Dwadzieścia dwie… dwadzieścia trzy… z zimną krwią zamordowane kobiety. I zawzięty ekspolicjant, który nie spocznie, dopóki nie wygra pojedynku z zabójcą.


Dwudziesta trzecia„Dwudziesta trzecia” to wznowiony w odświeżonej wersji, współczesny miejski kryminał, pełen barwnie nakreślonych postaci, podszyty ironicznym, czarnym humorem.

Usunięty ze służby za przestępstwo, którego nie popełnił, Tomasz Winkler dzisiaj bierze sprawy, z jakimi lepiej nie iść na policję. Jeśli masz kłopoty i nikt inny nie potrafi ci pomóc – możesz go wynająć. A przynajmniej spróbować.

W pierwszej części kryminalnego cyklu zdesperowany biznesmen oferuje Winklerowi sporą nagrodę za zdobycie dowodów obciążających domniemanego mordercę jego żony. Problem w tym, że główny podejrzany wydaje się czysty…

Gdy śledztwo utyka w martwym punkcie, z pomocą przychodzą nietypowi sojusznicy: 70-letnia fanka sudoku i mocnych trunków oraz specjalistka od trudnej młodzieży. Żadne z nich nie przypuszcza nawet, że trop prowadzi w stronę dużo straszniejszej zbrodni…

Beata i Eugeniusz Dębscy
Dwudziesta trzecia
Seria „Tomasz Winkler”, tom 1
Wydawnictwo Agora
Wydanie II, poprawione
Premiera w tej edycji: 5 maja 2021
 
 

Dwudziesta trzecia


ROZDZIAŁ 1

Odzyskała przytomność i od razu, przerażona, krzyknęła.
Czy może… Chciała krzyknąć?
Mrok jakby całkowicie pochłonął dźwięk. Panika chwyciła za gardło koszmarnymi cęgami.
Usiłowała poruszyć ręką, choćby palcem. Nie udało się. Podniosła głowę, ale nie była w stanie jej utrzymać, głowa opadła, stuknęła głośno i boleśnie w coś twardego, na czym leżała.
Zacisnęła zęby i zaczęła oddychać głęboko i szybko; z jakiegoś powodu uznała, że przyspieszając oddech, przyspieszy obieg krwi, a to przyspieszy… Co właściwie?
Druga fala paniki zalała ją niespodziewanie. Znowu usiłowała krzyknąć, ale zdławione spazmem gardło nie wypuszczało dźwięków. Nie słyszała nawet swojego oddechu. Zacisnęła powieki. Kilka razy mrużyła i otwierała oczy, wytrzeszczając je z całej siły.
Zobaczyła coś.
W ciemnościach czaiły się jaśniejsze plamy. Usiłowała się na nich skoncentrować, zrozumieć, czym są. Bez skutku.
Potem nagle dotarło do niej, że w statycznym otoczeniu, w mroku, coś się poruszyło. Długą chwilę mózg nie nadążał za zachodzącymi w ciemnościach zmianami, potem podpowiedział: „Plamy znikają!”.
Rzeczywiście – plamy pojawiały się i znikały. Jakby…
Ktoś albo coś się poruszało, przesłaniało je na krótką chwilę i odsłaniało po sekundzie.
– Kto… – zaskrzeczała.
Rozbłysło światło.
Dokoła biel. Białe ściany, biały sufit. Dwie blaszane, błyszczące chromowanym wnętrzem rynny z podwójnymi rurami jarzeniówek nad głową. Przemknęła spojrzeniem po suficie, chciała obejrzeć całe pomieszczenie, ale coś się poruszyło w okolicy jej stóp, szybko przeniosła wzrok w tamtą stronę.
Mężczyzna miał pomalowaną twarz. Arlekin cyrkowy. Pionowe czarne romby, w których znajdowały się źrenice. Czerwone usta. Kąciki ust wygięte w dół, w klasycznej oznace smutku. Staromodny, absurdalny melonik na głowie. Smoking. Czarna muszka. W ręku laseczka z gałką, stukał nią w otwartą dłoń. Opierał się o ścianę obok drzwi, stał właściwie na jednej nodze, druga, ugięta w kolanie, opierała się czubkiem buta o podłogę. Widząc, że kobieta na niego patrzy, uniósł rękę i pstryknął w rondo melonika. Zamrugał powiekami, długie na półtora centymetra sztuczne rzęsy zatrzepotały, niemal słychać było, jak się ze sobą zderzają.
