Powieść inspirowana losami Ireny Sendlerowej, niezwykłej bojowniczki polskiego podziemia, która w czasie II wojny światowej pomogła ocalić setki żydowskich dzieci z warszawskiego getta.
“Wojna Ireny” Jamesa D. Shipmana to poruszający obraz wojny, porywająca historia miłości wbrew wszystkiemu i dramatyczny wyścig z czasem, w którym stawką jest życie.
Wrzesień 1939. Gdy wybucha wojna, warszawiacy są przekonani, że wkrótce będzie po wszystkim. Choć niedługo później ich nadzieje giną pod butami defilujących w stolicy Niemców, nikt nie spodziewa się tego, co dopiero nastąpi.
Irena Sendlerowa, opiekunka społeczna, jednak się nie poddaje. Zwłaszcza gdy na jej pomoc liczą najsłabsi. Dla nich gotowa jest współpracować z okupantem, nawet jeśli oznacza to utratę przyjaciół, a także ukochanego mężczyzny.
Z każdym dniem ogrom nazistowskich zbrodni się powiększa, a Irena przekracza kolejne granice, by chronić bezbronnych. Kiedy w niebezpieczeństwie znajduje się jej ukochany Adam, kobieta zrobi wszystko, by dostać się do getta. A gdy już tego dokona, nie cofnie się przed niczym, by ocalić jego, przyjaciół i tych, którzy poza nią nie mają nikogo – żydowskie dzieci.
Tyle że nawet heroiczna odwaga może nie wystarczyć – Niemcy przygotowują się do likwidacji getta, a w otoczeniu kobiety jest szpieg, który donosi o wszystkim. Wyścig z czasem trwa, a Irena nie może go przegrać.
Powieść Jamesa D. Shipmana to wzruszająca historia o odwadze i niezłomnej kobiecie walczącej o własne szczęście, a jednocześnie tuż pod okiem okupantów prowadzącej niebezpieczną grę, w której stawką było nie tylko jej życie, lecz także przetrwanie innych.
Wojna Ireny
Przekład: Maria Niezgoda
Wydawnictwo Słowne
Premiera: 11 sierpnia 2021
Wojna Ireny
PROLOG
Styczeń 1944
Warszawa, aleja Szucha 25
Złamana kość wystająca z jej uda tworzyła poszarpaną, krwawo zwieńczoną krawędź. Odwróciła głowę, bała się, że zemdleje, jeśli będzie dalej wpatrywać się w makabryczną ranę. Jęknęła, ból przeszył jej nogę, wwiercił się w umysł. Wydała z siebie przeraźliwy krzyk. Z trudem zaczerpnęła powietrza. Rozkasłała się, coś zalało jej usta. Czuła smak metalu i soli. Wypluła obrzydliwą ciecz i łapczywie wciągnęła powietrze do płuc.
– Zapytam jeszcze raz, Frau Sendlerowa: gdzie jest Żegota? Kto to jest Żegota?
Znowu to słowo. Próbowała sobie przypomnieć, co oznacza. Znała je. Było w nim coś ważnego. Szukała w myślach odpowiedzi, jednak była zbyt wyczerpana, a ból ani na moment nie ustępował. Chciała poruszyć rękami, dotknąć rozognionej rany na udzie, ale nadgarstki miała skrępowane na wysokości talii i przywiązane do tego przeklętego krzesła.
– Nie rozumiem, dlaczego mi nie pomagasz, Ireno. Zrób to dla siebie.
Poczuła ucisk na złamanej kości. Próbowała otworzyć oczy, żeby zobaczyć, co się dzieje, ale nieopisany ból przepełnił całe jej ciało. W głowie zawirowało, miała wrażenie, że ziemia ucieka jej spod stóp. Krzyknęła ponownie, tym razem głośniej. Usłyszała słowa, błagania, prośby. Własne słowa.
– Powiedz mi prawdę, Ireno, a to wszystko się skończy. Dostaniesz morfinę. Później przyniesiemy ci jedzenie. Wszystko, czego dusza zapragnie. Myślisz, że chcę ci to robić? Nie pozostawiłaś mi wyboru. A teraz pytam jeszcze raz: gdzie jest Żegota?
