Są zbrodnie, które będą was dręczyły latami… Obezwładniający mróz, przerażająca zbrodnia i glina, który zamienił skrzypce na pistolet…


Miasto duchówWojenna przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Rewol Rossel, niegdyś świetnie zapowiadający się skrzypek, przed którym otwierała się wielka kariera, obecnie jest milicyjnym śledczym w Leningradzie.

Pewnej przeraźliwie mroźnej nocy zostaje wezwany do koszmarnej zbrodni. Na przecinających las torach kolejowych znaleziono pięć starannie, wręcz pedantycznie ułożonych zwłok.

Dochodzenie okazuje się najtrudniejszym ze wszystkich, które Rossel dotychczas prowadził. I najbardziej niebezpiecznym. Prowadzi go najpierw do muzycznych kręgów miasta, a w końcu aż na sam Kreml, szczyt czerwonej władzy.

W którym z tych światów ukrywa się zabójca…?

***

Pięć zmasakrowanych ciał porzuconych na torach kolejowych to początek niesamowicie wciągającej powieści dziejącej się w stalinowskiej Rosji, w scenerii mroźnego Leningradu. Misternie skonstruowana intryga, wyraziste postacie. Absolutnie genialne!
Vincent V. Severski.

Ben Creed
Miasto duchów
Przekład: Radosław Kot
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 4 maja 2021
 
 

Miasto duchów


F
——
(AKT 1)