Boże-e… Boże, co ja… Co on chce mi zrobić? Mamoooo! Nie-e!
Zrobił krok w jej kierunku. Nie odrywając spojrzenia od jej oczu, błyskawicznie uniósł laskę i uderzył gałką w kolano kobiety. Spazmatycznie napięła przeponę w oczekiwaniu bólu, ale nic nie poczuła. Tylko dziwny kostny dźwięk, trzask gwałtownego zetknięcia gałki z rzepką.
Mężczyzna szedł wolno, dziwnie unosząc się na palcach – zrozumiała, że tańczy, może nuci w głowie jakąś melodię. Gdy był blisko, od niechcenia zamachnął się i uderzył ją w drugie kolano. Jęknęła, usiłowała o coś błagać, ale bałagan w głowie i bezwład ciała nie ustępowały, ciągle była jak sparaliżowana, od brody w dół.
– Nie boli, prawda? Teraz nie boli, wiem. Ale już za chwilę będzie – poinformował beznamiętnie. Zbliżył się do stołu, ciągle świdrując ją wzrokiem, położył laskę w poprzek jej ciała, ułożył w zagłębieniu łona. Teatralnie wyciągnął dłonie, splótł palce, przekręcił nadgarstki. Miał na dłoniach lekarskie rękawiczki.
Kobieta wytrzeszczyła oczy. On się uśmiechnął – samymi ustami, z lodowatym spojrzeniem. I od razu spoważniał. Sięgnął do kieszeni z tyłu spodni, wyjął błyszczące chromowane nożyczki do cięcia ubrania, wygięte niczym kij hokejowy, obowiązkowe w samochodowej apteczce. Szczęknął ostrzami kilka razy, jakby chciał zwrócić na siebie uwagę. A przecież mimo panicznego przerażenia i koszmarnego parcia na pęcherz wpatrywała się w niego z maksymalną koncentracją. Jak niby miała go zlekceważyć?
Sięgnął do jej lewej piersi, chwycił tkaninę na sutku, pociągnął do góry, odciął naciągniętą bawełnę.
Kobieta zasyczała pod pokrywającym usta plastrem.
To nie była jej bluzka. Przebrał ją, gdy straciła przytomność. Pozbawił biustonosza. Wytrzeszczyła oczy, zalana kolejną falą paniki. Uniosła głowę. Sutek sterczał przez okrągły otwór wycięty jednym ruchem nożyczek. Niżej zobaczyła obcisłe getry, nigdy takich nie nosiła. Rozzłościło ją to, usiłowała poruszyć mięśniami brzucha, strącić laskę na podłogę, ale od szyi w dół jakby nie miała ciała, jakby dokleił jej głowę do nieruchomego korpusu manekina. Nie była przywiązana, choć przy przegubach i kostkach zobaczyła szerokie skórzane opaski, jakimi mógłby przymocować do stołu kogoś… żywszego.
Mężczyzna zrobił jeszcze krok, położył dłoń na jej czole i mocno nacisnął. Biała napudrowana guma śmierdziała intensywnie. Głowa uderzyła w stół i znowu nie zabolało.
Przesunął dłoń nad jej lewą pierś, chwilę trzymał ją o centymetr od ciała, jakby chwytał ciepło bijące z odsłoniętej skóry, potem uśmiechnął się i mocno pstryknął palcem w czubek sutka. Ten stwardniał i się wyprężył. Oprawca się uśmiechnął. Wciąż miał w ręku nożyczki, uniósł je, by zobaczyła. Usłyszała, że z jej ust wydobywa się cichy przeciągły skowyt. Przerażone, skrzywdzone szczenię. Zaczęła w śmiertelnej panice miotać głową w prawo i w lewo, uderzając o twardy drewniany podgłówek.
Oprawca szczęknął nożyczkami, chwycił tkaninę na prawej piersi, pociągnął do góry.
Nie!
Nie tkaninę!
Pociągnął w górę sutek, szybkim ruchem wziął go w rozwarcie nożyczek i energicznie złączył tkwiące w uchwytach palce.