Chciała mu powiedzieć. Gdyby tylko mogła sobie przypomnieć! Dlaczego jej umysł odmawiał posłuszeństwa?
– Morfina – wyszeptała. To była odpowiedź. – Proszę, dajcie mi morfinę.
– Jeszcze nie teraz. Najpierw mi powiedz.
– Żegota – jęknęła cicho.
– Tak, Żegota – powtórzył ochoczo głos. – Powiedz mi wszystko.
Jego słowa były teraz blisko, tuż przy jej uchu. Ból ustąpił odrobinę. Oślepiający blask zniknął i na powrót ogarnęła ją ciemność. Jej umysł błądził po otchłani. W oddali zobaczyła coś znajomego, imię, twarz. Żegota. Znów wyszeptała to słowo.
– Tak. Powiedz mi teraz. Szybko.
Próbowała poruszyć ustami, ale było już za późno. Spadała, tracąc resztki świadomości.
– Irena! – usłyszała jego krzyk, ale wkrótce nawet on ucichł.
Rozdział 1
WOJNA
24 września 1939
Warszawa
Irena wpatrywała się w drzwi. Dlaczego nie przyszli? Niemcy zaatakowali kilka tygodni temu. Przecież teraz będzie potrzebna bardziej niż kiedykolwiek. Podeszła do okna i z wysokości drugiego piętra popatrzyła na ulicę Ludwiki. Robotnicza Wola, zwykle tętniąca życiem, teraz była opustoszała. Tylko jeden pieszy gnał przed siebie, niepomny na upał. Odwróciła się do drzwi. Nie mogła dłużej czekać. Pójdzie do nich. Zrobiła pół kroku.
– Irena, co robisz? – zawołała matka z sypialni słabym głosem przerywanym kaszlem. – Przynieś mi wody, proszę.
Westchnęła, raz jeszcze spojrzała w stronę okna. W gorącym powietrzu wirowały drobinki kurzu i pyłu.
Na zniszczonym stole, pokrytym papierami i talerzami z resztkami jedzenia, stała ramka ze zdjęciem, oparta o lampę. Irena spojrzała na fotografię. Przedstawiała jej ojca, lekarza, który opiekował się podwarszawską biedotą i Żydami.
– Irena? Gdzie jesteś? – zawołała jeszcze raz matka.
Zamknęła oczy i wzięła głęboki wdech. Cofnęła rękę, którą sięgała już do klamki. Zawróciła do kuchni i zerknęła w lustro wiszące nad zlewem. Wyjrzała z niego wychudzona, zmęczona twarz. Długie kasztanowe włosy spięte w skromny kok. Blade policzki. Na czole pojawiła się pierwsza zmarszczka. Miała proste rysy, odziedziczone po ciężko pracujących chłopskich przodkach. Wiedziała, że niczym szczególnym się nie wyróżnia, z wyjątkiem oczu. Patrzyły przenikliwie i z pasją. Wszyscy pamiętali te oczy.
Przeszukała stos naczyń i wyjęła kubek, który nie był zbyt brudny, zeskrobała kciukiem odrobinę osadu ze środka. Napełniła go wodą i pospieszyła do sypialni, gdzie pod stertą koców, z siwymi włosami rozrzuconymi na poduszce, leżała matka. Irena przycisnęła kubek do jej warg, a drugą ręką uniosła jej głowę, żeby ułatwić picie.
– Irena, ta woda jest ciepła! – zaprotestowała matka i prychnęła. Płyn wylał jej się z ust i spływał po brodzie.
– Zaraz ci przyniosę świeżą – odparła Irena i znowu spojrzała na drzwi.
– Masz jakieś wiadomości?
– O czym?
– No, o tej wojnie. A niby o czym innym?
– Radio Warszawa mówi, że wygrywamy na każdym froncie.
– Wierzysz w to?
Irena podeszła do okna.
– Głupcy z rządu mówią zawsze to samo niezależnie od tego, czy wygrywamy, czy przegrywamy. – Przekrzywiła głowę, nasłuchując głuchego dudnienia w oddali. – Słyszysz to? To nie brzmi jak zwycięstwo.
Matka skupiła się przez chwilę.
– Artyleria. To ich czy nasza?
