„Fałszerka obrazów” to do samego końca trzymająca w napięciu opowieść o tym, czego nie widać na pierwszy rzut oka, labiryncie oszustw i tajemnicach skrywanych od końca XIX wieku.


Fałszerka obrazów18 marca 1990 roku z Muzeum Isabelli Stewart Gardner w Bostonie skradziono trzynaście dzieł sztuki o wartości szacowanej na ponad 500 milionów dolarów. To największa kradzież dzieł sztuki w historii, do dzisiaj nie rozwiązana.

Claire Roth, młoda niedoceniona artystka, zarabia na życie reprodukując słynne obrazy dla popularnego sprzedawcy internetowego. Zdesperowana, by poprawić swoją sytuację, daje się zwabić na faustowski układ z Aidenem Markelem, potężnym właścicielem galerii. Zgadza się podrobić obraz – jedno z arcydzieł Degasa skradzionych z Gardner Museum – w zamian za swoją wystawę w jego renomowanej galerii.

Ale kiedy zaginiony obraz Degasa – ten, który wisiał przez sto lat w Gardner – zostaje dostarczony do pracowni, Claire zaczyna podejrzewać, że sam może być fałszerstwem…

Poszukiwanie przez Claire prawdy o pochodzeniu obrazu prowadzi ją w labirynt oszustwa, gdzie tajemnice skrywane od końca XIX wieku mogą być jedynym dowodem, który może teraz uratować jej życie.

B. A. Shapiro jest autorką bestsellerów według rankingu „The New York Times”. Jej książki The Muralist i Fałszerka obrazów zostały docenione na wielu prestiżowych konkursach literackich, zdobywając m.in. New England Book Award oraz Boston Authors Society Award. Powieści Shapiro wchodziły w skład oficjalnych lektur miejskich kół czytelniczych w USA, doczekały się też przekładów na całym świecie. Zanim zajęła się pisarstwem, Shapiro wykładała socjologię na Tufts University oraz kreatywne pisanie na Northeastern University.

Barbara A. Shapiro
Fałszerka obrazów
Przekład: Dagmara Budzbon-Szymańska
Wydawnictwo Arkady/LeTra
Premiera: 29 września 2021
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Fałszerka obrazów


21. ROCZNICA KRADZIEŻY W GARDNER MUSEUM
Tajemnica największej kradzieży dzieł sztuki w historii nadal pozostaje nierozwiązana.

Boston, MA – 18 marca 1990 we wczesnych godzinach porannych dwóch mężczyzn przebranych za policjantów związało i zakneblowało dwóch strażników w Isabella Stewart Gardner Museum i ukradło trzynaście dzieł sztuki, wartych dziś ponad 500 milionów dolarów. Wśród skradzionych obrazów znalazły się bezcenne arcydzieła, takie jak Burza na Jeziorze Galilejskim Rembrandta, Koncert Vermeera i Po kąpieli Degasa. Policja poświęciła na śledztwo tysiące godzin. Sprawa dawno się już przedawniła, a prace nigdy nie zostały odzyskane. Na znalazcę czeka nagroda w wysokości pięciu milionów dolarów.
W ciągu ostatnich dwudziestu lat FBI prześwietliło znanych złodziei dzieł sztuki i innych podejrzanych, związanych tak z organizacjami przestępczymi, jak i z kościołem katolickim. Agenci podążali za poszlakami przez całe Stany Zjednoczone, Europę i Azję. Wśród podejrzanych znaleźli się syn pewnego policjanta, Irlandzka Armia Republikańska, Whitey Bulger i bostońska mafia, handlarz antykami, informator Scotland Yardu i pracownik domu aukcyjnego w Nowym Jorku. Nikt nie został aresztowany.
Gardner Museum prosi o kontakt z biurem FBI w Bostonie każdego, kto posiada jakiekolwiek informacje o miejscu pobytu zaginionych dzieł sztuki.
„Boston Globe”
17 marca 2011