Zobaczyła tylko cienki strumyczek krwi, tryskający w stronę brzucha. Mężczyzna szybko chwycił swoją laskę, jakby nie chciał, by splamiła ją krew. Odcięty sutek cisnął kobiecie w twarz. Gdy uderzył ją w policzek, poczuła ciepło i wilgoć. Stoczył się i opadł przy uchu. Poderwała głowę, ale mężczyzna wykonał błyskawiczny ruch prawą ręką, gałka laski uderzyła kobietę w skroń i pozbawiła ją przytomności.
Arlekin cmoknął z udawanym niezadowoleniem. Cofnął się o krok od stołu.
– Nie jesteś Adrienne Corri – powiedział z wyrzutem. – Ale ona też nie zagrała na maksa. Z tym sutkiem to jesteś od niej lepsza. – Prychnął przez nos, zadowolony z siebie, i szybko spoważniał. – Ty!… – wycedził przez zęby. Potem coś jeszcze, jakąś myśl obleczoną w nieartykułowany dźwięk.
Zamachnął się i z całej siły uderzył laską w brzuch kobiety.
Nie poruszyła się, nie drgnęła. Tylko ciało w miejscu uderzenia zapadło się na ułamek sekundy.
Uderzył jeszcze dwa razy, mierząc dokładnie w to samo miejsce.
Trafiał.

ROZDZIAŁ 2

Piździ jak w Kieleckiem! – pomyślał, patrząc przez okno na snującą się nad placem zwiewną kurtynę drobnego deszczu. Chwilami wiatr skręcał długie i szerokie szarfy rozpylonej wody i ciskał je w ściany domów. Dwa razy trzepnął tak o szyby okien na drugim piętrze. Przez chwilę nie było widać nic: placu, drzew, nawet domów po drugiej stronie skweru ani tym bardziej irytującego billboardu z topmodelką, która, zdaniem agencji reklamowej, już znajdowała się na czele listy wszechświata, zdaniem Tomasza zaś, wyglądała jak seryjna morderczyni – oczy zaczernione, spojrzenie ujaranej ćpunki, usta rozchylone, jakby do obscenicznego oblizania krwawej piany… Tak, że w sumie było dobrze z tą błoną deszczu, ukrywającą „dziwoląga” przed spojrzeniem zniesmaczonego obserwatora.
Odsunął się od okna, podszedł do kuchenki, gdzie w rondelku kończyły czterominutową kąpiel we wrzątku duże białe jaja. Jaja naprawdę wiejskie, na które pozwalał sobie dość rzadko, warte były, co tu dużo mówić, dwudziestu dodatkowych groszy od sztuki. Żółtko pachniało żółtkiem i miało kolor żółtka. Ale kupując dziesięć wiejskich na targu, pozbawiał się czterech jaj zwykłych, gorszych i nie tak jajowych. Za tę samą kwotę dostałby, jednak, cztery więcej. Gorszych, ale więcej. Zresztą, babcia zjadała jedno jajo co dwa dni. Czyli dziesiątka starczała na trzy tygodnie, jak nie – sztukował jednym czy dwoma fermowymi.
Wrzucił do miseczki dwie kostki lodu, dolał zimnej wody, zdjął rondelek z gazu, odcedził wodę, a jaja ostrożnie przemieścił do miseczki z lodowatą kąpielą. Ot, i cały sekret miłego obierania – gwałtowne i radykalne ostudzenie. Po chwili opłukane kolosy spoczywały na talerzyku obok kromki chleba pokrojonej, jak to nazywały matka i babcia, w domki. Czyli małe kosteczki. Postawił talerzyk na tacy, dołożył filiżankę ze słabą herbatą, kieliszek z lekami. Ruszył długim przedpokojem do pokoju babci, deski skrzypiały rytmicznie, ale w różnej tonacji: te z lewej wysoko i gładko, środkowe z trzaskami, te z prawej – sucho i ze złością. Na szczęście z pokoju Tomasza do łazienki można było przemknąć pod ścianą bezgłośnie.
Puknął dwa razy czubkiem stopy w ościeżnicę. Miała już w tym miejscu wyraźne zabrudzenie.
– Śniadamy, babciu – powiedział do wpatrującej się w sufit starszej kobiety. Ta przeniosła spojrzenie na wnuka.
– A, Tomeczku… – stęknęła. – Nie wiem, czy mi się chce wstać, czy nie?
– Zdarza się. To ma pewnie jakąś swoją nazwę, taką typu poranna inercja czy jakoś tak. Wszystko zostało skatalogowane. Lęk przed lalkami? Jak jest?