– A czy to ma znaczenie? Z każdym dniem jest coraz bliżej. – Irena spojrzała na matkę. Miała niewiele ponad pięćdziesiąt lat, ale wyglądała na siedemdziesiąt. Jej skóra była blada i wiotka. – Musisz więcej jeść, mamo.
– Nie mam apetytu. Poza tym niedługo wszystkim zacznie brakować jedzenia – zażartowała matka. – Jeszcze się będziesz cieszyć, że masz moją porcję.
Irena nie odpowiedziała. Nie odrywała wzroku od drzwi.
– Na co ty tak czekasz, dziecko? – W głosie matki zabrzmiała nuta irytacji.
– Spodziewam się wizyty z wydziału.
Matka parsknęła.
– Chyba nie myślisz o powrocie do pracy?
– Moja praca nie przestanie być potrzebna z powodu głupiej wojny. Jeśli już, to teraz będzie jeszcze więcej do roboty niż zwykle.
– Masz jakieś wieści od Mietka?
– Nie – odpowiedziała lakonicznie, bo nie chciała teraz o tym myśleć.
– Mam nadzieję, że jest bezpieczny.
– Jestem pewna, że tak, mamo. Jego nic złego się nie ima.
– To twój mąż.
– Pamiętam o tym.
– Liczyłam, że kiedy się zobaczycie, wszystko się jakoś ułoży.
– Mamo, między nami wszystko jest w najlepszym porządku.
Żeby przerwać rozmowę o Mietku, podniosła się i skierowała do kuchni. Tym razem odczekała chwilę, zanim napełniła kubek zimną wodą. Nagle rozległo się gwałtowne pukanie. Ruszyła biegiem do wejścia. Odsunęła zasuwę i otworzyła drzwi.
Na progu stała Ewa Rechtman[1], uśmiechając się od ucha do ucha spod burzy kruczoczarnych loków.
Irena uściskała przyjaciółkę.
– Jesteś bezpieczna! Jak sobie dajesz radę?
– Nie najgorzej – powiedziała Ewa. Miała niezwykle melodyjny głos. – A jak ty się czujesz?
– Duszę się w tym grobowcu. Muszę wrócić do pracy. Ludzie pewno tam umierają z głodu.
– Ciągle zajęta, co? – Ewa się roześmiała. – Ale w tej chwili nie ma nic do roboty. Wszystko jest pozamykane. Kuchnie, piekarnie. Biuro to istna pustynia.
Irena westchnęła, oddech jej przyspieszył.
– Byłaś w pracy?
– Właśnie wracam – odparła Ewa. – Nie ma prądu, telefony odłączone. Spodziewałam się, że cię tam znajdę. A tu, proszę, wyprzedziłam samą Irenę Sendlerową.
– Muszę tam iść – oznajmiła Irena twardo.
– Tam naprawdę nie ma nic do roboty – powtórzyła Ewa.
– Zawsze coś się znajdzie. – Irena nie była pewna, czy to prawda, ale po tygodniach spędzonych w zamknięciu rozpaczliwie pragnęła się wydostać. Choćby na kilka godzin. – Chodźmy tam razem, może przynajmniej się czegoś dowiemy.
Ewa skinęła głową i uśmiechnęła się do przyjaciółki.
– Wiedziałam, że to powiesz.
Irena wyszła na korytarz, ale nagle się zatrzymała. Woda! Szybko wróciła do środka i podsunęła kubek pod kran, z którego gwałtownie chlusnął płyn. Popędziła do sypialni i postawiła kubek przy łóżku matki.
– Irena, dokąd ty idziesz?
– Potrzebują mnie w pracy.
Na twarzy matki malowało się zdziwienie zabarwione strachem.
– Nie możesz mnie tu samej zostawić. Źle się czuję, nie dam rady się nawet podnieść.
– Nie przesadzaj, mamo, nie będzie mnie tylko kilka godzin.
Była już niemal przy drzwiach.
– Irena!
Zatrzymała się, unikając spojrzenia Ewy. Wzruszyła ramionami i ruszyła dalej na korytarz. Ewa podążyła za nią, starając się dotrzymać jej kroku. Po chwili wyszły na słońce. Mimo upału Irena cieszyła się wolnością, w mieszkaniu brakowało jej powietrza i swobody. Chodnik był na tyle szeroki, że mogły iść obok siebie. Irena objęła Ewę ramieniem.