1
Sobota, 13 paź­dzier­nika 1951

Leżały równo niczym ele­menty rusz­to­wa­nia, oświe­tlone przez mocne reflek­tory loko­mo­tywy. Cały kwin­tet ciał na zaśnie­żo­nych torach. Stopy razem, ramiona uło­żone schlud­nie przy tuło­wiu, głowy lekko obró­cone w bok. Jakby śmierć popro­siła ich wszyst­kich, aby grzecz­nie sta­nęli do niej w kolejce, oni zaś wyka­zali się sto­sow­nym zdy­scy­pli­no­wa­niem.
Rewol Ros­sel, porucz­nik lenin­gradz­kiej mili­cji, zacią­gnął się papie­ro­sem i wypu­ścił krąg sza­rego dymu. Przy­glą­dał się miej­scu zbrodni z wystu­dio­waną obo­jęt­no­ścią. Dawno prze­szło to u niego w nawyk. Ta bez­na­miętna maska wciąż – a miał już trzy­dzie­ści cztery lata – chro­niła go przed wysyłką do łagru. „Męż­czy­zna winien mieć dwie twa­rze, Rewolu”, powie­dział mu kie­dyś ojciec, zna­cząco mru­ga­jąc okiem. „Jedną wła­sną, drugą dla świata”. Wów­czas żaden z nich nie poj­mo­wał jesz­cze, jak ważna to była rada. W Związku Radziec­kim nawet tak drobne sprawy mogły zde­cy­do­wać o prze­ży­ciu. A jeśli do tego miesz­kało się w Lenin­gra­dzie, który Sta­lin trak­to­wał szcze­gól­nie podejrz­li­wie…
Ros­sel sie­dział na przed­nim fotelu moskwi­cza, sły­szał jego poświ­stu­jący sil­nik. Po lewej, za spłach­ciem głę­bo­kiego śniegu, mia­rowo posa­py­wał czarny paro­wóz. Za pod­cze­pio­nymi do niego wago­nami towa­ro­wymi las docho­dził pod same tory. Przed loko­mo­tywą jed­nak prze­ci­nały je inne szyny i linia drzew się cofała, two­rząc małą polanę.
– Dobra, towa­rzy­sze. Pora zająć się sprawą.
Szczęk­nęły drzwiczki. Wszy­scy wysie­dli i ruszyli przez kopny śnieg, wysoko uno­sząc nogi. Mieli na sobie płasz­cze mun­du­rowe z insy­gniami mili­cji, pod spodem zaś każdy nosił, co mógł – takie czy inne swe­try, spodnie, grubą bie­li­znę. Regu­la­mi­nowe umun­du­ro­wa­nie nie spraw­dzało się w tak mroźne noce. Już kilka godzin wcze­śniej podali w radiu, że tem­pe­ra­tura spa­dła do minus dwu­dzie­stu sied­miu stopni. „Ziąb taki, że czło­wiek sika soplami”, stwier­dził kie­dyś sier­żant Gra­czow, który co rusz wra­cał do wojen­nych wspo­mnień. Zwłasz­cza do tego, jak w dro­dze do Ber­lina zarżnął jakichś Fran­cu­zów z 33. Dywi­zji Waf­fen-SS.
Obok paro­wozu stało dwóch prze­mar­z­nię­tych i chyba dość zagu­bio­nych męż­czyzn. Ros­sel spoj­rzał w prawo. Tor prze­ci­na­jący główną linię wybie­gał spo­mię­dzy drzew pod kątem czter­dzie­stu pię­ciu stopni, przez kil­ka­dzie­siąt metrów cią­gnął się następ­nie rów­no­le­gle aż do miej­sca, gdzie widać było roz­jazdy. Za nim znowu skrę­cał mię­dzy sosny.
Jeden z męż­czyzn sto­ją­cych obok paro­wozu wyszedł im na spo­tka­nie. Pew­nie maszy­ni­sta. Miał na sobie grubą kufajkę narzu­coną na robo­czy kom­bi­ne­zon i futrzaną czapę, spod któ­rej nie było mu pra­wie widać oczu. Śmier­dział palo­nym węglem.
– Co was zatrzy­mało? – burk­nął.
Ros­sel zigno­ro­wał pyta­nie i spoj­rzał na tego dru­giego, mili­cjanta z miej­sco­wego poste­runku. To pew­nie on dzwo­nił. Był niski, chudy i wyglą­dał jak prze­stra­szone zwie­rzątko. Na oko dwa­dzie­ścia kilka lat, ale bar­dziej chło­piec niż męż­czy­zna.
Obaj mieli ponure twa­rze. W sumie nic dziw­nego. Maszy­ni­sta myślał pew­nie tylko o tym, żeby zepchnąć wresz­cie te ciała z torów i do dia­bła z nimi. Ale chło­pak był zbyt prze­ra­żony, żeby cokol­wiek tknąć. Cze­kał, aż zjawi się ktoś z góry i przej­mie ten bała­gan.
– No, co was zatrzy­mało? – powtó­rzył maszy­ni­sta.
Ros­sel spoj­rzał na niego i odpa­ro­wał:
– Prze­je­chać pięć­dzie­siąt kilo­me­trów o czwar­tej nad ranem, w zamieci, w któ­rej lis polarny by się zgu­bił, to nie w kij dmu­chał.
Śnieg padał od trzech dni, choć była dopiero połowa paź­dzier­nika. Ostatni raz coś takiego zda­rzyło się w 1942 roku, na początku oblę­że­nia Lenin­gradu. Nawet mili­cja miała pro­blemy z wyjaz­dem poza mia­sto, samo­chody led­wie trzy­mały się drogi.
Ludzie Ros­sela poszli przyj­rzeć się cia­łom. Pochy­lali się na tru­pami, ale żad­nego na razie nie doty­kali.
