W odróżnieniu od człowieka, który od chwili narodzin podlega ograniczeniom fizycznym, owad rodzi się ze zdolnością do doskonalenia swego ciała. Gdy dojdzie do granicy swoich możliwości, przeistacza się cudownie w całkowicie inne stworzenie…


Rój HellstromaNils Hellstrom to znany ekolog, entomolog, autor filmów dokumentalnych i wykładowca, a przy tym człowiek o sporych koneksjach politycznych.

Uwagę władz przyciąga, gdy podczas obserwacji jego siedziby w Oregonie ginie bez śladu jeden z agentów rządowych. Tajna Agencja – zaniepokojona przechwyconymi dokumentami Hellstroma, które wskazują na budowę tajnej broni – wysyła w teren kolejny zespół.

Jego odkrycia są wysoce niepokojące i groźne nawet dla policyjnego państwa, jakim stały się Stany Zjednoczone.

Inspiracją dla powieści była Kronika Hellstroma, która w 1972 roku otrzymała Oscara dla najlepszego pełnometrażowego filmu dokumentalnego.
Książka zdobyła w 1978 roku Prix Tour-Apollo

***

Żywy intelekt, który niemal nie ma sobie równych we współczesnej literaturze science fiction.
The Encyclopedia of Science Fiction

Frank Herbert (1920-1986) to jeden z najwybitniejszych twórców literatury SF, zdobywca prestiżowych nagród Hugo, Nebula i Prix Apollo, autor kilkunastu doskonałych powieści i zbiorów opowiadań, prekursor nurtu ekologicznego w fantastyce. Polski czytelnik zna m.in. jego Oczy Heisenberga, Gwiazdę chłosty, Władcę niebios i Twórców bogów. Sławę przyniosły mu jednak przede wszystkim epokowe „Kroniki Diuny” – barwna epopeja przedstawiająca dzieje pustynnej planety Arrakis, źródła najcenniejszej substancji we wszechświecie: melanżu. Na cykl składają się powieści: Diuna, Mesjasz Diuny, Dzieci Diuny, Bóg Imperator Diuny, Heretycy Diuny i Kapituła Diuną.

Frank Herbert
Rój Hellstroma
Przekład: Andrzej Jankowski
seria Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 27 kwietnia 2021
 
 