1

Robię krok w tył i przyglądam się obrazom. Jest ich jedenaście, choć mam ich w sumie setki, może nawet tysiące. Ale chcę mu pokazać tylko płótna z cyklu okien. Albo nie. Wyciągam komórkę z kieszeni, sprawdzam, która godzina. Mogę jeszcze zmienić zdanie. Usuwam Wieżę, bardzo realistyczny obraz odbić na szkle budynku Hancock. W jego miejsce ustawiam Chodnik, abstrakcyjną kompozycję ukazującą Commonwealth Avenue przez okno wykuszowe z salonu. Potem zamieniam je z powrotem.
Nad cyklem okien pracuję od ponad dwóch lat, biegając po mieście ze szkicownikiem i Nikonem. Okna kościelne, okna odblaskowe – wszechobecne zatoki Bostonu. Duże, małe, stare, połamane, drewniane i w metalowych ramach. Okna od zewnątrz i od wewnątrz. Szczególnie lubię je popołudniami w późną zimę, zanim ktokolwiek w środku zauważy ciemniejące niebo i zatrzaśnie rolety.
Wieszam Chodnik obok Wieży. Teraz jest ich dwanaście, okrągła liczba. Ale czy to wystarczy? Za dużo i może się poczuć przytłoczony. Za mało, a będzie tęsknił za polotem, zarówno pod względem ilości, jak i treści. Tak trudno się zdecydować. To jeden z wielu powodów, dla których wizyty studyjne zawsze mnie stresują.
A tak w ogóle, to o co chodzi z tą wizytą? Jestem pariasem w świecie sztuki, nazywają mnie Wielką Symulantką. I to od ponad trzech lat. A tu nagle Aiden Markel, właściciel światowej sławy Markel G, przybywa, by spotkać się ze mną na moim poddaszu. Aiden Markel, który zaledwie kilka miesięcy temu ledwo dostrzegł moją obecność, kiedy poszłam do jego galerii obejrzeć najnowszą wystawę. A teraz nagle taki przyjazny, pochlebczy, chce zobaczyć moje najnowsze prace. Opuszcza swoją elegancką galerię na Newbury Street, aby odwiedzić mnie w slumsowej SoWa. By przyjrzeć się moim obrazom, jak powiedział, „in situ”.

Spoglądam na dwa obrazy stojące na sztalugach w głębi pokoju. Kobieta kończąca kąpiel, akt kobiety wychodzącej z wanny, której pomaga ubrana pokojówka, został namalowany przez Edgara Degasa pod koniec XIX wieku. Wersja z mojego studia została namalowana przez Claire Roth na początku XXI wieku.
Drugi obraz jest stworzony tylko do połowy: to Camille Pissaro, Ogród warzywny z kwitnącymi drzewami, Wiosna, Pontoise à la Roth. Reproductions.com płaci mi, żebym je malowała, a następnie sprzedaje je online jako „doskonałe repliki”, których „pochodzenie może rozpoznać tylko historyk”. Za dziesięciokrotność mojej ceny. Oto moje najnowsze prace.
Odwracam się znów do moich okien, robię krok do przodu, mrużę oczy, robię jeszcze jeden krok. Tak musi zostać. Zarzucam znoszony meksykański koc na pognieciony materac w rogu, następnie zbieram brudne naczynia rozrzucone po studiu i wrzucam je do zlewu. Zastanawiam się, czy je pozmywać. Decyduję, że jednak nie. Jeśli Aiden Markel chce „in situ”, będzie miał „in situ”. Ale napełniam miseczkę orzechami nerkowca i wyciągam butelkę białego wina – nigdy nie podaję czerwonego w czasie wizyt studyjnych – i dwie szklanki po soku.
Pochodzę do przodu studia i wyglądam przez okna na Harrison Avenue. To widok uwieczniony na moim Poddaszu. Spędziłam tu dużo czasu udając, że pracuję nad najnowszym projektem, a tak naprawdę głównie marząc, szpiegując i zwlekając. Moje studio znajduje się na czwartym piętrze, a każde z sześciu okien przede mną rozciąga się od pół metra nad podłogą do pół metra poniżej wysokiego na cztery i pół metra sufitu. Kiedyś była tu fabryka. Chusteczek do nosa, jak powiedział mi jakiś staruszek. Ale staruszkowie nie są znani ze swojej wiarygodności, więc mogły to być kapelusze, szelki, a może nawet w ogóle nie była to fabryka. Teraz jest tu labirynt pracowni artystów. Niektóre, jak w moim przypadku, to studia mieszkalne. Oczywiście nielegalne, ale tanie.
Według doniesień mediów, SoWa – South of Washington, na południe od Washington Street – jest nową modną dzielnicą na południowym krańcu bostońskiego South End. Północ była modna jakieś dziesięć lat temu. Ale tak dla mnie, jak i dla każdego, kto spędza tu trochę czasu, SOWA to przede wszystkim skrajności. Magazyny, studia, słynne schronisko dla bezdomnych i opuszczone boiska do koszykówki tworzą podstawę sąsiedztwa, chaotycznie poprzecinaną drogimi restauracjami, galeriami sztuki i nieskazitelnymi, budynkami mieszkalnymi z ochroną. Ryk I-93 jest tak wszechobecny, że brzmi jak cisza. Nie chciałabym żyć nigdzie indziej.