– I jak to było? – spy­tał Ros­sel. Kil­ka­set metrów dalej cią­gnęła się linia brze­gowa jeziora Ładoga, obec­nie w czę­ści już zamar­z­nię­tego. Ros­selowi przy­szło na myśl, że ci ludzie mogli być węd­ka­rzami. Sia­dali tacy przy prze­rę­blu, moczyli kije i pili. A gdy mieli już dość, wra­cali torami, pod­trzy­mu­jąc się nawza­jem. I cza­sem coś nie wycho­dziło i wszy­scy zama­rzali.
– Leżeli już tak, gdy ich zoba­czy­łem – powie­dział maszy­ni­sta. – Pług śnieżny prze­szedł tędy wczo­raj, ale i tak nie jecha­łem szybko. Dość wcze­śnie ich dostrze­głem.
– Kara za wpro­wa­dze­nie w błąd funk­cjo­na­riu­sza… – zaczął Ros­sel.
Kole­jarz splu­nął i pokrę­cił głową.
– Sami im się przyj­rzyj­cie – rzu­cił. – Wszystko będzie jasne.
Paro­wóz zasa­pał gwał­tow­nie, jakby dostał czkawki.
– Co wie­zie­cie? – spy­tał Ros­sel.
– Węgiel. Złom. Dwa­dzie­ścia wago­nów.
Dobrze, że taki skład udało się zatrzy­mać. Nie­wiele by z tam­tych zostało, gdyby się po nich prze­to­czył.
– To jest główna linia? Dla­czego nikt nie tra­fił na nich wcze­śniej?
– Ostatni pasa­żer­ski cho­dzi tędy o jede­na­stej – odparł maszy­ni­sta, prze­cie­ra­jąc oczy. – Ale nie wiem, czy wczo­raj szedł. Nowe die­sle nie wyra­biają na takim mro­zie. Mój towa­rowy był pierw­szy tej nocy. Jeden idiota prze­cią­żył mi wagon przy zała­dunku i wszystko sia­dło. Dwie godziny robi­li­śmy z tym porzą­dek.
Wymam­ro­tał jesz­cze coś o kotle i zawo­rach i wska­zał paro­wóz. Że niby musi, ale głu­pio mu pytać o pozwo­le­nie. Ros­sel wzru­szył ramio­nami i kole­jarz wyszedł z kręgu świa­tła.
Dzie­ciak z miej­sco­wego poste­runku spoj­rzał teraz na Ros­sela, jakby ocze­ki­wał roz­ka­zów. Był tylko sze­re­go­wym funk­cjo­na­riu­szem.
– Gdzie są wszy­scy? – spy­tał go Ros­sel.
– Wzięli ich.
– Mam na myśli two­ich kole­gów. Dla­czego jesteś tu sam?
Chło­pak spoj­rzał na śnieg.
No nie, wolne żarty, pomy­ślał Ros­sel.
– Naprawdę wszyst­kich?
Tam­ten ski­nął głową.
Kurwa mać. Bez­pieka zro­biła sobie żniwa w mili­cji. Zresztą jak wszę­dzie. W woj­sku i innych służ­bach, nawet we wła­snym cze­ki­stow­skim towa­rzy­stwie. Gdy ktoś wkła­dał mun­dur w takich cza­sach, mógł obe­rwać szcze­gól­nie bole­śnie. Ale żeby zwi­nęli cały pro­win­cjo­nalny poste­ru­nek? Mili­cja ist­niała po to, by utrzy­my­wać jakiś tam porzą­dek publiczny, ale dys­cy­plinę spo­łeczną wymu­szały rady robot­ni­cze i sądy ludowe, a nawet świat prze­stęp­czy. Do mili­cji brali teraz wszyst­kich, bo to pro­sta robota – wystar­czy wyko­ny­wać pole­ce­nia. Więc i zbi­rów było w niej coraz wię­cej. Zbiry jed­nak nie nadają się na kontr­re­wo­lu­cjo­ni­stów.
Ros­sel spoj­rzał na ciała i spró­bo­wał zebrać myśli.
Maszy­ni­sta noc­nego pociągu towa­ro­wego zatrzy­mał skład, bo zoba­czył, że coś leży na torach. Wysiadł i pod­szedł obej­rzeć prze­szkodę. Pew­nie myślał, że to prze­wró­cone drzewa. Albo że inny pociąg zgu­bił coś z ładunku. Ale nie.
Zawia­do­mił więc naj­bliż­szą sta­cję, a stam­tąd zadzwo­nili na mili­cję. Naj­pew­niej na naj­bliż­szy poste­ru­nek. Ale tam był tylko ten szczaw, który spoj­rzał na roz­pi­skę na ścia­nie i wezwał ludzi z głów­nego zarządu śled­czego w Lenin­gra­dzie. Gdzie tra­fił na dwóch sier­żan­tów, Gra­czowa i Tanie­jewa, któ­rzy mieli aku­rat nocną zmianę. No i Gra­czow zadzwo­nił zaraz do mnie. A ponie­waż ten drań zawsze kom­bi­nuje, jak naj­bar­dziej namie­szać w zgo­dzie z regu­la­mi­nem, wyrwał z łóżka jesz­cze kapi­tana Lipu­china, cho­ciaż wie­dział, że ten będzie miał o tej porze łeb jak bania.
No, i mamy teraz, co mamy. Ponad pięć­dzie­siąt kilo­me­trów za obsza­rem naszej jurys­dyk­cji, pośrodku niczego. Z miej­scową mili­cją zała­twioną kon­kur­sowo przez bez­piekę.
Ros­sel wie­dział, że nie należy pytać, co tam się stało. Lepiej pil­no­wać swo­ich spraw.
Zosta­wił nie­szczę­snego mło­dzika i ruszył do swo­ich ludzi. Poko­naw­szy wał śnieżny pozo­sta­wiony wzdłuż torów przez pług, tra­fił na kapi­tana Ilję Lipu­china.
– Co mamy, sze­fie? – zapy­tał.
Lipu­chin spoj­rzał na niego melan­cho­lij­nie. Jak czę­sto ostat­nio, miał prze­krwione oczy i zala­ty­wało od niego wódką.
– Mor­der­stwo – odparł Lipu­chin. – Robota maniaka.
I zwy­mio­to­wał.