Rój Hellstroma

Wstęp

 
W 1971 roku Oscara za najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny (a w następnym roku nagrodę Brytyjskiej Akademii Filmowej w tej samej kategorii) zdobyła Kronika Hellstroma w reżyserii Walona Greena, według scenariusza Davida Seltzera. W filmie tym doktor Nils Hellstrom, fikcyjny szwedzki profesor, w którego wciela się Lawrence Pressman, przedstawia wiele fascynujących obrazów z życia owadów, opatrując je quasi-apokaliptycznym komentarzem. Stawia przy tym prowokacyjną tezę, że owady, które zamieszkują Ziemię dłużej niż ludzie, są lepiej przystosowane do panujących na niej warunków, więc przetrwają, a my nie. Zalecam czytelnikom, by obejrzeli ten film; z jego dostępnych na YouTube fragmentów można sobie złożyć całość.
Rój Hellstroma jest fikcyjnym rozwinięciem założenia, na którym opiera się ów film, i niezwykłym dziełem literackim. Oczywiście beletryzacje filmowych historii są nam dobrze znane; zwykle są kiepskie, robione tylko dla pieniędzy. Czasami pisarze tworzą sequele lub prequele filmów, które zdobyły uznanie publiczności, i zdarza się, że są one od nich bardziej interesujące. Jednak Rój Hellstroma jest czymś innym – oryginalną powieścią o potężnej sile oddziaływania, która przyjmując założenie (i oczywiście tytuł) filmu i twórczo je rozwijając, zmierza w zupełnie innym kierunku. Ta książka to nie towar oferowany w sprzedaży wiązanej z filmem, który nasunął autorowi pomysł jej napisania, ale jego celowe przekształcenie w coś dużo bogatszego i dziwniejszego. Zamiast efektownej, ale dość prostej narracji filmu dokumentalnego Herbert tworzy porywający, apokaliptyczny dreszczowiec. W Kronice Hellstroma przedmiotem zainteresowania są owady, natomiast Herbert przenosi je na ludzi.
Nazwisko Herberta jest ściśle związane z Diuną (1965), jego niezwykle popularną powieścią awanturniczą, której akcja toczy się na pustynnej planecie Arrakis. Zarówno ta powieść, jak i miriady jej sequeli (nie wszystkie zostały napisane przez Herberta i niewiele z nich jest bardzo dobrych) uczyniły z owej planety jedno z najsłynniejszych miejsc w dwudziestowiecznej fantastyce. To najbardziej znane jego dzieło tak przyćmiło pozostałe, że łatwo o nich zapomnieć. A napisał ich sporo, w tym kilka co najmniej tak samo zapadających w pamięć i wspaniałych jak Diuna. Pomimo niezwykłego powodzenia, jakim cieszyła się i nadal cieszy, nie jest ona nawet specjalnie typowa dla twórczości autora.
Szerokie przestrzenie przedstawione w Diunie układają się zarówno w opis topograficzny, jak i metaforę – na tyle konkretne (mają coś wspólnego z „Arabią” i islamem, ze zmianą klimatu i mistycyzmem), że nie są nieokreślone, ale jednocześnie na tyle niepełne, że zostawiają czytelnikom miejsce, które mogą oni wypełnić wytworami swojej wyobraźni. Wydaje mi się, że międzynarodowy sukces zawdzięcza Diuna w pewnej mierze owej imaginacyjnej przestrzenności, otwartej estetyce, która pozwala jej miłośnikom puścić wodze fantazji. Ale nie znajdziemy jej w pozostałych utworach Herberta. Przeciwnie, dominuje w nich nastrój klaustrofobii. Jego pierwszą powieścią był futurologiczny dreszczowiec The Dragon in the Sea [Smok w morzu] (1956), którego akcja rozgrywa się na okręcie podwodnym. Z autentycznym napięciem śledzimy losy zamkniętej w nim, poddawanej rosnącej presji i wpadającej w coraz większą paranoję załogi. W The Dosadi Experiment (1956) mamy miasto, w którym 850 milionów ludzi stłoczonych jest na czterdziestu kilometrach kwadratowych. Herbert kilkakrotnie powracał do tematu ludzkiego życia w społecznościach wzorowanych na egzystencji ściśniętych w ulu owadów. Zrobił to między innymi w Zielonym mózgu (1966), a potem właśnie w Roju Hellstroma. Ze wszystkich tych fikcyjnych przedstawień klaustrofobii najlepsze jest to ostatnie. Herbert uważa, że metaforyczne diamenty w naszych głowach powstają pod ciśnieniem, że klaustrofobia i zamknięcie sprzyjają skupieniu się na narracji. Podczas gdy Diuna otwarta jest na tysiące możliwych interpretacji – o czym świadczy to, jak często powstają jej adaptacje filmowe, telewizyjne i muzyczne, nawiązujące do niej gry wideo i twórczość fanów – Rój Hellstroma prowadzi w innym kierunku: zamyka tekst filmowy w narracji prozatorskiej.