Widzę, jak Aiden Markel skręca zza rogu East Berkeley, idąc swoim zgrabnym krokiem. Nawet z odległości pół przecznicy dostrzegam, że ma na sobie idealnie skrojone spodnie – najprawdopodobniej lniane – i koszulę wartą jakieś pięćset dolarów. Jest prawie trzydzieści stopni, późnoletnie popołudnie, a on wygląda, jakby wyszedł z mieszkania w Back Bay w chłodny wrześniowy poranek. Wyciąga komórkę, spogląda na mój budynek i dotyka ekranu. Mój telefon dzwoni.
W korytarzu i na klatce schodowej nie ma windy ani klimatyzacji. Kiedy docieramy na czwarte piętro, Markel oddycha spokojnie, a jego ubranie nadal wygląda świeżo. To musi być efekt siłowni. Nie wspominając o tym, że nie przestał mówić, odkąd wpuściłam go do środka. Nikt by się nie domyślił, że nie rozmawialiśmy ze sobą od prawie trzech lat.
– Niedawno byłem tu niedaleko, tuż za rogiem – mówi Markel, kontynuując swój monolog. – Dedham i Harrison. Przyjrzałem się najnowszemu projektowi Pata Hirsi. Znasz go, prawda?
Potrząsam przecząco głową.
– Pracuje w kostce brukowej. Bardzo pomysłowe.
Obiema rękoma otwieram szerokie stalowe drzwi. Markel przekracza próg, bierze głęboki oddech i zamyka oczy.
– Nie ma to jak zapach artysty przy pracy.
Oczy ma cały czas zamknięte. Nie do końca o to mi chodzi. Przyszedł tu, żeby obejrzeć moje obrazy, zakochać się w nich i zaproponować mi wystawę indywidualną w Markel G. Jasne. Jakby to w ogóle było możliwe. Chociaż tego, co się ma wydarzyć i dlaczego tak naprawdę się tu pojawił, nie potrafię nawet pojąć.
– Co powiesz na kieliszek wina? – pytam.
Nareszcie otwiera oczy i uśmiecha się do mnie ciepło.
– A dotrzymasz mi towarzystwa?
Nie mogę się powstrzymać i odwzajemniam uśmiech. Markel nie jest klasycznie przystojny, jego rysy twarzy są zbyt ostre, ale jest w nim coś, co mnie pociąga: szerokie, głęboko osadzone oczy, dołek w brodzie. Można to nazwać charyzmą. No i nasza wspólna historia.
– Pewnie.
Chwytam stos płócien, o których zapomniałam, że leżały na mojej poobijanej kanapie i opieram je o jeszcze bardziej poobijany stolik. Czasami wydaje mi się, że jestem żywą parodią samej siebie: głodująca artystka, która śpi na materacu w swoim studio, żeby zaoszczędzić na czynszu. A jednak tak właśnie jest. Markel się nie porusza. Patrzy na mnie przez dłuższą chwilę, po czym przenosi wzrok ponad moje ramię. Wygląda na zamyślonego. Wiem, że myśli o Isaacu. Powinnam chyba coś powiedzieć, ale nie wiem, co. Że mi przykro? Że nadal jest mi źle? Że też straciłam przyjaciela?
Nalewam wino do dwóch szklanek, a on siada na kanapie. Nie jest to łatwe zadanie, ponieważ jest zbyt nierówna i głęboka, aby zapewnić jakikolwiek komfort. Powinnam kupić nową lub przynajmniej jakąś używaną w lepszym stanie, ale właściciel lokalu właśnie podniósł czynsz i jestem praktycznie spłukana. Siadam w bujanym fotelu naprzeciw niego i pochylam się do przodu.
– Słyszałam, że wystawa Jocelyn Gamp wypadła bajecznie.
Bierze łyk wina.
– To były jej wytapiane rzeźby. Sprzedała wszystko, co miała. I dostała trzy zamówienia. Niesamowita kobieta. Niesamowita artystka. Met poprosił ją o wizytę studyjną.