2

– Numer pierw­szy. Zamro­żona. Porząd­nie, na kość. Jak ten chleb, co nam go wyda­wali w Ósmej Gwar­dyj­skiej. Zęby można było na nim poła­mać.
Sier­żant Gra­czow odgar­nął tro­chę śniegu z ciała.
– Skóra zdarta z twa­rzy, część zębów wyrwana albo wybita. Odcięte dło­nie.
Na widok oso­bli­wie uśmiech­nię­tego trupa Lipu­chin odwró­cił się i zakasz­lał wście­kle. Po chwili wcią­gnął głę­boko powie­trze. Ros­sel był pewien, że kapi­tan pozbył się już z żołądka resz­tek alko­holu. Wyraź­nie było z nim coraz gorzej.
– Popatrz, co ma na sobie – cią­gnął Gra­czow. – Wygląda jak Kró­lowa Śniegu, ale ubra­nie nie zesztyw­niało od mrozu. Ktoś ubrał ją już po śmierci.
Zbyt niska. Za chuda. To nie była ona. Ros­sel ponow­nie, który to już raz, poczuł jakby ulgę. Przy każ­dej denatce oba­wiał się zawsze, że to będzie Gala. I zawsze się upew­niał, że to nie ona.
Pochy­lił się i przyj­rzał czer­wo­nej sukni dziew­czyny. Aksa­mitna.
Gra­czow miał rację. Wyglą­dała na drogą.
– Co ona ma w gar­dle? – Wska­zał pal­cem. – Sopel?
Rze­czy­wi­ście tkwiło tam coś cien­kiego i dłu­giego, co lśniło jak lód. Gra­czow zdjął ręka­wiczkę, stuk­nął w to paznok­ciem i zaraz ponow­nie okrył dłoń.
– Szkło – powie­dział.
Pochy­lił się i prze­krę­cił przy tym głowę, aż spa­dła mu czapka, odsła­nia­jąc pokrytą bli­znami ogo­loną czaszkę.
– Szklana rurka. – Spoj­rzał na pozo­stałe cztery ciała. – Wszy­scy takie mają. Róż­nej wiel­ko­ści, ale wszy­scy, towa­rzy­szu porucz­niku.
Ros­sel wypro­sto­wał się i zatarł skost­niałe dło­nie.
– Szkoda, że to nie sople, sier­żan­cie. Wtedy wszystko byłoby jasne. Magia Kró­lo­wej Śniegu. Sprawa zamknięta już na wstę­pie. Towa­rzy­szu Tanie­jew?
Sier­żant Tanie­jew był mili­cyj­nym wete­ra­nem, do eme­ry­tury zostało mu już tylko kilka tygo­dni. Co rusz bły­skał fle­szem, wyko­nu­jąc kolejne zdję­cia zlo­do­wa­cia­łej ary­sto­kratki. Ręce miała równo uło­żone przy bokach, ciało spo­czy­wało pro­sto­pa­dle do szyn. Jej głowa znaj­do­wała się dokład­nie pośrodku toro­wi­ska.
Ros­sel wyjął kolej­nego bie­ło­mora. Ści­snął tek­turkę, która słu­żyła jako pry­mi­tywny filtr. Zapa­lił i zacią­gnął się ostrym dymem.
– Numer drugi – powie­dział Gra­czow, nacią­ga­jąc czapkę. Pod­szedł do zwłok i też czę­ściowo zgar­nął z nich śnieg. – Ten był popem. Także zamar­z­nięty na kość. Jak pew­nie wszy­scy. Brak skóry na twa­rzy i zębów. Odcięte palce. I zobacz­cie jesz­cze to – dodał.
Ros­sel głę­boko się zacią­gnął.
Pop miał roz­cięte gar­dło. Ktoś pozba­wił go krtani, która leżała teraz poni­żej szyi, tuż obok dużego zło­tego krzyża. Na bez­li­cej gło­wie cią­gle tkwiło cylin­dryczne nakry­cie głowy. To ciało także leżało pro­sto­pa­dle do toru, ale z głową opartą na szy­nie. I pew­nie już mocno przy­mar­z­niętą do stali.
Tanie­jew pod­szedł do trupa i bez ostrze­że­nia strze­lił zdję­cie. Błysk fle­sza ośle­pił ich na chwilę, odbity od czy­stej bieli śniegu. Odsu­nęli się odru­chowo. Sier­żant Gra­czow zaklął od serca.
– Zdur­nia­łeś, Tanie­jew? Za Eisen­ste­ina tu, kurwa, robisz?
Ros­sel przy­klęk­nął w głę­bo­kim śniegu na jedno kolano i mru­ga­jąc inten­syw­nie, cze­kał, aż zoba­czy coś wię­cej niż jasny ślad plą­ta­niny naczyń krwio­no­śnych swo­jej siat­kówki. Prze­lot­nie zasta­no­wił się przy tym, jakim cudem Tanie­je­wowi udało się prze­słu­żyć tyle lat w mili­cji bez żad­nego pecho­wego wypadku. Albo dla­czego nikt go nie zade­nun­cjo­wał do bez­pieki.
Obej­rzał się na pociąg. Widział tylko blask reflek­tora loko­mo­tywy, poza tym wkoło zda­wała się zale­gać cał­ko­wita ciem­ność. Coś jak ten wybór, z któ­rym musiał się zmie­rzyć. Albo ośle­pia­jący blask, albo kom­pletna czerń. Ros­sel nie był reli­gijny, w sumie nawet stro­nił od reli­gii. Duży w tym udział mieli nauczy­ciele z pań­stwo­wego sie­ro­cińca w Kostro­mie. Tra­fił do bidula, gdy taj­niacy przy­szli po jego rodzi­ców, tam zaś nauczono go czcić wyłącz­nie Marksa i Lenina. Jako nasto­la­tek wstą­pił nawet do Związku Woju­ją­cych Bez­boż­ni­ków. Za nimi była już tylko ściana. Powta­rzał wtedy, jak go nauczono, że „walka z reli­gią to walka o reali­za­cję planu pię­cio­let­niego”. Ale teraz poczuł się dziw­nie. To miej­sce zbrodni było odmienne od wszyst­kich, które widział. Ciała uło­żone schlud­nie na torze, posępny zimowy kra­jo­braz, jękliwy szum dmą­cego od Ładogi wia­tru. Głę­bo­kie zaspy i trupy. Cał­kiem jak pod­czas blo­kady Lenin­gradu. Wtedy wła­śnie, już lata temu, pod­czas zamieci, ostatni raz widział twarz swo­jej sio­stry Gali. Nie­wiele bra­ko­wało, żeby się prze­że­gnał.