Twórców fantastyki od dawna fascynuje „umysł roju”. Przypuszczam, że ma to coś wspólnego z niesamowitą równowagą między odrażającą obcością i dziwną bliskością życia owadów społecznych. Z jednej strony egzystencja w mrowisku, gnieździe pszczół i termitierze jest zupełnie odmienna od interakcji w społeczności ludzkiej, wskutek czego przedstawianie obcych cywilizacji jako „owadzich” stało się tak powszechne, że jest niemal banałem. Jednak z drugiej ludzkie struktury społeczne są tak złożone i splecione, że w przyrodzie jedyną ich analogią są społeczności owadów, a podział pracy, kolektywne życie i wytrwałe dążenie do wspólnego celu są (w swej skuteczności i jedności) równie pociągające, jak odpychające. The Empire of the Ants [Imperium mrówek], opowiadanie H.G. Wellsa z 1905 roku, pokazuje groźny potencjał umysłu roju, a w jego wcześniejszej (z 1901 roku) powieści Pierwsi ludzie na Księżycu rodowici mieszkańcy satelity Ziemi żyją zgodnie z logiką wielkiego ula. W powstałych później setkach opowiadań, powieści i filmów, jak choćby w The Green Machine [Zielonej maszynie] Franka Ridleya (1926), filmie Them! [One!] Gordona Douglasa o ogromnych mrówkach (1954) czy The Furies [Furiach] Keitha Robertsa (1966), widzimy globalne zagrożenie ze strony owadów społecznych albo groźne, owadopodobne istoty z głębi kosmosu. Spośród wielu przykładów tej drugiej strategii wymienić można Kawalerię kosmosu (1959) Roberta A. Heinleina, Grę Endera (1985) Orsona Scotta Carda i jej liczne kontynuacje czy Borg ze Star Trek: Następne pokolenie. We wszystkich tych przypadkach podkreśla się siłę (pojmowaną jako zagrożenie ze strony) roju postrzeganego z zewnątrz. Natomiast widziana od wewnątrz siła ta staje się korelatem ucisku społecznego, podczas zimnej wojny często zrównywanego wprost z zachodnim postrzeganiem zagrożenia ze strony komunizmu.
Jednak powieść Herberta, chociaż napisana w szczytowym okresie panującej w jego ojczyźnie obawy przed czerwonymi, nie zestarzała się tak jak tamte utwory, ponieważ przyjmuje on ewolucyjny punkt widzenia. Rój jest w niej, podobnie jak w niedawno wydanej (2003) powieści Stephena Baxtera Coalescent [Złączony], o wiele bardziej zrównoważony, jednocześnie pociągający i odpychający. Możemy widzieć w logice roju przytłaczającą klaustrofobię albo dającą poczucie bezpieczeństwa bliskość, coś, co w powieści Herberta, pełnej pięknych, nagich kobiet i aktów kopulacji, nie jest dalekie od atmosfery podniecenia seksualnego. Innymi słowy, możemy traktować rój jako metaforę obcego narodu albo rodziny. Jedną z rzeczy, które wynoszą rój Herberta ponad szablon, jest pomysł, że życie w roju nie oznacza straszliwej monotonii, lecz metamorfozę. Jak mówi sam Hellstrom, nawiązując do filmu, który Herbert przekształcił (ponownie) w powieść, „w odróżnieniu od człowieka, który od chwili narodzin podlega ograniczeniom fizycznym, owad rodzi się ze zdolnością do doskonalenia swego ciała. Gdy dojdzie do granicy swoich możliwości, przeistacza się cudownie w całkowicie inne stworzenie. W tej przemianie odnajduję moje rozumienie Roju. Dla mnie jest on kokonem, z którego wyłoni się nowy człowiek”. Przemiana filmu w książkę formalnie odzwierciedla to większe pragnienie. Wszystko – mówi powieść – się zmieni.
Adam Roberts

Słowa matki rojowej Trovy Hellstrom: „Czekam na dzień, w którym pójdę do kadzi i zjednoczę się z całym naszym ludem”.
(datowane 26 października 1896)