Podoba mi się, że nie przypisuje sobie żadnej zasługi. „Sprzedała” zamiast „sprzedałem” albo chociaż „sprzedaliśmy”. To niezwykle rzadkie na tle większości handlarzy sztuką i właścicieli galerii o rozbudowanym ego.
– Nieczęsto wystawa z Bostonu zostaje opisana na łamach „New York Timesa” – podlizuję się.
– Tak, to było naprawdę niezłe – przyznaje. – Cieszę się, że nadal śledzisz to, co dzieje się w świecie sztuki. Mimo tego, że my nie śledziliśmy dokładnie twojego świata.
Spoglądam na niego przenikliwie. Co to ma do cholery znaczyć? Ale widzę, że w jego oczach widać współczucie, może nawet odrobinę poczucia winy.
– Pomarańczowy akt Isaaca sprzedał się w zeszłym tygodniu – mówi.
Ach. Wszyscy wiedzą, że pozowałam do Pomarańczowego aktu. Mimo że to abstrakcja, zdradzają mnie moje długie, rozwichrzone, rude włosy, bladość skóry i brązowe oczy. Gdybym nie wyrzuciła tego obrazu za drzwi, kiedy z sobą zerwaliśmy, prawdopodobnie mieszkałabym teraz w mieszkaniu w Back Bay, zamiast wynajmować studio w poprzemysłowym budynku w SOWA. Chociaż z drugiej strony, nie jestem typem z Back Bay.
– Nawet mi nie mów, ile za niego dostałeś.
– Oszczędzę ci tego. Ale ta transakcja sprawiła, że zacząłem myśleć o tobie i o ciężkiej sytuacji, w jakiej się znalazłaś.
Z trudem staram się ukryć zaskoczenie. W ciągu ostatnich trzech lat nikt poza kilkoma kumplami artystami i moją matką, która nigdy tak naprawdę nie rozumiała, o co w tym wszystkim chodzi, nie spojrzał na sytuację z mojego punktu widzenia.
– Więc postanowiłem wpaść i zobaczyć, co robisz – ciągnie. – Może mogę jakoś pomóc.
Serce zaczyna mi bić mocniej i aż podskakuję.
– Przygotowałam parę płócien z mojego ostatniego cyklu – wskazuję w kierunku obrazów. – To oczywiście okna.
Markel zbliża się do płócien.
– Okna – powtarza i patrzy na wszystkie dwanaście prac z daleka, po czym podchodzi do każdego z osobna.
– To miejskie okna, bostońskie. W tematyce Hoppera, ale bardziej wielowymiarowe. Pokazują nie tylko publiczną twarz samotności, ale też to, kim jesteśmy w wielu wymiarach. Niewidoczne od wewnątrz. Lub widziane nieświadomie. Zawsze na świeczniku: z zewnątrz, pozujące lub zapominające. Separacje, odbicia, załamania.
– Światło – mruczy. – Świetne światło.
– To też. Bez światła nie widać nic. A z nim i tak wiele rzeczy pozostaje niezauważonych. – W czasie wizyt w studiu mówię zupełnie jak pompatyczny krytyk sztuki.
– Twoje światło jest niesamowite. Subtelne. Prawie jak u Vermeera. – Wskazuje na Poddasze – uderza mnie różnica w wartości światła w lewym i prawym oknie. – Podchodzi parę kroków bliżej. – Każde jest nieco inne, a jednak każde jest świetlistą częścią całości.
Też jestem zadowolona z tej konkretnej gry światła, ale żeby porównać to do Vermeera, mistrza światła…
– Ile warstw nakładasz?
Nie mam ochoty dzielić się tą informacją. Bardzo niewielu artystów używa obecnie klasycznych technik olejnych, a ci, którzy to robią, nie są aż tak nonszalanccy, jeśli chodzi o laserunek. Wzruszam ramionami.