Prze­szli do kolej­nych zwłok. Te były pomarsz­czone, jakby nale­żały do kogoś sta­rego.
– Numer trzeci – ode­zwał się Gra­czow. – Jak widać, ten jest cał­kiem nagi. Potrak­to­wano go podob­nie jak tam­tych, ale ktoś zadał sobie nieco dodat­ko­wej roboty. Odgar­ną­łem już tro­chę śniegu wkoło niego i zna­la­złem kilka smacz­ków. To chyba jest jego serce… – Wska­zał bru­natny kawa­łek tkanki przy boku. – A obok jaja. Ale kutasa mu zosta­wili. Szczę­ściarz!
Zwłoki leżały na obu torach szlaku. Trzy z gło­wami na szy­nach, pozo­stałe – pośrodku toru.
Ros­sel odstą­pił od ciała numer trzy i rozej­rzał się wkoło. Był wście­kły na sie­bie. Zmar­z­nięty i nie­wy­spany myślał z początku, że tra­fiła im się zwy­kła sprawa, jeden z tych wypad­ków po alko­holu. Dzie­więć na dzie­sięć takich spraw zaczy­nało się od chla­nia. Chyba że mieli do czy­nie­nia z robotą bez­pieki, która aku­rat chciała kogoś usu­nąć po cichu. W takich razach robiło się bez słowa swoje, zada­jąc same nie­wła­ściwe pyta­nia. Albo nawet nikogo o nic nie pyta­jąc. Denaci tra­fiali do pro­sek­to­rium, a w aktach poja­wiała się jakaś fik­cyjna przy­czyna śmierci.
Ale tu było ina­czej. Żad­nych śla­dów krwi. Bra­kło twa­rzy, ale nie dostrzegł ran wylo­to­wych. Nie był to więc sku­tek strzału w tył głowy, jak zwy­kli zała­twiać sprawy cze­ki­ści. Nie było też sznu­rów, któ­rymi zazwy­czaj krę­po­wali ofia­rom nogi i ręce.
Robota maniaka? Może i tak. Może Lipu­chin miał rację.
A oni już wszystko tutaj zadep­tali. Żaden nie spraw­dził wcze­śniej, czy nie było śla­dów innych ludzi. Tych, któ­rzy musieli przy­nieść tu ciała. Ros­sel spoj­rzał w drugą stronę, tam gdzie widać było bocz­nicę. Swoją drogą, dokąd ona pro­wa­dziła? Ale tam nie było żad­nych śla­dów. Nic nie suge­ro­wało, żeby ktoś prze­cią­gał ciała z lasu. Nie było też odci­sków opon.
– O któ­rej prze­stało padać?
Prze­cho­dzący do czwar­tego ciała funk­cjo­na­riu­sze zatrzy­mali się. Spoj­rzeli na sie­bie.
– Gdy wycho­dzi­łem na zmianę, śnieg jesz­cze sypał – powie­dział Gra­czow. – Potem sie­dzia­łem z głową w papie­rach, ale wydaje mi się, że wtedy też jesz­cze padał.
Odwa­lał papier­kową robotę? Od ósmej wie­czo­rem do dru­giej w nocy? Ros­sel nie­zbyt w to wie­rzył. Sier­żant Gra­czow uwiel­biał wycho­dzić z gabi­netu na dymka, żeby filo­wać przy tym na pro­sty­tutki, które tra­fiały w nocy na komi­sa­riat. Co rusz wybie­rał sobie jakąś do zgwał­ce­nia.
– Kiedy kła­dłem się spać, śnieg cią­gle padał – powie­dział Lipu­chin. – To musiało być chyba około dzie­sią­tej.
Ros­sel dostrzegł uśmie­chy na twa­rzach Gra­czowa i Tanie­jewa. Chcie­li­ście powie­dzieć, towa­rzy­szu – mówiły – że koło dzie­sią­tej osu­nę­li­ście się pod stół?
Tak czy owak, nikt z nich dokład­nie nie wie­dział, jak długo sypało. Moż­liwe, że prze­stało dopiero mię­dzy drugą a czwartą nad ranem. Tego roku zima nade­szła wyjąt­kowo wcze­śnie i padało tak, jakby Bóg chciał pogrze­bać świat. Teraz śnieg się­gał im dobrze powy­żej kolan. Ci, któ­rzy pod­rzu­cili ciała, nie musieli się o nic mar­twić. Było tak, jakby spa­dły tu z nieba.
Czwarty trup rów­nież nale­żał do męż­czy­zny. Tyle że młod­szego. Był lepiej zbu­do­wany, nie miał obwi­słej skóry. Ponad dwa­dzie­ścia lat, ale na pewno nie wię­cej niż czter­dzie­ści, pomy­ślał Ros­sel. Trup był nagi i oka­le­czony podob­nie jak ten trzeci. Choć nie tak samo.
– Tym razem jaja są na miej­scu – zauwa­żył Gra­czow z krzy­wym uśmie­chem. – Ale spójrz­cie na jego wypo­sa­że­nie. Jeśli w nie­bie dalej można się pie­przyć, to tam­tej­sze dziwki będą mokre na sam widok tego zucha.
Ostat­nie ciało. Ros­sel odpa­lił kolej­nego papie­rosa od poprzed­niego i mocno ści­snął tek­tu­rowy filtr.
– Cho­lera – ode­zwał się Gra­czow. – Kurwa mać.
Ros­sel spoj­rzał na sier­żanta, który klę­czał nad zwło­kami i zgar­niał im śnieg z głowy.
– Ma gra­na­tową czapkę – wyja­śnił Gra­czow. – Ona jest z MGB.