Mężczyzna z lornetką czołgał się przez zbrązowiałą od upału trawę. Były w niej owady, a on nie lubił owadów, ale nie zważał na nie i skupiał się na tym, by dotrzeć w cień dębów na szczycie wzgórza, starając się jak najmniej poruszać skrywającą go roślinność, mimo że sypały się z niej na jego odkrytą skórę oście i pełzające istoty.
Wąska twarz, smagła i głęboko pobrużdżona, zdradzała jego wiek – pięćdziesiąt jeden lat – ale czarne i tłuste włosy, które wysuwały się spod kapelusza słonecznego w kolorze khaki, zadawały temu kłam. Tak samo jego ruchy, szybkie i pewne.
Na szczycie wzgórza wziął kilka głębokich oddechów, przecierając szkła lornetki czystą lnianą chusteczką. Potem rozsunął źdźbła trawy, nastawił ostrość i skierował lornetkę na farmę, która leżała w dolinie pod wzgórzem. Obserwację utrudniało rozedrgane od upału jesienne powietrze oraz sama specjalnej produkcji lornetka dziesięć na sześćdziesiąt. Wyrobił sobie nawyk patrzenia przez nią jak przez celownik karabinu tuż przed strzałem – wstrzymaj oddech, skup się na szybkim przeczesywaniu terenu samymi tylko ruchami oczu, trzymaj nieruchomo cenny instrument ze szkła i metalu, który pokazuje odległe przedmioty tak szczegółowo, jakby znajdowały się tuż przed tobą.
Farma, którą objął wzmocnionym przez szkła wzrokiem, była dziwnie samotna. Dolina miała około ośmiuset metrów długości, może czterysta szerokości, w górnym końcu zaś, gdzie po czarnej skalnej ścianie ciekła nitka wody, się zwężała. Zabudowania stały na oczyszczonej z zarośli ziemi po drugiej stronie wąskiego strumyka, którego wijące się, obramowane wierzbami koryto było zaledwie bladym wspomnieniem wiosennej obfitości. Sterczące z wody kamienie pokrywały drżące płachty zielonego mchu, w kilku miejscach tworzyły się płytkie kałuże, w których prąd wody zdawał się całkiem zanikać.
Budynki – zbieranina zszarzałych desek i ślepych okien stanowiących jaskrawy kontrast ze schludnie skoszonymi polami, które ciągnęły się w równoległych rzędach między prostymi liniami porządnych ogrodzeń – były odsunięte od strumienia. Do starej, głównej bryły domu ze spadzistym, wydłużonym ku tyłowi dachem dodano dwa skrzydła, w tym jedno z wychodzącym na strumień oknem wykuszowym. Po jego prawej znajdowała się duża stodoła z wielkimi wrotami i wieżyczkami sterczącymi z kalenicy. Nie miała okien, ale na całej jej długości i widocznym końcu rozmieszczone były zasłonięte żaluzjami otwory wentylacyjne. Na wzgórzu za stodołą stała rozpadająca się obora; mniejszy obiekt po tej stronie mógł być wychodkiem, inna mała, drewniana konstrukcja wyżej, na wzgórzu za domem, być może starą pompownią, a niżej, przy płocie na północnym końcu doliny, przysadzista betonowa bryła o boku długości około ośmiu metrów i płaskim dachu przypuszczalnie nową, ale wyglądała jak bunkier.
Obserwator, który nazywał się Carlos Depeaux, odnotował w głowie, że dolina odpowiada opisom. Pełno tam było znaków ostrzegawczych: nikt się nie kręcił przy budynkach (chociaż ze stodoły dobiegał wyraźnie słyszalny, irytujący szum maszyn), od północnej bramy nie biegła do nich żadna droga (najbliższa dochodziła do doliny od północy, ale kończyła się przy bramie obok bunkra). Od tej bramy do domu i stodoły prowadziła ścieżka z wąską koleiną, najprawdopodobniej wyżłobioną przez taczkę.
Wyżej zbocza doliny były strome, miejscami niemal urwiste, z brązowymi skalnymi wychodniami pod szczytem na dalszym końcu. Podobny skalny występ znajdował się około trzydziestu metrów na prawo od Depeaux. Pomiędzy dębami i madronami rosnącymi na zboczach wiło się kilka ścieżek wydeptanych przez zwierzęta. Na południu dolinę zamykała czarna skała opleciona małym wodospadem cienkich cynamonowych strużek wody, które niżej łączyły się w strumień. Na północy dolina rozszerzała się i przechodziła w pofałdowane łąki, na których widniały tu i ówdzie kępy sosen przemieszanych z dębami i madronami. W oddali pasło się bydło, ale chociaż na granicy farmy nie było żadnego płotu, wysoka trawa wskazywała, że nie śmiało się zapuszczać zbyt blisko tej doliny. To też zgadzało się z raportami.