– A jak twoi rodzice? – zapytała.
– Boją się.
– Artylerii?
– Hitlerowców.
Irena uścisnęła jej dłoń. Nie mogą być przecież dużo gorsi od tych narodowców[2], którzy rządzą Polską.
– Jeśli to, co ludzie mówią, się potwierdzi, Niemcy zgotują nam jeszcze gorszy los niż nasz rząd.
– Nasz rząd – wycedziła Irena z sarkazmem. – Oni ciągle wymyślają jakieś historie. Te pogłoski o Niemcach to pewnie zwykła propaganda.
Ewa zatrzymała się i spojrzała przyjaciółce w oczy.
– A jeśli nie?
Irena wzruszyła ramionami.
– W takim razie będziemy z nimi walczyć jak na studiach.
– Irena, ty zawsze jesteś gotowa do walki – roześmiała się Ewa.
– Tylko do czasu, aż ludzie wreszcie będą wolni bez względu na religię, rasę czy pochodzenie społeczne.
Twarz Ewy przybrała poważny wyraz.
– Ty ciągle wierzysz w socjalizm? Nawet po tym, jak Rosjanie na nas napadli?[3]
Irena wzdrygnęła się i wróciła myślami do chwili, gdy zaledwie tydzień temu Związek Radziecki, ów robotniczy raj, przyłączył się do niemieckiego ataku na jej ojczyznę.
– Nie chcę teraz rozmawiać o Sowietach – powiedziała, po czym ruszyła dalej szybkim krokiem. Stłumiła w sobie gniew i niepokój. Na zakręcie obejrzała się za siebie. Ewa została daleko w tyle i dopiero po chwili ją dogoniła.
– Przepraszam, nie powinnam była tego mówić – wysapała, z trudem łapiąc powietrze.
Irena opanowała emocje. Dała Ewie chwilę na wyrównanie oddechu, a sama sprawdziła nazwę poprzecznej ulicy. Były w połowie drogi do biura.
Później nie pamiętała, kiedy po raz pierwszy usłyszała samoloty.
Do odległego dudnienia dołączył narastający hałas, który wkrótce zagłuszył popołudniową ciszę. Kobiety stały na rogu jak zahipnotyzowane. Irena obserwowała niebo w poszukiwaniu źródła dźwięku. Nagle je dostrzegła. Dalekie punkciki na tle lazurowego bezkresu. Z każdą chwilą plamki powiększały się i przybierały kształty drapieżnych ptaków. Pragnęła, żeby to byli Polacy, ale nie miała złudzeń. Od początku wojny nie widziała nad miastem żadnego rodzimego samolotu. Nie, te należały do wroga. Samoloty były coraz bliżej. Wiedziała, że powinna odciągnąć przyjaciółkę w bezpieczne miejsce, ale była już zmęczona ciągłym przebywaniem w zamknięciu. Nie chciała wracać do środka, do duchoty i nudy. Chciała widzieć, słyszeć, być świadkiem rozgrywających się wokół niej wydarzeń.
Metalowe ptaki nadciągnęły całymi dziesiątkami, a na niebie zaroiło się od czarnych krzyży na ich skrzydłach. Przejmujący gwizd wzbił się ponad huk. Irena przez chwilę miała wrażenie, że z bólu pękną jej bębenki w uszach.
Błysk. Światło dotarło do niej jeszcze przed dźwiękiem. Rozległ się kolejny donośny grzmot. Niecałe sto metrów dalej rozpadł się budynek, buchnęły płomienie, a powietrze wypełnił gęsty dym. Na ulicy zapanował chaos. Ludzie w panice rozbiegli się na wszystkie strony.
Runął następny budynek. Eksplozje postępowały teraz w szybkim tempie, mieszając się z krzykami uciekających przed ogniem mieszkańców.
Ewa pociągnęła przyjaciółkę za ramię, jej usta poruszały się, nie wydając żadnego dźwięku. Irena sięgnęła dłonią do ucha. Na opuszkach palców zobaczyła szkarłatną ciecz. Huk eksplozji nie ustawał. Czuła, że nie może się ruszyć. Chciała tu zostać, poczuć ogień wokół siebie.