– No pediofobia przecież! – obruszyła się babcia.
Codzienny test. Na szczęście ciągle go zdawała. Chociaż o heksakosjoiheksekontaheksafobię, czyli lęk przed liczbą 666, już nie pytał.
Postawił tacę na nocnym stoliku i przysiadł na skraju łóżka. Pogłaskał szczupłą, upstrzoną piegami dłoń.
– Proponuję tak: zjedz śniadanie, weź prysznic i wtedy zdecydujesz, co dalej. Jak myślisz?
Babcia się ożywiła.
– Ty masz zawsze takie dobre rady, Tomeczku. Tak zrobię. No właśnie, po co decydować cokolwiek, nie mając danych, bez namysłu…
Teraz ona pogłaskała dłoń wnuka, podciągnęła się.
Tomasz wygładził fałdy kołdry, wystawił nóżki tacy, ustawił ją nad brzuchem babci Romy, przytrzymał, gdy zmieniała pozycję, poprawił poduszkę.
– Mogę iść? Poradzisz sobie?
– Tak.
Skoncentrowała się na śniadaniu, sięgnęła po łyżeczkę.
Wyszedł z jej pokoju, zostawił drzwi uchylone, wrócił do kuchni, ściszył radio. Niby Trójka, niby najlepsze, co jest w eterze, a też nie mogą się oderwać od głupich audycji z durnymi telefonami na wymyślone tematy. „Czy warto jeździć na zimowych oponach?”. „Najdłuższa przerwa w podróży”. „Największe zaskoczenie na urodzinach pociechy”. Co to, kurna, jest? Po co? Komu?
Chwycił swoją filiżankę z ciepłą już tylko herbatą, podszedł znowu do okna. Skwer z placem zabaw pusty, kto w taką szarugę wyprowadzi dzieciaka na spacer? Piwoszy też nie ma. Pewnie stoją w podwójnej bramie pod siódemką, ciągną cienkie i tanie, obok miłośnicy nalewki pomarańczowej, ale tych jest mniej. Jednak nie każdy może od samego rana truć się i marnować resztę dnia.
Zerknął na zegarek. Dziewiąta dwadzieścia. Środa. Będzie „Polityka”. Nastawił ucha, z sypialni babci nie dobiegały żadne dźwięki. Inna sprawa, że jakie miały docierać? Mlaskanie? Siorbanie? Smarkanie? O nie, za dobrze wytresowano ją na pensji sióstr Mileckich. Tomasz był pewien, że kiedy będzie oddawała ducha Panu Bogu, zrobi to elegancko, godnie, z dostojeństwem. Właściwie. Żadnego rzężenia, wyciekającej z kącików ust śliny, krztuszenia się! Fe! Babcia popatrzy na wnu…
– Tomeczku!
– Już!
Odstawił herbatę i pognał do babci.
– Jednak wstanę, wiesz? – powiedziała, gdy uniósł tacę.
– Good idea!
– Fatalna wymowa, zdajesz sobie sprawę?
– Niemożliwe! W tak zacnej rodzinie?
– Tomaszu! Rodziny nie tykaj! – Babcia usiadła w łóżku i pogroziła mu palcem.
Puścił do niej oko i wyszedł z pokoju. W kuchni włożył naczynia do zmywarki, ustawił programator na trzynastą, na tańszy prąd. Słysząc kroki babci w korytarzu, odchylił się i zawołał:
– Ja wychodzę, tak?
– Dobrze!
Sprawdził gaz, zapałki i zapalniczki odkładał zawsze na górną półkę. Zawsze – od czterech miesięcy, kiedy babcia odkręciła gaz, a z zapałkami podeszła do palnika po kilku minutach. W przedpokoju najpierw zakręcił zawór przy gazomierzu, potem włożył buty, kurtkę z kapturem.
– Kropka? Chodź!
Nie usłyszał stukania pazurków o podłogę. Cwaniara. Deszcz…
Poszedł do pokoju babci. Na posłaniu Kropki nie było, leżała za drzwiami na bluzce, którą musiała sobie przynieść z łazienki.
– Chodź, spacerek, no?
Suczka, mieszaniec ratlerka i czegoś kudłatego, zwaliła się na plecy, odsłoniła brzuch. „Bij, katuj, ale na spacer nie pójdę!”.