Zadowolony, że dolina nadal odpowiada jej opisom, Depeaux wpełznął za grzbiet wzgórza i znalazł ocienione miejsce pod dębem. Tam przekręcił się na plecy i ustawił mały plecak tak, by mieć dostęp do jego wnętrza. Wiedział, że jego strój dobrze się wkomponowuje w trawę, ale wciąż wahał się, czy usiąść. Wolał czekać i nasłuchiwać. Plecak zawierał futerał lornetki, sfatygowany od częstego kartkowania egzemplarz Szybkiej identyfikacji ptaków, dobry trzydziestopięciomilimetrowy aparat fotograficzny z długim obiektywem, dwie cienkie kanapki z wołowiną w folii, pomarańczę i plastikową butelkę z ciepłą już wodą.
Wyjął jedną kanapkę, przez chwilę leżał bez ruchu i patrzył przez gałęzie dębu, nie skupiając swych jasnoszarych oczu na niczym konkretnym. Skubnął czarne włoski wystające z nosa. Niezwykle dziwna sytuacja. Była połowa października i do tej pory, przez cały okres żniw, Agencji nie udało się zaobserwować mieszkających w tej dolinie farmerów. A jednak plony zostały zebrane. Widać to było na pierwszy rzut oka. Depeaux nie był rolnikiem, ale zdawało mu się, że rozpoznaje pozostawione w ziemi grube dolne części łodyg kukurydzy, chociaż górnych już nie było.
Zastanawiał się, dlaczego je zebrano. Należące do innych farm pola, które mijał podczas długiej jazdy do tej doliny, nadal zasłane były pozostałościami roślin. Nie był pewien, ale przypuszczał, że to jeszcze jeden ze znaków ostrzegawczych, którymi tak bardzo zainteresowała się Agencja. Ta niepewność, luka w wiedzy, martwiła go, więc zakonotował sobie, by to sprawdzić. Czyżby spalili łodygi?
Nie zauważywszy wokół nikogo, kto mógłby go śledzić, Depeaux usiadł, oparł się plecami o pień dębu, zjadł kanapkę i wypił kilka łyków ciepłej wody. Był to pierwszy posiłek, na jaki pozwolił sobie od świtu. Pomarańczę i drugą kanapkę postanowił zostawić na później. Od kępy sosen, w której ukrył rower, pełznął do tego punktu obserwacyjnego długo i powoli. Kamper i drugie stanowisko obserwacyjne, gdzie zostawił Tymienę, znajdowały się jeszcze pół godziny jazdy rowerem dalej. Nie chciał ryzykować i wycofywać się przed zmrokiem, wiedział zatem, że nim wróci do furgonetki, będzie głodny jak wilk. Nie pierwszy raz wykonywał takie zadanie. Szczególny charakter akurat tego stawał się tym bardziej oczywisty, im bardziej zbliżał się do farmy. Cóż – ostrzeżono go przed tym. Wrodzony upór pchał go naprzód, poza granicę głodu, którą – jak wiedział – będzie musiał przekroczyć w drodze powrotnej. Teren był o wiele bardziej otwarty i pozbawiony potencjalnych kryjówek, niż Depeaux sądził na podstawie zdjęć lotniczych. Wprawdzie Porter wyraźnie o tym wspomniał, ale on zamierzał podejść do farmy z innej strony i znaleźć jakąś osłonę. Okazało się jednak, że na szerokiej łące, przez którą musiał się podkradać na szczyt wzgórza, oprócz zrudziałej trawy nie ma niczego, co by mu ją dało.
Zjadłszy kanapkę i wypiwszy połowę wody, Depeaux zakręcił butelkę i schował ją wraz z resztą jedzenia do plecaka. Przez chwilę sprawdzał, czy ktoś za nim nie idzie. Nic na to nie wskazywało, ale nie mógł się pozbyć niemiłego uczucia, że jest śledzony. W chylącym się ku zachodowi słońcu ścieżka wygnieciona przez niego w trawie rysowała się wyraźnym cieniem, lecz nie mógł na to nic poradzić.
Przyjechał do Fosterville o trzeciej nad ranem, zastanawiając się nad śpiącą społecznością, która – jak mu powiedziano – generalnie odmawiała odpowiedzi na pytania dotyczące farmy. Na obrzeżach miasteczka znajdował się nowy motel i Tymiena zaproponowała, żeby przespali się tam przed zbadaniem farmy, ale Depeaux miał złe przeczucia. A jeśli byli tam jacyś obserwatorzy, którzy donieśliby właścicielom farmy o przyjezdnych?