Zaiste. To była gra­na­towa czapka z czer­woną opa­ską i czar­nym dasz­kiem. Typowa dla funk­cjo­na­riu­szy Mini­ster­stwa Bez­pie­czeń­stwa Pań­stwo­wego. Na ręka­wach i wyło­gach kurtki widać paski, któ­rych zna­cze­nia Ros­sel nie potra­fił odczy­tać. Na epo­le­tach nic nie było. Widział jed­nak zaśnie­działą odznakę przy­piętą do kurtki. Wia­domą odznakę z sym­bo­lem mie­cza.
Podob­nie jak u innych, bra­kło skóry na twa­rzy, ale widać było oczy, obec­nie pod posta­cią bia­łych kulek. Gra­czow obej­rzał usta.
– Pasjo­nat sto­ma­to­lo­gii zro­bił swoje. Znik­nął też język.
Poni­żej pasa ciało było pra­wie nagie, tylko z obszer­nymi figami. Może były różowe, a może była to tylko sprana czer­wień. Dale­kie od wyra­fi­no­wa­nia. Nie­mniej kim­kol­wiek była ta kobieta, obec­nie jej znie­kształ­cone przez mróz uda nie przy­po­mi­nały nawet ludz­kich nóg.
– Trzech męż­czyzn, dwie kobiety – powie­dział Ros­sel. – Księż­niczka, pop, nagus bez jaj, nagus z jajami i do tego cze­kistka.
Gra­czow wydął policzki.
– Pier­do­lony jazz­band – mruk­nął pod nosem.
– Jazz jest bur­żu­azyjny, towa­rzy­szu – upo­mniał go Tanie­jew.
Spoj­rzeli na niego. Tanie­jew cią­gle stał z apa­ra­tem. Śmier­tel­nie poważny, jak zwy­kle. Z pew­no­ścią nie pró­bo­wał żar­to­wać.
Gra­czow splu­nął.
– Jak zawsze dzię­kuję za czuj­ność i przy­po­mnie­nie o słusz­nej linii Par­tii, towa­rzy­szu – powie­dział. – I za zawró­ce­nie nas wszyst­kich ze złej drogi, na któ­rej…
– Wystar­czy, sier­żan­cie – przy­sto­po­wał go Ros­sel. Gdy Gra­czow wpa­dał w taki ton, potra­fił się nie­źle zaga­lo­po­wać.
Zwy­kle też igno­ro­wał roz­kazy, ale tym razem umilkł. Zapewne dla­tego, że na Tanie­je­wie żadna jego fili­pika nie zro­bi­łaby już wra­że­nia. Star­szy funk­cjo­na­riusz myślał już tylko o eme­ry­tu­rze i zamie­rzał doku­lać się do niej bez dodat­ko­wych atrak­cji. Zwłasz­cza teraz, gdy tra­fili na kogoś w mun­du­rze MGB i wszystko mogło się zda­rzyć.
– Towa­rzy­szu porucz­niku, sam nie wiem, jak naj­le­piej będzie teraz postą­pić – powie­dział Lipu­chin, pod­cho­dząc do Ros­sela. Odkąd kapi­tan pozbył się wódki z żołądka, na twarz wró­ciło mu nieco kolo­rów, ale wciąż jechało od niego ter­pen­tyną. Choć był wysoki, musiał unieść głowę, żeby powie­dzieć coś porucz­ni­kowi na ucho.
Ros­sel wie­dział, o czym wszy­scy myślą. Gra­czow, który ze swoim bez­czel­nym wyra­zem twa­rzy ponow­nie przy­kuc­nął nad kobietą. Tanie­jew, który znów gme­rał przy apa­ra­cie, sta­ra­jący się prze­żyć w cie­niu ostat­nie tygo­dnie przed eme­ry­turą. Lipu­chin, który wciąż wyglą­dał jak fil­mowy amant, bo alko­hol nie zdo­łał go jesz­cze znisz­czyć. Tyle że kapi­ta­nem był już tylko z nazwy – tak naprawdę jedy­nie wyko­ny­wał roz­kazy.
Wszy­scy oni zasta­na­wiali się, czy można by jakoś pomi­nąć tę w mun­du­rze MGB…
Wiatr znów zaczął okry­wać trupy śnie­giem. Paro­wóz wciąż oświe­tlał je z dala, maszy­ni­sta przy­tu­py­wał w gru­bych walon­kach, lokalny szczaw wpa­try­wał się w swoje buty.
Ros­sel postu­kał kciu­kiem w palce lewej dłoni, a raczej to, co z nich zostało. Zwy­kle tak robił, gdy chciał coś prze­my­śleć. Kikuty były pamiątką po spo­tka­niu z cze­ki­stami, jak wciąż ich nazy­wano. Ros­sel wie­dział, że nie spo­sób przed nimi niczego ukryć. To ni­gdy się nie uda­wało. W sumie dzi­wił się nawet, że jesz­cze tu nie dotarli. Taka sprawa to w końcu ich działka. I nie, nie będzie żad­nych pośpiesz­nych pogrze­bów. Niczego nie pominą. Ciała tra­fią do Lenin­gradu, gdzie zosta­nie wsz­częte regu­larne docho­dze­nie. I potrwa ono do chwili, gdy MGB położy na nim łapę. Tak jak na czte­rech pecho­wych mili­cjan­tach, któ­rym przy­pa­dła ta sprawa.
On jed­nak nie mógł sobie pozwo­lić na kolejne spo­tka­nie z MGB. Już poprzed­nie mogło być ostat­nim.
Uniósł głowę.
Może naprawdę uda­łoby im się z tym wszyst­kim upo­rać, gdyby sku­pili się tylko na Kró­lo­wej Śniegu? Jakieś łatwe aresz­to­wa­nie, dużo gada­nia o jej legen­dar­nym tem­pe­ra­men­cie i cał­kiem jaw­nych roja­li­stycz­nych sym­pa­tiach…
– Niech ten chło­pak znaj­dzie dla nas jakąś cię­ża­rówkę – ode­zwał się w końcu roz­ka­zu­ją­cym tonem. – I gar­nek wrzątku z paro­wozu. Musimy jakoś ode­rwać tam­tego…
Gra­czow uniósł nogę i kop­nął głowę popa.
– Wrzątku już nie trzeba – powie­dział.

