższego, szczuplejszego, przystojniejszego?
Nagle słyszę krzyk:
– MAMO! – Odwracam się. W drzwiach stoi Flo. Jest blada, wytrzeszcza oczy. W mojej głowie dźwięczą dzwonki alarmowe. – Tam jest dziewczynka! Ona… chyba jest ranna! Musisz przyjść, natychmiast!
Rozdział 3
Dziewczynka ma nie więcej niż trzynaście lat. Jest ubrana w sukienkę, która kiedyś mogła być biała. Bose stopy… jest cała zalana krwią.
Włosy są pokryte rdzawą cieczą, twarz czerwonymi smugami, a sukienka ciemnokasztanowymi plamami. Idzie ścieżką w naszą stronę, zostawiając małe, krwawe ślady.
Patrzę na nią, rozpaczliwie zastanawiając się, co się stało.
Wpadła pod samochód?! Widzę na drodze jedno auto. Skąd tyle krwi?! Jak to możliwe, że jest w stanie chodzić?!
Zbliżam się do niej ostrożnie i kucam.
– Cześć, kochanie! Jesteś ranna? – Patrzy na mnie. Ma in-tensywnie błękitne oczy, w których maluje się przerażenie. Kręci głową. Nie jest ranna. Więc skąd tyle krwi? – To dobrze. Możesz mi powiedzieć, co się stało?
– Zabił ją.
Dzień jest upalny, ale czuję chłodny dreszcz.
– Kogo?
– Pippę.
– Zadzwoń na policję, Flo – mówię ostrożnie.
Córka wyjmuje komórkę i spogląda na nią z niedowierzaniem.
– Nie ma sygnału.
Cholera! Ogarnia mnie déjà vu. Czuję mdłości. Krew, mała dziewczynka… Tylko nie to, nie po raz drugi.
Odwracam się w stronę wampira wybierającego się do klubu jazzowego. Ciągle stoi przy drzwiach.
– Nie dosłyszałam pańskiego imienia.
– Aaron.
– W kaplicy jest telefon stacjonarny?
– Tak, w zakrystii.
– Mógłby pan zadzwonić na policję?
Waha się.
– Znam tę dziewczynkę. To córka Harperów.
– Jak ma na imię?
– Poppy.
– Okej. – Uśmiecham się uspokajająco do małej. – Wezwiemy pomoc, Poppy.
Aaron w dalszym ciągu się nie rusza. Szok, może niezdecy-dowanie? Tak czy inaczej, nie zrobił tego, o co prosiłam.
– Niech pan zadzwoni na policję! – rzucam ostro.
Wchodzi do kaplicy. Nagle słyszę warkot pędzącego samochodu. Unoszę oczy i widzę range rovera, który wyjeżdża zza zakrętu i zatrzymuje się z piskiem opon przed bramą. Kierowca otwiera drzwi.
– Poppy! – Z samochodu wyskakuje barczysty mężczyzna i biegnie ścieżką w naszą stronę. – O Boże, Poppy, wszędzie cię szukałem! Uciekłaś?!
Prostuję się.
– To pana córka?
– Tak. Nazywam się Simon Harper. – Mówi to z dumą, jakby był powszechnie znaną postacią. – Kim pani jest, do licha?!
Gryzę się w język.
– Pastor Brooks, nowa gospodyni parafii. Może mi pan powiedzieć, co się tu właściwie dzieje? Pańska córka jest zalana krwią.
Marszczy brwi. Jest kilka lat starszy ode mnie. Masywny, ale nie gruby. Brutalność wypisana na twarzy. Mam wrażenie, że nie jest przyzwyczajony do ostrych pytań, zwłaszcza ze strony kobiet.
– Nic się nie stało.
– W czasie teksaskiej masakry piłą mechaniczną też nic się nie stało – wtrąca Flo.
Simon Harper zerka na nią z irytacją, po czym znowu odwraca się w moją stronę.
– Mogę panią zapewnić, pani pastor, że to po prostu niepo-rozumienie. Poppy, podejdź do mnie. – Wyciąga rękę. Poppy chowa się za moimi plecami.
– Pana córka powiedziała, że ktoś został zabity.
– Co takiego?!
– Pippa.
– Och, na litość boską! – Harper przewraca oczami. – To śmieszne.
– Może pozwólmy policji zdecydować, czy to naprawdę takie śmieszne.
– Peppa, a nie Pippa… Peppa to świnia.
– Słucham?
– To świńska krew.
Patrzę na niego. Czuję strużki potu spływające po plecach.
Słychać warkot. Drogą powoli jedzie traktor. Simon Harper wzdycha ciężko.
– Czy moglibyśmy wejść do domu i umyć Poppy? Nie mogę jej zabrać samochodem w takim stanie.
Zerkam na stary dom.
– Proszę za mną.
Po raz pierwszy wchodzę do nowego domu. Nie spodziewałam się, że zobaczę go w takich okolicznościach. Flo przynosi z ogrodu dwa plastikowe foteliki i sadzamy Poppy na jednym z nich.
Znajduję pod zlewem dość czysto wyglądającą ściereczkę i pół butelki mydła w płynie.
Zauważam także latarkę i pająka wielkości pięści.
– Zajrzę do auta – mówi Flo. – Zdaje się, że jest tam kilka na-wilżanych chusteczek i moja bluza od dresu, którą Poppy mogłaby włożyć.
– Świetny pomysł.
Wybiega z domu. „Dobra z niej dziewczyna – myślę – mimo fochów”.
Zwilżam ściereczkę pod kranem i kucam obok Poppy. Zmywam jej z twarzy krew.
„Świńska krew. Jak mała dziewczynka mogła się polać świń-ską krwią?!”