– Osiem? Dziewięć? – To i tak mało jak na mnie.
– Przypomina mi to światło padające na czarno-białą podłogę z płytek w Koncercie. – Podchodzi bliżej do Poddasza. – Tutaj światło odbija się od budynku. To prawie tak, jakby diamentami muskać ogniwa łańcucha.
Cofa się, przygląda się obrazom dokładnie, zupełnie jak ja wcześniej.
– Uwielbiam, jak bawisz się klasycznym stylem i współczesnymi tematami, abstrakcją. Ale tym, co mnie najbardziej porywa, są twoje realistyczne prace. Lekceważąco wskazuje ręką na Chodnik. – Abstrakcje nie są aż tak mocne.
– Nie za kanapowe? – pytam. Kanapowe to w mowie artystów obraźliwe określenie dla obrazów kupowanych przez ludzi, którzy szukają prac pasujących do ich wystroju wnętrz. Markel śmieje się.
– Daleko im do tego. Przez lata próbowałem powiedzieć ludziom, że sztuka realistyczna nadal żyje. Że nic nie może równać się wielkiemu talentowi w klasycznym oleju.
Ciepło wypełnia całe moje ciało i biegnie aż do twarzy. Już od dawna nikt niczego takiego o mnie nie powiedział.
– Mam ich dużo więcej – mówię kierując się do trójpoziomowego regału, który zbudowałam, by pomieścić moje książki o sztuce i płótna.
Chociaż teraz wszystkie moje płótna i książki piętrzą się w na wpół poukładanych stosach na podłodze. Na półkach oczywiście panuje bałagan. Ale to bałagan, który znam doskonale. Zaczynam wyjmować obrazy, zanim powie, że chce je zobaczyć. Biorę drabinę. Potrzebuję jej, by dosięgnąć najwyższej półki, gdzie przechowuję większość moich bardziej realistycznych płócien. Tych, o których myślałam, że nie zainteresują nikogo.
– A to twoje kopie? – krzyczy Markel z drugiej części pomieszczenia.
Spoglądam przez ramię.
– Tak. Zwykle nie trzymam tu tych ukończonych. Ale ciężarówka jest zajęta cały tydzień, więc Degas nie zostanie odebrany przed piątkiem.
– Reproductions.com. Uwielbiam tę nazwę. Widziałem artykuł w „Globe” w zeszłym miesiącu. Niezła reklama dla ciebie… – waha się. – A może niekoniecznie?
– Nie do końca taka, jakiej bym chciała. – Właśnie tego potrzebuję: rozgłosu, że maluję arcydzieła kogoś innego. – Chciałam się wycofać się z wywiadu, ale Repro by mi tego nie darowało.
– Biznes idzie im tak dobrze, jak się chwalą?
– Prawdopodobnie nawet lepiej – mówię, chociaż tak naprawdę nie słucham i wcale nie jestem zainteresowana Repro. Jestem zbyt skupiona na wyciąganiu moich najlepszych obrazów. Tylko paru. Światło. Podoba mu się interesujące, głębokie i przezroczyste. Łapię za jeden. Niewystarczająco mocny. Biorę następny.
– O, to jest kanapowe – mówi, wskazując na Pissarro, który chociaż niekompletny, jest oczywiście wypełniony drzewami pokrytymi masą białych kwiatków.
Śmieję się.
– Dla pretensjonalnych.
– Ale biednych – dodaje.
Schodzę w dół z trzema płótnami pod pachą.
– Nie aż tak biednych. Te rzeczy kosztują po parę tysięcy dolarów. Te większe nawet dziesiątki tysięcy. Niestety, mnie przypada tylko skromna część.
Szybko usuwam ze ściany moje bardziej abstrakcyjne obrazy. Zastępuję je tymi, które właśnie wybrałam. Odwracam się do niego, ale on się gapi na kopię obrazu Degasa.