Ewa znów ją pociągnęła. Irena potrząsnęła głową, starając się myśleć racjonalnie. Przyjaciółka miała rację, na ulicy czekała je nieuchronna śmierć. Pozwoliła się poprowadzić w stronę pobliskiego budynku. Weszły do środka i odkryły schody wiodące do piwnicy. Zeszły do podziemi, gdzie zastały co najmniej pięćdziesiąt osób stłoczonych w ciemności i upale. Nad pomieszczeniem zawisł stęchły odór potu i strachu. Wcisnęły się w masę ciał i mocno trzymały za ręce. Irena zastanawiała się, czy taki schron okaże się skuteczny. Przylgnęła do Ewy, z każdym wybuchem kuliła się coraz mocniej, czekając na detonację, która ich wszystkich zabije.
Stojąc tak w zaduchu i ścisku, myślała o matce, która być może nigdy nie dowie się, co się z nią stało. Przypomniała sobie swoje rozstanie z Mietkiem. Zostawiła pewne rzeczy niedopowiedziane… Pomyślała o przyjaciołach, o pracy, o przyszłości, jaką sobie wymarzyła – wszystko to w jednej chwili zniknie.
Zwykle radosna twarz Ewy była ściągnięta i blada.
– Tak się boję – wyszeptała. Irena odczytała słowa z ruchu warg, przytuliła ją, pogładziła po włosach.
– Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz.
– Modlę się do Boga, żebyś miała rację.
Irena myślała o swoim dzieciństwie, o katolickim wychowaniu. Też próbowała się modlić, ale Bóg od dawna był w jej życiu nieobecny.
– Wyjdziemy z tego, zaufaj mi – powiedziała w końcu.
Potężny huk wstrząsnął piwnicą i pogrążył ją w ciemności, a całe pomieszczenie zakołysało się, jakby lada moment miało runąć. Powietrze zgęstniało od dymu i kurzu, zaczęła się dusić, oczy ją paliły. Nagle poczuła czyjąś dłoń na nadgarstku; ktoś pociągnął ją w stronę schodów.
Oślepił ją blask słońca. Zamrugała i poderwała się gwałtownie. Zakręciło jej się w głowie, przewróciła się na brzuch i zwymiotowała. Poczuła w ustach gorzki smak i krew. Chodnik pod nią stopniowo się materializował. Podparła się i dźwignęła na kolana. Dostrzegła bezwładnie rozrzucone ciała mężczyzn, kobiet i dzieci pokryte gęstym, brązowym pyłem. Niektórzy zaczynali się ruszać. Jakaś kobieta leżała na plecach z oczami utkwionymi w niebo, cała we krwi. Irena rozejrzała się w poszukiwaniu Ewy. Przyjaciółka siedziała tuż obok niej na krawężniku, z głową między kolanami, kołysząc się to w przód, to w tył. Irena odwróciła głowę, a wtedy zauważyła, że budynek, w którym się schroniły, właśnie się zawalił. Ogień szalał wśród gruzów, wszędzie unosiły się kłęby czarnego dymu. To cud, że udało im się uciec na czas.
Irena obejrzała dokładnie ręce i nogi. Miała kilka drobnych oparzeń i skaleczeń, ale nie była poważnie ranna. Podczołgała się do Ewy i sprawdziła, czy z nią też wszystko w porządku. Długo siedziały w milczeniu pośród płonących budynków, krzyków martwych i umierających – zbyt oszołomione, aby się odezwać czy choćby poruszyć.
– Irena… – Głos Ewy, pełen emocji, przebił się przez szum w jej uszach.
– Tak?
– Wracajmy do domu. Matka pewnie cię potrzebuje. Moja rodzina…
– Tak, masz rację – odparła. Z trudem stanęła na nogi. Całe ciało miała obolałe. Czuła, jakby zdarto z niej kilka warstw skóry. Wyciągnęła rękę do Ewy i pomogła jej wstać.
– Biegnij – powiedziała Irena. – Upewnij się, że wszyscy są bezpieczni.
– Przyjdę po ciebie jutro – obiecała Ewa.
– Przyjdź, kiedy będziesz mogła.