Farma.
Przez pewien czas, jeszcze przed zaginięciem Portera, we wszystkich raportach Agencji pisano tę nazwę dużymi literami. Depeaux dojechał do zakrętu kilka mil przed doliną i tuż przed świtem zostawił tam Tymienę. Teraz był obserwatorem ptaków, ale nie było widać ani jednego.
Wrócił do luki w trawie i jeszcze raz spojrzał na dolinę. Pod koniec lat sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku doszło tu do masakry Indian – farmerzy wybili resztki „dzikiego” plemienia, by usunąć zagrożenie dla swojego bydła. Jedynym śladem po tym niemal zapomnianym dniu była nazwa doliny – „Strzeżona”. Według historycznej wzmianki, którą znalazł Depeaux, pierwotnie nazywała się ona Płynąca Woda, co było tłumaczeniem z języka Indian. Jednak pokolenia farmerów doprowadziły do obniżenia się poziomu wód gruntowych i teraz woda nie płynęła już tu przez okrągły rok.
Przyglądając się badawczo dolinie, Depeaux myślał o tym, co takie nazwy mówią o ludzkiej naturze. Przejeżdżający tędy przypadkowy obserwator, który nie odrobił pracy domowej, mógłby pomyśleć, że dolina zawdzięcza swą nazwę położeniu. Strzeżona Dolina wyglądała na odciętą od świata; wydawało się, że łatwy dostęp do niej jest tylko z jednej strony. Jej zbocza były strome, klif znaczył wyżej położony koniec i otwierała się jedynie na północy. „Jednak pozory mogą mylić” – rzekł w duchu Depeaux. Udało mu się bez wielkiego trudu dostać w miejsce, z którego widział ją jak na dłoni; miał lornetkę, ale równie dobrze mógł mieć broń. I w pewnym sensie lornetka była bronią, wymierzoną w dolinę, by ją zniszczyć.
Dla Depeaux ten plan zniszczenia zaczął się, gdy Joseph Merrivale, dyrektor operacyjny Agencji, wezwał go, by przydzielić mu zadanie. Merrivale, rodowity mieszkaniec Chicago, który naśladował ciężki angielski akcent, uśmiechnął się szeroko do Carlosa i powiedział:
– Może będziesz musiał przy tym zniszczyć paru swoich bliźnich.
Oczywiście wszyscy wiedzieli, jak bardzo Depeaux nie znosi przemocy.
Z Podręcznika Ula Hellstroma: „Wielkim osiągnięciem ewolucyjnym owadów było wykształcenie się ponad sto milionów lat temu osobników wyłącznie reprodukcyjnych. Sprawiło to, że kolonia stała się jednostką doboru naturalnego, i usunęło wszystkie poprzednie ograniczenia liczby specjalizacji (wyrażającej się w różnicach kastowych), które mogła tolerować. Jest jasne, że jeśli nam, kręgowcom, uda się podążyć tą samą drogą, poszczególne jednostki, z ich dużo większymi mózgami, staną się znakomitymi specjalistami. Nigdy nie zdoła się nam przeciwstawić żaden inny rodzaj, nawet stary rodzaj ludzki, z którego wywiedziemy nowych ludzi”.