– Jesteś w tym naprawdę dobra.
– To lepsze niż bycie kelnerką.
Jego oczy są cały czas na płótnie.
– No myślę.
– Późne prace Degasa nie są wcale tak trudne do skopiowania. Nie to, co jego wczesne oleje. To dopiero prawdziwe cholery – mówię, starając się być uprzejma, chociaż każda moja cząstka chce złapać Markela i przeciągnąć go na drugą stronę studia. – Te wszystkie warstwy. Malujesz i czekasz. Malujesz i czekasz. To może trwać miesiącami, nawet latami.
– I tak robisz dla reproductions.com?
– Nie. Nigdy. Tak malowane obrazy musiałabym sprzedawać za setki tysięcy dolarów. – Podchodzę do niego. – Degas to moja specjalność, szczególnie jego oleje. Mam nawet certyfikat ukończenia kursu od Repro, cokolwiek to oznacza. – Wskazuję na stosy książek leżących w rogu. – Pracuję nad propozycją książki o Degasie. O jego relacjach z innymi artystami, handlarzami, kolekcjonerami z jego czasów. Kiełkowanie sztuki na różnych płaszczyznach. Tego rodzaju rzeczy. Ale nie poświęcam temu tyle uwagi, ile powinnam.
Oczy Markela są nadal wlepione w moją kopię.
– To zdecydowanie lepszy użytek z twojego czasu. Doceniają cię?
– Czasem dostanę premię, jak ktoś zamówi kopię Degasa z zastrzeżeniem, że ma być zrobiona przez artystę – wzruszam ramionami. – Chociaż trudno nazwać artystą osobę, które kopiuje dzieła sztuki.
Nie zaprzecza, więc wskazuję na moje prawdziwe prace. Po raz ostatni patrzy na Kobietę kończącą kąpiel, potem idzie za mną. Stoimy w ciszy, wpatrując się w moje okna. Zmuszam się do tego milczenia, żeby prace przemówiły same za siebie. Po dwóch minutach, które wydają się być dwudziestoma, Markel dotyka mojego ramienia.
– Usiądźmy.
Podchodzimy do kanapy i siadamy na jej przeciwległych końcach. On kończy wino i nalewa sobie kolejną szklankę. Ja nie chcę, by mi dolewał. Mam ochotę na wino, ale obawiam się, że jestem zbyt roztrzęsiona, by wypić więcej. Markel odchrząkuje, bierze kolejny łyk.
– Claire, właśnie dostałem życiową szansę. Szansę zrobienia czegoś dobrego, naprawdę dobrego dla wielu ludzi. Mam nadzieję, że pomyślisz tak samo o propozycji, którą mam dla ciebie. – Przerywa. – Chociaż przypuszczam, że dla ciebie będzie to bardziej pakt zawarty z diabłem.
Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym mówi, ale wyłapuję słowo „szansa”.
– I ty jesteś tym diabłem?
Energicznie potrząsa głową.
– Diabłem jest ten, kto dał szansę mnie. Chociaż nie wiem, kim jest. Jestem od niego zupełnie odcięty.
– Jak Dante?
To był żart, ale on zastanawia się nad tym pytaniem, jak profesor próbujący odpowiedzieć swemu przedwcześnie dojrzałemu uczniowi.
– Nie. Pionki to lepsza analogia. Ale takie sprytne pionki, które mogą zbić królową. Tak czy inaczej, mieszam moje metafory.– Nie mam problemu z diabłem. Jestem jedną z tych osób, które myślą, że raj byłby zbyt nudny. Ale bycie pionkiem nigdy do mnie nie pasowało.
Tym razem się śmieje, ale widzę, że jest to śmiech wymuszony.
– Więc zostańmy przy diable.
Dość tego.
– Dobrze – mówię. – O czym my w ogóle mówimy?
Patrzy mi prosto w oczy.
– O czymś nie do końca zgodnym z prawem.