Ewa odwróciła się i ruszyła przed siebie tak szybko, jak mogła, szara zjawa pośród pyłu i ognia. Irena odprowadziła ją wzrokiem, aż przyjaciółka zniknęła za rogiem kilka przecznic dalej. Otrzepała się z kurzu, skręciła w prawo i poszła w stronę biura. Wszędzie widziała śmierć, cierpienie i chaos. Całe ulice rozpadały się pod niemieckimi pociskami.
Zauważyła siedzącą na chodniku matkę z dwójką dzieci na rękach, kobieta patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem, po jej policzkach płynęły szerokim strumieniem łzy. Przyciskała główki dzieci do piersi. Wyglądały jak bliźniaki, chłopcy, nie więcej niż trzy lata. Żaden się nie ruszał. Drobne ciała były całe we krwi. Obaj nie żyli. Irena próbowała powiedzieć coś do kobiety, ale ta nic nie słyszała ani nie widziała.
Szła dalej przez zniszczone ulice Warszawy. W nozdrzach czuła ostry swąd dymu. Zaschło jej w ustach, język miała suchy i ciężki. Bombowców już nie było. Ostrożnie stawiając stopy na rozbitych chodnikach, patrzyła w niebo, ale niczego tam nie dostrzegła. Wiedziała, że Niemcy mogą wrócić w każdej chwili. Tutaj, na otwartej przestrzeni, łatwo mogłaby zginąć. Ogarnęła ją panika. Chciała uciekać do domu, ale opanowała się i maszerowała dalej. Jeszcze kilometr i dotarła do biura w budynku opieki społecznej przy ulicy Złotej.
Trzypiętrowy dom wyglądał na nienaruszony. Cały kwartał był nietknięty. Samoloty najwyraźniej jeszcze tu nie dotarły. Wspięła się po schodach i weszła do środka. Tak jak ostrzegała Ewa, nie było prądu. Na korytarzu panował mrok, z trudem orientowała się w przestrzeni. Budynek ział pustką.
Wewnątrz Irena poczuła, że jest bezpieczna. Przeszukała pomieszczenie i znalazła to, czego szukała: dzbanek do połowy napełniony wodą. Na jej powierzchni unosiła się warstwa pyłu, ale to nie miało teraz znaczenia. Przechyliła naczynie i łapczywie wypiła jego zawartość. Woda była prawie tak ciepła jak powietrze na zewnątrz, ale smakowała cudownie.
Trochę orzeźwiona, wyszła z powrotem na ciemny korytarz i po omacku dotarła do schodów. Namacała poręcz i krok po kroku wspięła się na drugie piętro. Tam skręciła i doszła do swojego gabinetu. Był niewiele większy niż szafa. Stały w nim dwa biurka pokryte papierami, a miejsca było akurat tyle, żeby odsunąć krzesło i usiąść. Irena patrzyła na tę znajomą przestrzeń i dopiero teraz owładnęły nią emocje. Stała tak przez długie minuty, a łzy spływały jej po twarzy.
– Pani Ireno? – Głos przełożonego, Jana Dobraczyńskiego, wyrwał ją z zadumy. – Co pani tu robi? – zapytał.
Zmieszała się. Myślała, że jest sama. Było za późno, żeby ukryć łzy. Wytarła policzki rękawem i podniosła wzrok na szefa, który stał nad nią jak profesor na egzaminie. Zza szkieł okularów spoglądały na nią przenikliwe oczy młodego mężczyzny o starannie przyciętych włosach. Wszystko w nim kojarzyło jej się z uniwersytetem.
– Co pani tu robi? – powtórzył dobitniej, z lekką irytacją.
– Przyszłam do biura.
– To widzę. Ale teraz nie ma tu nic do roboty.
– Zawsze jest coś do zrobienia – odparła. Podeszła do swojego biurka i sięgnęła pod stertę dokumentów.
– Pani Ireno, proszę się rozejrzeć – powiedział, wskazując na korytarz. – Ani żywej duszy. Nie ma prądu. Telefony nie działają. Na zewnątrz ludzie giną jak muchy. Proszę wrócić do domu, do rodziny.
Przyjrzał się jej uważniej, jego oczy rozszerzyły się z niepokojem.
– Mój Boże! Pani jest cała poraniona! – wykrzyknął i zrobił krok w jej stronę.