Kiedy Merrivale przedstawiał zwięźle Depeaux wyznaczone mu zadanie, przysłuchiwał się mu uważnie niski mężczyzna o zwodniczo młodej twarzy. Był wczesny poniedziałkowy ranek, jeszcze nawet nie dziewiąta, i ów niski mężczyzna, Edward Janvert, dziwił się, że odprawę zwołano tak wcześnie, w dodatku w ostatniej chwili. Podejrzewał, że gdzieś w Agencji pojawiły się kłopoty.
Janvert, którego większość współpracowników nazywała Małym i któremu udawało się skrywać nienawiść, jaką żywił do tego przezwiska, miał zaledwie metr pięćdziesiąt wzrostu i podczas wykonywania niejednego zadania udawał nastolatka. Jednak meble w gabinecie Merrivale’a nigdy nie były dla niego dostatecznie małe i teraz też już od pół godziny wiercił się w wielkim skórzanym fotelu.
Była to sprawa szczególna, z rodzaju tych, do których Janvert nauczył się podchodzić nieufnie. Ich celem był entomolog, niejaki doktor Nils Hellstrom, i ze starannego doboru słów Merrivale’a jasno wynikało, że facet ma znajomych na wysokich stanowiskach. W tym interesie zawsze trzeba było uważać, by nie nadepnąć komuś na odcisk. Polityki nigdy nie dało się oddzielić od przyjętej w Agencji wersji tradycyjnych śledztw dotyczących bezpieczeństwa, więc nieuchronnie miały one podtekst ekonomiczny.
Dzwoniąc do Janverta, Merrivale powiedział tylko tyle, że w tej sprawie muszą mieć w pogotowiu drugi zespół, na wypadek gdyby okazało się, że pierwszy potrzebuje wsparcia. Ktoś musiał być gotowy, by w każdej chwili wkroczyć.
„Spodziewają się ofiar” – pomyślał Janvert.
Zerknął ukradkiem na Clovis Carr, której niemal chłopięca postać prawie niknęła w innym ogromnym fotelu z uszakami. Podejrzewał, że Merrivale urządził swój gabinet tak, by stworzyć atmosferę drogiego angielskiego klubu, która pasowała do jego udawanego akcentu.
„Czy wiedzą o mnie i Clovis?” – zastanawiał się Janvert, a jego uwaga błądziła pod naporem chaotycznego stylu Merrivale’a. Dla Agencji miłość była bronią, której zawsze można było użyć w razie potrzeby. Starał się nie patrzeć na Clovis, ale wbrew sobie co rusz na nią zerkał. Była tylko o półtora centymetra wyższą od niego szczupłą, ale umięśnioną brunetką o owalnej, łobuzerskiej twarzy i bladej północnej cerze, która płonęła pod dotykiem choćby jednego promienia słońca. Zdarzało się, że Janvert odczuwał miłość do niej jak prawdziwy ból.
Merrivale opisywał coś, co nazwał „przykrywką Hellstroma”, a co okazało się kręceniem filmów dokumentalnych o owadach.
– Zupełnie kuriozalne, nie uważacie? – zapytał dyrektor operacyjny.
Nie po raz pierwszy w ciągu czterech lat spędzonych w Agencji Janvert zapragnął z niej odejść. Przyszedł tam, gdy będąc studentem trzeciego roku prawa, pracował latem jako urzędnik w Departamencie Sprawiedliwości. Podczas wykonywania obowiązków znalazł na stole w bibliotece prawniczej swojego wydziału zostawioną przypadkowo teczkę. Z ciekawości zajrzał do niej i znalazł bardzo drażliwy raport o tłumaczu w ambasadzie obcego państwa.
Jego pierwszą reakcją na zawartość teczki była wściekłość, że rządy wciąż uciekają się do takich form szpiegostwa. Coś w teczce mówiło mu, że ma ona związek z jakąś niezwykle skomplikowaną operacją jego rządu.
Początek studiów Janverta przypadł na „okres zamieszek na kampusach”. Poszedł na prawo, ponieważ widział w nim możliwe rozwiązanie wielu dylematów, przed którymi stał świat, ale okazało się to mrzonką. Prawo doprowadziło go tylko do biblioteki z tą przeklętą, zostawioną przez kogoś teczką. Jak zawsze, jedno prowadziło nieuchronnie do drugiego bez dokładnie zdefiniowanego związku przyczynowo-skutkowego. Jednak bezpośrednim skutkiem było to, że został przyłapany przez właściciela teczki na czytaniu znajdujących się w niej materiałów.
To, co potem nastąpiło, było trochę dziwne. Przez pewien czas wywierano na niego presję, niekiedy dość subtelnie, innym razem nie tak bardzo, aby zwerbować go do Agencji, która stworzyła tę teczkę. Tłumaczono mu, że przecież pochodzi z dobrej rodziny. Że jego ojciec jest ważnym biznesmenem (właścicielem sklepu z artykułami żelaznymi w małym miasteczku). Początkowo było to nawet zabawne. Potem propozycje wynagrodzenia (i zwrotu wydatków) stały się tak żenująco wysokie, że zaczął się zastanawiać. Towarzyszyły temu zdumiewające pochwały jego zdolności i predyspozycji, które – jak podejrzewał – wymyślono w Agencji pod wpływem chwili, bo z trudem odnajdywał się w tych opisach.
W końcu zdjęto białe rękawiczki. Powiedziano mu niedwuznacznie, że może mieć problem ze znalezieniem zatrudnienia w innej instytucji państwowej. Zirytowało go to, bo nie ukrywał, że postawił sobie za cel pracę w Departamencie Sprawiedliwości. Ostatecznie oznajmił, że spróbuje popracować w Agencji parę lat, jeśli będzie mógł jednocześnie kontynuować studia. W owym czasie pertraktował z prawą ręką szefa, Dzulem Peruge’em, który przyjął to z głębokim zadowoleniem.
– Agencja potrzebuje ludzi z wykształceniem prawniczym – powiedział. – Czasami nawet rozpaczliwie.
Następne słowa Peruge’a zaskoczyły Janverta.
– Czy ktoś już ci mówił, że możesz uchodzić za nastolatka? To może być bardzo przydatne, zwłaszcza u osoby z wykształceniem prawniczym.
Ostatnie zdanie zabrzmiało jak refleksja z przeróżnymi podtekstami.
Fakty były takie, że Janvertowi zlecano zbyt wiele zadań, by mógł znaleźć czas na dokończenie cennej edukacji prawniczej.
– Może w przyszłym roku, Mały. Sam widzisz, jak ważna jest sprawa, nad którą teraz pracujesz. No więc chcę, żebyś ty i Clovis…
I tak poznał Clovis, która też miała ten przydatny młodzieńczy wygląd. Czasami była jego siostrą, kiedy indziej występowali jako zakochani, którzy uciekli z domu, bo rodzice „ich nie rozumieli”.
Powoli dotarło do niego, że teczka, którą znalazł i przeczytał, dotyczyła sprawy bardziej drażliwej, niż sobie wyobrażał, i że prawdopodobnie alternatywą dla jego pracy w Agencji był bezimienny grób w jakimś bagnie na Południu. Nigdy nie brał udziału w „bagnięciu”, jak to określali starzy wyjadacze z Agencji, ale wiedział, że takie rzeczy się zdarzają.
Dowiedział się, że tak to wygląda w Agencji.
 