– Nie chcesz, to nie, ale żebyś potem nie robiła scen rozpaczy.
Rzucił jeszcze okiem na stół, leżały tam dwie broszurki: 1000 jolek, 100 panoramicznych krzyżówek. Przecenione, po złotówce za parę. Treningowe.
Sprawdził, ile ma papierosów w paczce, były trzy, zostawił paczkę na stole, kupi nową.
Portmonetka, klucze. Komórka. Przed wyjściem zerknął jeszcze w terminarz. Nic na dziś. Zero spraw. Od kilku lat.
Szukając czegoś, jakiegoś adresu w starym terminarzu, nie mógł się nadziwić, jak dużo kiedyś miał rzeczy do załatwienia, codziennie. Każda linijka dziennego rozkładu wykorzystana, czasem sprawy spadały nawet na niedziele, a na soboty niemal zawsze.
Teraz – spokój. Luz. Pustka…
Zjechał na parter. Ekler cicho bzyknął, wędrując do góry. Tomasz poprawił czapkę. Przeczekał lekki atak wilgoci na szklane drzwi, potem musiał przepuścić wbiegające do bramy bliźniaki, zadowolone z awarii prądu w szkole. Wyszedł i pomaszerował umiarkowanie szybko w stronę kawiarenki U Spychały. Spychała piekł chleb na Pereca od wojny, potem dodał słodkie bułki, ciastka, lody, stał się niekoronowanym i niekwestionowanym królem słodyczy w całym wrocławskim Borku. Każdy, kto mieszkał tu dłużej niż dziesięć lat, a w Borku rzadko zmienia się adresy bez poważnego powodu, szczególnie pogrzebowego, miał jakieś słodkie spotkanie trzeciego stopnia z produktami Spychały. Pewnie z tuzin dentystów dochrapał się niezłego majątku na łataniu dziur w zębach spychałowych łasuchów. Cała rodzina robiła w ciastkach i dorobiła się sensownej kawiarenki, stylowo urządzonej, niedrogiej. Na uboczu tras wycieczkowych i spacerowych, rano było tam pełno wolnych miejsc, w tym niemal zawsze ulubione miejsce Tomasza, przy oknie, z dobrym światłem i możliwością obserwowania przechodniów i całego toczącego się za szybą życia.
Wszedł bocznymi drzwiami, zgarnął „Wyborczą”, „Politykę”, „Angorę”, pomaszerował do lady.
– Dzień dobry – posłał szeroki uśmiech Halince. – To samo. Tam. – Wskazał palcem swoje miejsce.
– No wiem przecież! – Uśmiechnęła się również, może nawet szczerze – o tej porze jeszcze nie była zmęczona, wkurzona, burkliwa.
Ułożył prasę na krześle, a po chwili kelnerka postawiła na stoliku filiżankę z americano, nazwał je specjale, żeby dziewczyny wiedziały, czego chce – podwójne espresso z dwudziestoma mililitrami wrzątku – obok talerzyk z kawałkiem sernika. Z samego rana można było kupić przecenione ciasta z wczoraj, chyba żeby nie było. Ale dziś było. Per saldo, droga kawa, tanie ciasto plus prasa za darmo – opłaca się jak cholera. Łyknął kawy, drugi raz, trzeci – na rozgrzewkę.
No dobra, prasówka. Wyciągnął „Wrocławską”, strona tytułowa nie obiecywała wiele. Młody lokalny architekt wygrał konkurs na halę targową z całorocznym torem saneczkowym, narciarskim, deskorolkowym lub innym, do wyboru, na dachu. Dobre!
Poza tym, niestety, tylko awarie wodociągów, drobne działania policyjne. Drobne, ale i tak ich nie pominął. Inspektor Marcin T. prowadzi dochodzenie… Czyżby Marcinek znowu awansował? To dlaczego zajmuje się takimi gównami? A tam, jego sprawa.
Wyciągnął lokalną „Wyborczą” i zaczął od wiadomości sportowych, czyli – o Śląsku. „Trener pochwalił zawodni…”.
– Dzień dobry – usłyszał nad sobą.