– Nic mi nie jest – powstrzymała go, po czym wróciła do biurka. – To nic takiego, naprawdę. Musimy na powrót otworzyć kuchnie dla ubogich. Nie działają od tygodni, a ludzie umierają z głodu.
Poczuła jego dłoń na przedramieniu.
– Czy pani mnie słyszy? Nikogo tu nie ma i nic nie można zrobić.
Odsunęła się.
– Zaraz się do tego wezmę.
– Pani Ireno, nie ma ludzi do obsługi kuchni. Nie sposób do nikogo dotrzeć. A nawet gdyby się udało, to skąd weźmiemy jedzenie? – Głos mu złagodniał. – Proszę mnie posłuchać, jestem z pani dumny, że pani tu dziś przyszła. To musiało być straszne. Jest pani dzielną kobietą, ale pani miejsce jest teraz w domu, z bliskimi. Właśnie tam wszyscy powinniśmy być.
– Pan przyszedł. – Uniosła brwi.
– Nie na długo. Przyszedłem tylko po papiery i upewnić się, że biuro jest zamknięte. Nie spodziewałem się, że kogoś tu zastanę.
– Widziałam się już z Ewą. Skontaktuję się z nią. Jeśli telefony nie działają, możemy chodzić od drzwi do drzwi. Potrzebuję tylko czterech albo pięciu osób, możemy dotrzeć bezpośrednio do wolontariuszy, którzy prowadzą kuchnie.
W jego oczach malowała się rozpacz.
– To nie ma sensu – powiedział. – Skąd weźmiemy jedzenie?
– Mam kontakty na wsi. I znam człowieka, który ma kilka wozów. Mieszka niedaleko mnie. Jak tylko wszystko zorganizuję, skontaktuję się z nim i od razu zabiorę do pracy. – Spojrzała na Dobraczyńskiego. – Ale będę potrzebowała gotówki.
– Pani Ireno, to się nie uda. – Przełożony potrząsnął głową.
– Uda się, jeśli mi pan pomoże. Proszę tylko o kilka złotych. Nic więcej nie musi pan robić, resztę biorę na siebie. Całe ryzyko, wszystkie obowiązki.
Zawahał się, podrapał się po brodzie.
– Sam nie wiem, pani Ireno. Jeśli ktoś zginie, bo poprosiliśmy go o pomoc…
– Odpowiadam za to. Poza tym ludzie i tak giną we własnych domach. Co za różnica, jeśli bomba ich zabije w kuchni dla ubogich? Przynajmniej cel jest szczytny.
Dobraczyński milczał przez chwilę, a Irena przyglądała mu się uważnie. Wiedziała, że targają nim wątpliwości. Kilka razy już otwierał usta, ale nic nie mówił. W końcu skinął lekko głową.
– Dobrze – powiedział. – Ale to na pani odpowiedzialność. Przyniosę pani te pieniądze, tylko uprzedzam, że niewiele mogę na ten cel przeznaczyć.
– Przyda się każdy grosz.
Irena przez kilka dni pracowała w pocie czoła. Wspólnie z Ewą stworzyły sieć osób chętnych do pomocy w uruchomieniu kuchni ludowych. Irena dotarła do znajomego na obrzeżach Warszawy i zapłaciła mu tyle, ile mogła po dołożeniu większości własnych oszczędności, a on kupił żywność na wsi. Teraz miała prowiant oraz wozy, którymi mogła przewieźć cenne zapasy do stolicy. Zorganizowała personel i po trzech dniach wszyscy byli gotowi do działania.
Tymczasem sytuacja w mieście pogarszała się z każdą chwilą. Dudnienie artylerii rozbrzmiewało coraz głośniej. Radio entuzjastycznie zapowiadało triumf, ale walki toczyły się już bardzo blisko. Rząd obiecywał, że Niemcy nie wejdą do Warszawy. Mówiono o kontratakach i zaciętych walkach Francuzów i Brytyjczyków na niemieckim froncie zachodnim.
Irena wiedziała, że są to słowa bez pokrycia. Do miasta wracali wielkimi grupami żołnierze: ranni, bez broni, kompletnie wyczerpani i wygłodzeni. Bombowce nadlatywały teraz każdego dnia i nie napotykały oporu ze strony polskiego lotnictwa. Nasiliły się grabieże, akty przemocy, a mieszkańcy walczyli o przetrwanie. Policji prawie nie było widać. Porządek społeczny stopniowo się załamywał.