3

Gra­czow i Tanie­jew zostali, żeby dopil­no­wać zała­dunku ciał na cię­ża­rówkę ZiS-5, grata z demo­bilu, którą miej­scowy mili­cjant zor­ga­ni­zo­wał skądś po godzin­nych poszu­ki­wa­niach. Była to jedyna uży­teczna rzecz, jaką zro­bił tej nocy. Tanie­jew strze­lił jesz­cze ze dwa­dzie­ścia zdjęć tru­pów, które w końcu owi­nięte bre­zen­tem tra­fiły na plat­formę. Gra­czow miał rację – były zamar­z­nięte na kość, ale dziw­nie lek­kie. Zwy­kle ciężko było ruszyć zwłoki, o czym cała ekipa już nie raz się prze­ko­nała, ale nie tym razem.
Ros­sel i Lipu­chin wró­cili tym­cza­sem do moskwi­cza. Porucz­nik pocze­kał za kie­row­nicą, aż kapi­tan zeskro­bie lód z wewnętrz­nej strony przed­niej szyby. Osiadł tam od ich odde­chów. Ale i do tego przy­wy­kli. W schowku na desce roz­dziel­czej mieli co trzeba, żeby się z tym upo­rać, czyli nad­ła­maną drew­nianą łyżkę i stare egzem­pla­rze „Prawdy” i „Sowiet­skogo Sporta”.
Przez pierw­sze pół godziny jechali w ciszy. Sły­chać było tylko sil­nik i tar­cie opon o śnieg. No i skro­ba­nie Lipu­china, bo lód znów zaczął pora­stać szybę. Samo­chód zaś co chwila pró­bo­wał zdry­fo­wać z bia­łej drogi i Ros­sel nie­źle się pocił za kie­row­nicą.
Bli­żej mia­sta było już łatwiej, śnieg został tu już tro­chę roz­jeż­dżony.
– Jakieś prze­my­śle­nia? – spy­tał w końcu Lipu­chin.
– Nic war­tego wzmianki, towa­rzy­szu kapi­ta­nie.
Lipu­chin się uśmiech­nął.
– Mam na myśli tę sprawę.
Ros­sel wzru­szył ramio­nami.
– Dziw­nie porządny ten maniak – powie­dział. – Uło­żył te ciała jak w kolejce do teatru. Sza­leń­stwo to zwy­kle chaos. Irra­cjo­nalne dzia­ła­nia. A tu jest ina­czej.
– Wyrwał im zęby i zdarł skórę z twa­rzy – przy­po­mniał Lipu­chin. – To nie jest nor­malne. Musi być wal­nięty.
– Może chciał po pro­stu ukryć ich toż­sa­mość – odparł Ros­sel. – To mogło być prze­my­ślane i celowe.
Lipu­chin chrząk­nął i od nie­chce­nia poskro­bał szybę łyżką.
– On czy oni? – spy­tał po chwili.
– Tego jesz­cze nie jestem pewien. A wy?
Kapi­tan zawa­hał się.
– Nie wiem – odpo­wie­dział w końcu. – Cho­ciaż opra­wie­nie tych wszyst­kich ciał to tro­chę za dużo roboty na jed­nego czło­wieka.
– Zatem dwóch męż­czyzn – zasu­ge­ro­wał Ros­sel. – Przy­wieźli zwłoki cię­ża­rówką i uło­żyli na torach. Sporo przed prze­jaz­dem pierw­szego pociągu. Potem śnieg zasy­pał ich ślady i pra­wie przy­krył ciała. A jesz­cze póź­niej nad­je­chał nasz towa­rowy.
– Tak, może dwóch. Ale pew­no­ści bym nie miał. No i dla­czego? Dla­czego tak to urzą­dzili? Dziwna kom­bi­na­cja. Jak to niby mogło wyglą­dać? – Uniósł rękę i pocią­gnął łyk z wyima­gi­no­wa­nej butelki. – Poje­dziesz ze mną nad Ładogę? Mam kilka tru­pów do uło­że­nia na torach – dodał prze­pi­tym gło­sem.
– To może mieć sens. W sumie nawet dość oczy­wi­sty.
– Zna­czy jaki?
– Nie chcia­łem o tym mówić przy Gra­czo­wie i Tanie­je­wie. Zwłasz­cza Gra­czo­wie. On by wła­sną matkę sprze­dał za kopiejkę.
Lipu­chin ski­nął głową.
– Z dru­giej strony Tanie­jew jest dość pozbie­rany – odparł kapi­tan. – Roz­sądku miewa wię­cej niż my wszy­scy. Suge­ru­je­cie więc, że to robota cze­ki­stów? Ale po co mie­liby tak mor­do­wać kogoś ze swo­ich?
Pyta­nie miało sens, ale nie do końca. Cze­ki­ści, co ozna­czało w prak­tyce nie tylko MGB, ale także OGPU i NKWD, od wielu lat likwi­do­wali z wiel­kim entu­zja­zmem szpie­gów, sabo­ta­ży­stów, faszy­stów, pisa­rzy, księży, kuła­ków, troc­ki­stów, muzy­ków, gene­ra­łów, leka­rzy, mili­cjan­tów. Jak wszyst­kich, któ­rzy posłu­gi­wali się jakimś języ­kiem obcym albo choć raz byli za gra­nicą. Czyli tak zwany ele­ment anty­ra­dziecki.
Ros­sel poszu­kał jakiejś w miarę dyplo­ma­tycz­nej odpo­wie­dzi.
– Nie byłby to pierw­szy raz – zary­zy­ko­wał.
Lipu­chin pokrę­cił głową.
– Nie wydaje mi się. Nie w pobliżu jeziora. Nie chcia­łoby im się jeź­dzić tak daleko. Szcze­gól­nie w taką pogodę. To ciężka fizyczna praca. Podobno mają miej­sce na takie rze­czy, w lesie pod Tok­so­wem. Lepiej nie zry­wać tam kwiat­ków. Ludzie mówią, że wyra­stają ze zdraj­ców.
Ros­sel przy­ha­mo­wał. Od razu nieco znio­sło ich w prawo, ale moskwicz zwol­nił. Zaraz potem poka­zał się zako­pany do połowy w śniegu dro­go­wskaz infor­mu­jący: Lenin­grad 35 km. Ros­sel skrę­cił w lewo. Spoj­rzał na zega­rek. Było już dobrze po czwar­tej nad ranem.
– Tak więc maniak – powie­dział. – Ale szcze­gólny. Taki, który naj­pierw kroi ofiary, usuwa jądra, wyrywa krtań, wybija zęby, zdziera skórę z twa­rzy. A potem układa opra­wione ciała jak skar­petki w szu­fla­dzie bur­żuja. Schlud­nie i w okre­ślo­nym porządku.