Podniósł głowę. Do jego stolika prowadziło kilka schodków, na środkowym stał czterdziestoparoletni, mniej więcej, mężczyzna. Blond włosy przycięte krótko, na jeża, jak kiedyś Baszanowski albo Młynarski, na szczęście nie wymodelował lądowiska wzorem Rutkowskiego. W pierwszej chwili wydawało się, że nieznajomy nosi się z modnym trzydniowym zarostem, ale widząc nieogoloną szyję, Tomasz uznał, że po prostu się nie goli. Golf z kaszmiru w dobrym, bardzo ciemnobordowym kolorze, niemal czerń, do tego ogromny i solidny jak szlaban, ale na pewno cholernie markowy i nie mniej cholernie drogi parasol w ręku. Tak, zdecydowanie przypominał Waldemara Baszanowskiego, mistrza świata, mistrza olimpijskiego i swego czasu gwiazdę reklam ubezpieczeniowych.
– Dzień dobry – rzucił Tomasz niemiłym tonem i udawał, że wraca do czytania.
Kto to jest? Znam gościa? Średniej wartości artycha, albo jeszcze gorzej – snobujący na artychę wał.
Wpił się wzrokiem w końcówkę tekstu z wypowiedzią kapitana zespołu.
– Pan Tomasz Winkler, prawda? Panie Tomaszu, bardzo będę wdzięczny, jeśli da mi się pan wygadać przez pięć minut. Nie czekają pana żadne przykrości, nie sprzedaję niczego, mam, po prostu, do pana sprawę zawodową…
Odsunął gazetę i popatrzył na intruza.
– My się znamy?
– Połowicznie. Ja pana znam, bo chciałem pana poznać i jakoś tam mi się udało to zrealizować. Przynajmniej do tego stopnia, że wiem, że jest pan potrzebną mi osobą.
– Wybaczy pan, ale ja pana nie za bardzo potrzebuję.
– Wiem. Znaczy – wiem, że pan tak myśli. Ale wiem też, że może pan zrobić coś dla mnie, dobrze przy tym zarabiając. – Mężczyzna wszedł na dwa stopnie, oparł parasol o barierkę. – Wiem, że jest pan osobą racjonalną, pracowitą… Na pewno pańskie wynagrodzenie wyniesie więcej niż w Klubie Przeżycia Aliny Studniarek czy na wakacyjnych klubach przetrwania dla dzieci nowopolskich.
Złożył gazetę i odchylił się w fotelu.
– Jakoś mnie to nie bawi, wie pan? – powiedział.
Mężczyzna zrobił krok i ustawił się obok drugiego fotela.
– Może jednak usiądę, bo zaczyna się robić nieprzyjemnie. Dopóki nie wyjaśnię panu szczegółów, może pan sobie myśleć o mnie niedobrze. Naprawdę – nic pan nie ryzykuje, jak już się wygadam, to może mnie pan pogonić i zapomnimy o sprawie.
Winkler otworzył usta, ale widząc, że mężczyzna już siada, zamknął je.
Szlag, niech powie i wypierdala. Inaczej tylko wkurw człowiekowi grozi.
– Słucham pana w takim razie. Ale zastrzegam sobie prawo do… – Pomachał palcami w powietrzu.
– Do wykopu, dobrze. – Mężczyzna usiadł, potrącając barierkę oparciem fotela, parasol runął z hukiem. Miało to dobre strony – wszyscy, a więc i kelnerki, skierowali na nich zaskoczone spojrzenia. – To samo, można? – rzucił nieznajomy do stojącej przy barze Lidki. Podniósł parasol i znowu oparł go w tym samym miejscu. Niech się wali, co mnie to?! – Dobrze, to spróbuję szybko zrównać wiedzę o mnie z danymi o panu, jakie udało mi się przejąć.
– Przejąć – rzucił Winkler. – Dobre.
Teraz miło by było zaciągnąć się dymem, ale…
– Nazywam się Roman Szeremeta. Pan mnie nie zna, bo nie było powodu, żebyśmy się poznali, dlatego zacznę od sedna. Rok temu zginęła… została zamordowana moja żona. Ja wiem, kto ją zabił. Tak sądzę. – Przez krótką chwilę wiercił spojrzeniem blat stolika. – Tak, jestem pewien. I mam dowody.
– Czyli ma pan coś, co uwielbia policja. Może pan dostarczyć sprawcę na tacy, proszę to zrobić. – Winkler udał, że sięga po gazetę.
– To są dowody, które oni odrzucili. Nie mają dla nich wartości, a przynajmniej tak twierdzą.