Agencja.
Nikt nigdy nie nazywał jej inaczej. Prowadzone przez Agencję operacje gospodarcze, szpiegowanie oraz inne formy inwigilacji tylko utwierdzały Janverta w jego pierwotnym, cynicznym stosunku do niej. Widział świat bez maski i mówił sobie, że mnóstwo jego kolegów w ogóle nie wie, iż już żyje w czymś, co praktycznie rzecz biorąc, jest państwem policyjnym. Było to nieuniknione, odkąd powstało pierwsze państwo policyjne, które stało się w jakimś stopniu potęgą światową. Jedynym sposobem przeciwstawienia się państwu policyjnemu było utworzenie innego. Był to stan, który sprzyjał jego mimetycznemu oddziaływaniu na wszystkie strony (co do tego Clovis Carr i Edward Janvert się zgadzali). Wszystko, co widzieli w społeczeństwie, przybierało charakter państwa policyjnego. „To epoka państw policyjnych” – powiedział Janvert.
Postawili sobie za cel odejście z Agencji przy pierwszej okazji. Nie mieli wątpliwości, że ich uczucie i pakt, który dzięki niemu zawarli, są niebezpieczne. Odejście z Agencji wymagałoby nowych tożsamości, a następnie życia w mroku, którego naturę znali aż nazbyt dobrze. Agenci odchodzili ze służby, ginąc w czasie akcji lub wybierając starannie chronioną emeryturę, a czasami po prostu znikali i tak się jakoś działo, że ich współpracownikom dawano do zrozumienia, żeby nie pytali o nich. Najtrwalej utrzymująca się w Agencji plotka mówiła o farmie, ale zdecydowanie nie była to farma Hellstroma. Był to dokładnie nadzorowany dom opieki, którego precyzyjnego położenia nikt nie był w stanie ustalić. Niektórzy twierdzili, że jest w północnej Minnesocie. W opisie pojawiały się wysokie płoty, strażnicy, psy, golf, tenis, pływanie, znakomite wędkowanie na zamkniętym jeziorze, luksusowe chaty dla „gości”, nawet kwatery dla małżeństw, ale bez dzieci. Posiadanie dzieci w tym fachu uważano za równoznaczne z wyrokiem śmierci.
Carr i Janvert zgodzili się, że chcą mieć dzieci. Postanowili, że uciekną, kiedy będą wspólnie wykonywali zadanie za granicą. W zasięgu ich możliwości znajdowały się wszystkie niezbędne rzeczy – fałszywe papiery, nowe twarze, pieniądze, znajomość języka – prócz jednej: okazji. I ani razu nie podejrzewali, że w tych marzeniach dają upust młodzieńczym fantazjom, podobnie jak w pracy, która zajmowała ich życie. Uciekną – pewnego dnia.
Depeaux zgłaszał właśnie jakieś wątpliwości co do przedstawianego przez Merrivale’a obrazu sprawy. Janvert skupił się i starał uchwycić wątek: chodziło o próbę ucieczki jakiejś młodej kobiety z farmy Hellstroma.
– Porter jest prawie pewien, że jej nie zabili – powiedział Merrivale. – Wciągnęli ją po prostu z powrotem do tej stodoły, która – jak nam mówiono – jest głównym studiem filmowym Hellstroma.

 
Wesprzyj nas