Nie spuszczam wzroku.
– Myślałam, że mówiłeś, że to okazja zrobienia czegoś dobrego?
– Zakończenie jest dobre, ale sposób, by do niego dojść, jest trochę podejrzany.
– Nielegalny?
– Są rzeczy nielegalne i nielegalne.
– A ta to która z nich?
Markel patrzy na wprost na mojego Degasa i Pissarro. I nagle wszystko staje się jasne.
– Ach – to wszystko, na co mnie stać.
Bierze łyk wina i wygodnie rozkłada się na nierównej kanapie. Najbardziej niewygodna część tej rozmowy najwyraźniej dobiegła końca. Krzyżuję ręce na piersi.
– Nie mogę uwierzyć, że po tym wszystkim, co się stało, ty, ze wszystkich ludzi na świecie, w ogóle rozważasz, żeby mnie prosić o sfałszowanie obrazu.
– Ile ci płaci reproductions.com?
– Płacą mi za kopiowanie, nie za fałszowanie.
– Mówiłaś, że płacą ci skromną część. Parę tysięcy za obraz? Więcej?
Często mniej, ale potakuję.
– Zapłacę ci pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Do tego zwrot kosztów, oczywiście. Jedna trzecia zaliczką z góry, druga część po ukończeniu i mojej akceptacji, trzecia po autentyfikacji.
– Czy to przez to, co się stało z Isaakiem?
– To pomimo tego, co się stało z Isaakiem.
Jestem zszokowana tą odpowiedzią i musi to być widoczne w moim wyrazie twarzy, bo mówi:
– Jesteś najlepsza do tego projektu.
– Spośród tysięcy artystów, jakich znasz?
Znów patrzy przez pokój na reprodukcję Degasa.
– Jesteś jedyną osobą, której mogę zaufać.
– Skąd wiesz, że nikomu nie powiem?
– To nie w twoim stylu – mówi. I ma rację. Ci, którzy sami byli ofiarą plotek wiedzą, kiedy trzymać usta na kłódkę.
– A co, jeśli cię wydam? Zawsze mogę pójść na policję.
– Nie wtedy, kiedy zrozumiesz, co jest stawką – mówi.
– Więc powiedz mi.
– Nie żartowałem, gdy mówiłem o twoich obrazach, Claire. Masz wyjątkowy talent. Zawsze go miałaś. To, że zostałaś wykluczona, nie znaczy, że nie umiesz malować – przerywa. – Chciałbym zorganizować indywidualną wystawę twoich prac w mojej galerii.
Ledwo ukrywam westchnienie.
– Za sześć, dziewięć miesięcy – mówi. – Kiedy już skończysz ten projekt. Czy myślisz, że mogłabyś przygotować do tego czasu dwadzieścia obrazów? Z tych z najbardziej realistycznym wykończeniem?
Odwracam się, by ukryć moje myśli. Moja własna wystawa w Markel G. Marzenie nie do zrealizowania.
– Jestem pewien, że mogę zapewnić ci tego samego dziennikarza z „Timesa”, który pisał o Jocelyn Gamp. Napisze też o tobie – mówi.
„New York Times”. Sprzedaż. Zamówienia. Metropolitan Museum of Art odwiedzające studio. Czuję, że boli mnie serce.
– Claire, proszę, spójrz na mnie.
Kiedy to robię, mówi:
– Ochronię cię. Mówiłem, że jestem odcięty od kogokolwiek, kto cokolwiek o tym wie. A ty będziesz odcięta ode mnie.
– A gdzie następuje ta część, kiedy robimy coś dobrego?
– Powiem ci wszystko, jeśli potwierdzisz, że w to wchodzisz.
– Na pewno nie zgodzę się na zrobienie czegoś tak tajemniczego.
Markel wstaje.
– Pomyśl o tym. – Dotyka mojego ramienia. – Odezwę się do ciebie w przyszłym tygodniu.
– Jesteś diabłem.
– Jeśli wierzysz w diabły.
W które, oczywiście, zupełnie nie wierzę.

 
Wesprzyj nas