– Może pan to zaskarżyć w prokuraturze. – Tomasz wzruszył ramionami.
Cholera, dałem się wciągnąć w dyskusję z wariatem, a im w to graj.
– Tak, mogę, wiem. Ale nie chcę, straciłem wiarę w taki wymiar sprawiedliwości. – Zobaczył coś za plecami Winklera, pewnie nadchodzącą kelnerkę, urwał. Tomasz skorzystał z pauzy i żeby zademonstrować nikłe zainteresowanie, odkroił i przeniósł do ust kawałek sernika. Mężczyzna, który przedstawił się jako Szeremeta, odczekał, aż kelnerka postawi kawę i sernik, podziękował, niecierpliwie odsunął filiżankę i talerzyk. Łyżeczka złośliwie przeturlała się na brzeg stolika i – oczywiście – spadła. Szeremeta syknął ze złością i machnął ręką – niech leży. – Jest nieudolny, niesprawny, pasywny, wymiar sprawiedliwości, mam na myśli. Policjanci są niezadowoleni z płac, z tego, że brakuje szacunku do nich, może tęsknią do  „panie władzo-oo” – sparodiował proszalny jęk. – Wydaje mi się, że nie ma tam rzetelnych fachowców, a jeśli nawet jakimś cudem, po tych weryfikacjach, zmianach, wymianach, jeszcze są, to są za starzy albo rozleniwieni. Nie wspomnę, że czasem bardziej się ich boję niż przestępców!
– Każdego policjanta ucieszyłaby pańska skrótowa i cokolwiek uproszczona diagnoza – mruknął Winkler. – Zwłaszcza ta część o biedauposażeniach.
Odkroił i zjadł z apetytem kolejny kęs sernika.
– A młodzi policjanci, panie Tomku, są tłamszeni przez starszych, którzy…
Panie Tomku? Może Tomeczku? Fala irytacji przeleciała przez umysł.
– Robercik – powiedział Winkler głosem Stuhra. – Gówno mnie obchodzą słabe i mocne strony policji, dobre i złe strony policji i wszystkie pierdolone aspekty pracy w policji.
Mężczyzna znieruchomiał i wpił w niego dziwne spojrzenie: pełne złości, pełne zdziwienia i… cierpienia?
– Żona tak czasem… w żartach… do mnie mówiła. A już po Seksmisji to była jej firmowa odzywka. Jak chciała mnie skarcić – powiedział w końcu cicho.
– No… Przepraszam. Ale ja też chciałem wyrazić pewną… dezaprobatę.
– Rozumiem, przecież wywalili pana ze służby. Trudno się dziwić, że ma pan z nimi kosę – odparł innym tonem Szeremeta. – Wdupili pana w aferę, cisnęli na pożarcie mediom. Akurat się komendant zmieniał, zamaszyście wymachiwał miotłą. Długo nie dowodził, bo to pisior był, ale pan się załapał na kilka jego ruchów. Potem też nikt się do pana nie zwrócił, sprawa nie została zrewidowana. Pan się pewnie obraził, słusznie, moim zdaniem. I od tej pory bez emerytury czy renty – nawet nie mundurowej, żadnej! – pędzi pan żywot skromny. Mieszkanie pan wynajmuje, jest z tego kilka złotych, mieszka pan z babcią, grosz do grosza, czyli do jej emeryturki, i jakoś da się żyć. Ale pan ma trzydzieści sześć lat. Ile będzie pan tak ciągnął od fuchy do fuchy, od wynajmu do wynajmu, od emery…
– Może by tak do adremu, jak mawiają kabareciarze? – zaproponował Winkler.
– Dobrze, już. Tylko dokończę – nie szukałem byle policjanta. Szukałem dobrego, dobrego rzemiechy i dobrego jako człowiek. Miałem kilka typów, nie wspominając agencji detektywistycznych.
– Długo mnie pan tak szacuje?
Winkler stracił apetyt, ale nie mógł przecież okazać słabości – zjadł jeszcze jeden kawałek sernika. Ostatni zostawił sobie na później.
Rozmówca położył płasko prawą dłoń na stoliku, uniósł kilka razy serdeczny palec i postukał nim o blat. Obrączka cicho pukała w drewno.
Obrączka na prawej – manifestacja? Demonstracja straty?
Szeremeta poruszył palcami, kilka razy obrócił kciukiem pierścionek.