* * *

Na obrze­żach mia­sta szosa była pra­wie czarna i opony wresz­cie zła­pały przy­czep­ność. W samo­cho­dzie zro­biło się na tyle cie­pło, że Lipu­chin nie miał już wiele do skro­ba­nia. Ros­sel nie mógł wyjść ze zdzi­wie­nia, że ich autko poko­nało taki kawał drogi bez cie­nia skargi.
Była piąta trzy­dzie­ści i Lenin­grad, wciąż otu­lony ciem­no­ścią, budził się do życia. Jesz­cze wczo­raj pano­wała tu pogoda typowa dla połowy paź­dzier­nika, czyli było zimno, ale bez prze­sady. Teraz, dwa­dzie­ścia cztery godziny póź­niej, nazy­wane przez nie­któ­rych Wene­cją Pół­nocy mia­sto zna­la­zło się w oko­wach lodu. Całe, razem ze swymi przed­re­wo­lu­cyj­nymi dwo­rami i pała­cami. Wra­cali tą samą drogą, którą wyjeż­dżali, przez pro­spekt Piska­riow­ski, omi­ja­jąc cen­trum aż do mostu Bol­sze­och­tin­skiego. W zajezdni przy Smol­nym roz­pa­lano pod tram­wa­jami małe ogni­ska, żeby pod­grzać smary wóz­ków jezd­nych. Pew­nie nauczyli się tego na fron­cie, przy obsłu­dze T-34. Wysoko na Smol­nym wisiał wielki pla­kat przed­sta­wia­jący trzech męż­czyzn, który zda­wali się przy­glą­dać tym zabie­gom. Jed­nym z nich był Sta­lin. Dru­gim, o pogar­dli­wym spoj­rze­niu zawo­do­wego biu­ro­kraty, musiał być Gie­or­gij Malen­kow, wedle nie­któ­rych pogło­sek wyzna­czony już na jego następcę. Trze­cim, lekko łysie­ją­cym męż­czyzną w śred­nim wieku i w pince-nez na nosie, był Ław­rien­tij Beria, wice­pre­mier odpo­wie­dzialny za bez­pie­czeń­stwo pań­stwa. Na pla­ka­cie wid­niało ponadto: ZWY­CIĘ­STWO I WOL­NOŚĆ! Obchody dzie­sią­tej rocz­nicy utwo­rze­nia Drogi Życia. 19 listo­pada.
Kiedy moskwicz mijał Smolny, Ros­sel zer­k­nął w górę i zasta­no­wił się prze­lot­nie, czy te bino­kle miały pomóc Berii w wypa­try­wa­niu grze­chów dwóch milio­nów lenin­grad­czy­ków.
Poste­ru­nek numer 17 znaj­do­wał się na rogu ulic Wos­sta­nija i Nie­kra­sowa. Ros­sel zatrzy­mał moskwi­cza przy kra­węż­niku i wyłą­czył sil­nik. Przez chwilę obaj z Lipu­chi­nem sie­dzieli w mil­cze­niu. Nie było im pilno roz­po­cząć dzień pracy wcze­śniej niż to konieczne, mimo że bez­pow­rot­nie stra­cili tę noc. Miesz­kańcy mia­sta mijali ich w dro­dze do biur, fabryk, szkół. Prze­szła grupa robot­ni­ków budow­la­nych, już od rana pod dobrą datą – od prze­rwa­nia blo­kady minęło osiem lat, ale mia­sto wciąż się odbu­do­wy­wało. Gra­czow i Tanie­jew mieli lepiej: byli po zmia­nie i odsta­wiw­szy ciała do kost­nicy, mogli wró­cić do domu, żeby się wyspać.
Po raz pierw­szy, odkąd wyrwano go z łóżka, Ros­sel poczuł, jak bar­dzo prze­marzł. Czuł, że minie kilka dni, nim naprawdę się ogrzeje. Ziew­nął.
– Nie ma czasu na drzemkę, porucz­niku – powie­dział roz­sąd­nie Lipu­chin, sta­ra­jąc się popra­wić nastrój. – Chyba potrzeba nam her­baty. Roz­grze­jemy dło­nie i serca. Lidia nastawi nam samo­war.
Wysiadł z samo­chodu i klep­nął w dach moskwi­cza, jakby chciał potwier­dzić swoje słowa. Ros­sel patrzył na kapi­tana, który prze­szedł przez ulicę i pchnął cięż­kie drew­niane drzwi komi­sa­riatu. Zanim wszedł, zdjął czapkę i prze­cze­sał pal­cami jasne włosy. Byłby ide­al­nym boha­te­rem pro­pa­gan­do­wych wizji sowiec­kiego raju i kto wie, może by się w nich zna­lazł, gdyby nie popeł­nił błędu i nie uległ pod­szep­tom zdra­dziec­kiego węża.
Błędy.
Wszy­scy je popeł­niali. Nie­które były śmier­tel­nie groźne. Ros­sel żało­wał cza­sem, że jego taki nie był. Gdyby trzy­mał język za zębami, daro­wu­jąc sobie bły­sko­tliwe uwagi, może wciąż grałby na skrzyp­cach w Teatrze Kirowa, a nawet mie­wałby tu i tam wła­sne kon­certy. Młody duchem, uśmiech­nięty, roman­su­jący to z jakąś tan­cerką, to śpie­waczką. Nie musiałby co rano oglą­dać w lustrze swej wid­mo­wej twa­rzy. Twa­rzy rów­nie bla­dej jak roz­pro­wa­dzane na niej mydło do gole­nia.
Ścią­gnął ręka­wiczki i spoj­rzał na swe dło­nie.
W lewej bra­ko­wało dwóch pal­ców, małego i ser­decz­nego. Środ­kowy i wska­zu­jący pozo­stały nie­tknięte, ale były sztywne i jakby nieco skrę­cone. Z prawą dło­nią było lepiej, wszyst­kie palce były na miej­scu, ale ser­deczny i mały zostały zła­mane i krzywo się zro­sły.
Ros­sel dobrze pamię­tał, jak to się stało. Była to jego gama cier­pie­nia:
Do – lewy mały palec. Pierw­szy zła­many przez śled­czego, który nie­za­do­wo­lony ze ską­pych zeznań się­gnął po dłuto.
Re – sko­ja­rzone z naj­trud­niej­szymi przej­ściami, z pal­cami przy­ci­ska­ją­cymi struny we wła­ści­wych miej­scach.
Mi. Ten palec został odcięty. „Możesz to prze­rwać – rzu­cił prze­słu­chu­jący. – Wystar­czy, że się przy­znasz”.
Fa – palec ser­deczny. Potrak­to­wany dłu­tem.
Sol – śled­czy odło­żył dłuto, ale się­gnął po mło­tek i zaczął nim obra­biać prawą dłoń. Cier­pie­nie winno być syme­tryczne.
To już nie była gama, lecz arpeg­gia. A potem zro­biło się jesz­cze trud­niej. W końcu i tak się przy­znał. W końcu powie­dzieli mu nawet do czego. Cho­dziło o wro­gie nasta­wie­nie do wła­dzy radziec­kiej. Nie pamię­tał, żeby to spre­cy­zo­wali.
W szcze­gó­łach mogło to być cokol­wiek. Na przy­kład pla­no­wa­nie kontr­re­wo­lu­cyj­nych aktów sabo­tażu. W cza­sie wojny był to ich ulu­biony motyw. Albo roz­sie­wa­nie wro­giej pro­pa­gandy. Pla­no­wa­nie mor­der­stwa kogoś z kadr par­tyj­nych. Spi­sko­wa­nie na rzecz faszy­zmu. Spe­ku­lanc­two. Dywer­sja. Roz­po­wszech­nia­nie plo­tek w celu obni­że­nia morale. Szpie­go­stwo. Wyku­py­wa­nie trudno dostęp­nych pro­duk­tów. Było z czego wybie­rać, osta­tecz­nie w tak nie­spo­koj­nych cza­sach wszystko mogło się oka­zać aktem zdrady. Pro­szę, towa­rzy­sze, oto menu – wybie­raj­cie, na co macie ochotę.
Długi ostry nos i pokryta bli­znami twarz oprawcy. Smród celi. Zatę­chłe pasy, lodo­wate kaj­danki. Wykrzy­wia­jąca plecy ława. To wszystko dobrze pamię­tał. Ale zezna­nia spo­wi­jała mgła.
La.
Wszystko to wlo­kło się bez końca.
Ale gdy wresz­cie minęło, Ros­sel wie­dział, że stał się kimś innym. I do tego nie­mową. Godzi­nami wpa­try­wał się w kikuty pal­ców. W jakiejś chwili powie­dział innemu więź­niowi w prze­peł­nio­nej celi: „To tak, jakby mi język wyrwali”. Wie­dział, że niczego już nie zagra.
Sie­dząc wciąż w zapa­ro­wa­nym moskwi­czu, Ros­sel zadrżał i pomy­ślał, że chyba rze­czy­wi­ście pora na her­batę. Pie­przyć to wszystko. Cały skost­niał.
Nie licząc dłoni. One od dawna były lodo­wate.

 
Wesprzyj nas