Matka Ireny błagała ją, żeby przestała się angażować. Kilkoro pracowników socjalnych zgłaszało te same obawy, ale ona nieustannie przemierzała warszawskie ulice, szukała kontaktów w różnych miejscowościach i zapewniała personel, że każdy punkt otrzyma zaopatrzenie. Wszystko miało się odbyć nazajutrz, dwudziestego siódmego września. Spod Warszawy przyjadą wozy. Ewa pokieruje dystrybucją żywności do kuchni, a Irena dopilnuje rozliczenia zakupionych towarów, zanim prowiant zostanie podzielony na mniejsze paczki. Zatrudniła ludzi do ochrony żywności przed szabrownikami, podczas gdy ona będzie liczyła zapasy. Ci sami mężczyźni mieli później pojechać z każdym wozem i upewnić się, że racje dotarły bezpiecznie do miejsca przeznaczenia.
Tej nocy Irena spała niespokojnie. Śniło jej się, że w drzwiach stanął Mietek, zakrwawiony trup o pustych oczach, z ustami otwartymi do krzyku, z których jednak nie wydobywał się żaden dźwięk. Spojrzała za niego. Czy oni wszyscy nie żyją? Scena nagle się zmieniła. Stalowe potwory goniły ją przez płonące ulice Warszawy. Bez względu na to, gdzie się schowała, w końcu i tak ją dopadały. Obudziła się o świcie, wyczerpana i przestraszona. Ubierała się szybko w półmroku, jak najciszej, żeby nie obudzić matki i nie martwić jej dodatkowo w tym krytycznym dniu.
Kilka minut później zamknęła za sobą drzwi mieszkania, zbiegła po schodach i wyszła na ulicę. Ciemne, opustoszałe miasto rozciągało się jak czarny koc pod niebem, które jaśniało z każdą minutą. Ruszyła, kierując się na zachód, w stronę przedmieść Warszawy. Musiała się spieszyć. Jej znajomy czekał z wozami – było na nich dwanaście paczek pełnych jedzenia dla warszawskich dzieci. Jeśli się spóźni, wszystko zabiorą chciwi szabrownicy.
Po dwudziestu minutach dotarła na przedmieścia. Wozy już tam były. Woźnica ustawił je na poboczu, przodem do miasta, w otoczeniu ochraniających je mężczyzn. Po drugiej stronie ulicy zebrał się tłumek i patrzył łapczywie na żywność. Irena uśmiechnęła się w duchu, zadowolona, że wynajęła ochroniarzy, którzy strzegli cennego ładunku. Zaczęła się rozglądać za znajomym, który też już powinien być na miejscu. Po chwili zobaczyła, że stoi nieopodal, w towarzystwie kilku żołnierzy. Gestykulował zawzięcie, wskazując w stronę miasta. Jeden z żołnierzy, oficer, potrząsnął głową.
Irena przyspieszyła kroku. Coś było nie tak. Wojsko musiało go zatrzymać. Ogarnął ją niepokój. A jeśli skonfiskują jej towar? Była polską patriotką, choć lojalność odczuwała raczej wobec swojego narodu niż rządu, ale zdobycie tych zapasów kosztowało ją zbyt wiele wysiłku, aby miała je teraz tak po prostu oddać. Pokonała ostatnich kilka metrów i podeszła do żołnierzy.
– Ja tu dowodzę – powiedziała. – Czyżby był jakiś problem?
Znajomy podniósł na nią zdziwione, pełne strachu oczy. Czym on się przejmował? Irena poradzi sobie przecież z kilkoma aroganckimi mężczyznami.
– Co my tu mamy, Fräulein? – zapytał po niemiecku oficer.
Zbyt późno Irena uświadomiła sobie swój straszny błąd. W półmroku wczesnego świtu nie rozpoznała koloru mundurów. To nie byli Polacy, tylko Niemcy. Wróg dotarł do miasta. Wraz z kapitulacją Warszawy przepadły zapasy[4]. Polska wojna dobiegła końca.