– Kilka miesięcy – powiedział.
– No to ma pan już jakieś doświadczenie. – Tomasz pokazał centymetr między kciukiem i wskazującym – tyle ma doświadczenia Robert Szeremeta. – Może pan sam prowadzić dochodzenie. Zna pan winnego, ma pan dowody, trochę uporu…
– Proszę pana. – Szeremeta potarł czoło, przy okazji trącając łokciem swoją filiżankę z kawą, której nawet nie spróbował. – Nie mogę sobie pozwolić na amatorkę. Nie mogę sobie pozwolić na fuszerkę, na to, że nieudolnie działając, na samym zapale, coś spieprzę. Ostrzegę drania, dam mu zwiać… Przecież pan wie – teraz spieprzyć do Niemiec i dalej to pryszcz. Kto tam będzie ścigał domniemanego mordercę? Nawet nie tak – z lekka podejrzanego o morderstwo?
– Niemal to samo dotyczy i mnie, panie Szeremeta. Jestem cywilem, osobą prywatną, do niczego przez nikogo nie upoważnioną, nie usprawiedliwioną przez żadne okoliczności. Pana, jeśli przyłapią na śledzeniu podejrzanego, to najwyżej, powodowani współczuciem, zrugają i puszczą do domu. Mnie wpieprzą po całości, pewnie nawet z przyjemnością to zrobią. My nie jesteśmy spokrewnieni, ani nawet nie wypiliśmy brudzia, więc… – Pokręcił głową i wzruszył ramionami jednocześnie. – Nie mam, jak pan, rodzinnej motywacji, nie mam środków, wsparcia, zaplecza. Nie mam nawet tyle, ile ma durna agencja detektywistyczna.
– Ma pan dużo dobrego w głowie – z przekonaniem zaoponował Szeremeta. – Za miesiąc pracy zapłacę panu sto tysięcy.
– Skąd… – Winkler musiał odchrząknąć.
Szeremeta źle zinterpretował jego pytanie.
– Zarobiłem bardzo dużo na gwoździu. Na jednym jedynym gwoździu. Patent na jedyny na świecie gwóźdź, który można wbić dwoma uderzeniami młotka. I łatwo wykręcić z powrotem. „Tick-bick”.
Chciałem zapytać, skąd wiesz, co mam w głowie, a nie skąd masz szmal!
– Na tym można dużo zarobić? – zapytał Winkler, żeby tylko nie milczeć.
– Och, bardzo dużo. Patent kupił De Lombee, wie pan, ci od materiałów budowlanych. Są w każdej Castoramie, Praktikerze, Obi i wszędzie indziej. Zapłacili jak Totalizator albo i lepiej.
– Ale na czym polega urok tego patentu?
– Na prostocie. Do wkrętów trzeba mieć wkrętarkę. To jest strata czasu – sięgnąć po nią, odstawić, włożyć baterie, naładować, podłączyć, cokolwiek. A moje gwoździe to gwoździe – młotek i kilka sztuk w zębach, i można załatwić połowę więźby dachowej. I taniocha – młotek. I jeszcze jedno: jeśli się ktoś pomylił w pomiarach albo trzeba mocowanie zlikwidować – proszę bardzo. Wykręcamy niemal jak zwykły wkręt. Ale wkręt, jak już powiedziałem, trzeba wkręcić, a łatwiej jest wbić. Gwóźdź! Sekret polega na opatentowanym gwincie. – Wykonał ruch, jakby wbijał coś w stolik. W końcu sięgnął do filiżanki i łyknął swojej kawy, uniósł z uznaniem brwi.
– No dobrze, pana propozycja jest finansowo przekonująca. Atrakcyjna, wiadomo. Ale za dużo widzę w niej niedogodności dla siebie, za dużo niebezpieczeństwa, za dużo możliwości wpadki. – Winkler nadział na widelczyk ostatni kawałek sernika i włożył do ust. Teraz kawa. – Odnotował pan moją stabilizację finansową. Radzę sobie. I nie mam większych zapotrzebowań.
– A możliwość odegrania się?
Szeremeta bawił się obrączką coraz mocniej, mały palec, serdeczny i kciuk ocierały się o siebie, wszystkie trzy uczestniczyły w jakimś kameralnym spektaklu rozpisanym na trzech małych aktorów.

 
Wesprzyj nas