“Mistrz” przywraca pamięć o legendarnym polskim bokserze, mistrzu wszech wag Auschwitz. Książka powstała na podstawie odnalezionych i wcześniej niepublikowanych rękopisów pięściarza Tadeusza „Teddy’ego” Pietrzykowskiego.
Nikt przed nim tego nie zrobił. Żaden z wycieńczonych szeregowych więźniów nie odważył się walczyć z silniejszymi, dobrze odżywionymi obozowymi kapo. “Teddy” pamiętał jednak, czego przed wojną nauczył go Papa Stamm: trzeba walczyć do końca.
Zwycięstwa “Teddy’ego” na obozowych ringach to nie była tylko wygrana walka bokserska, to był pokaz niezłomności i nadzieja dla tysięcy więźniów, którzy patrzyli “jak Polak bije Niemca” i widzieli w tym zapowiedź zwycięstwa i końca wojny.
Ta książka to dokument pamięci. “Teddy” sam opowiada, co przeżył i widział. Jego historie trzymają w napięciu, nieraz budzą przerażenie, czasem głębokie wzruszenie szlachetną postawą współwięźniów albo zaciekawienie uczuciem rodzącym się w obozowym piekle.
Relacje o niezwyciężonym “Teddym” pojawiają się we wspomnieniach byłych więźniów Auschwitz, ale on sam dotąd żył w cieniu swoich niewiarygodnych zwycięstw. Niezwykle skromny, pogodny człowiek – heros w skórze antybohatera – przez lata snuł swoje opowieści tylko w gronie rodziny i przyjaciół.
Odnalezienie zielonego brulionu z zapiskami pozwoliło nareszcie oddać głos mistrzowi.
Książka powstała na podstawie odnalezionych i wcześniej niepublikowanych rękopisów pięściarza Tadeusza “Teddy’ego” Pietrzykowskiego. Przygotowała ją i okrasiła osobistymi wspomnieniami jego córka Eleonora Szafran. To publikacja, która odsłania prawdziwy, intymny portret człowieka – sportowca, bohatera wojennego, jakiego dotychczas nie znaliśmy.
Od 27 sierpnia 2021 r. w kinach będzie można oglądać film “Mistrz” w reżyserii Macieja Barczewskiego inspirowany historią Tadeusza Pietrzykowskiego. W rolach głównych: Piotr Głowacki, Grzegorz Małecki, Marcin Bosak, Marian Dziędziel, Piotr Witkowski, Rafał Zawierucha, Marcin Czarnik i Jan Szydłowski.
Walczył i dawał nadzieję. Jego dzieje to gotowy materiał na film.
Maciej Barczewski, reżyser filmu “Mistrz”
Historia Tadeusza Pietrzykowskiego udowadnia, że człowiek dzięki silnej woli przetrwania i pasji może podjąć walkę nawet z największym złem, jednak żeby zwyciężyć, musi zacząć czynić dobro.
Piotr Głowacki, odtwórca roli “Teddy’ego” w filmie “Mistrz”
Rękopisy ojca zebrała i opatrzyła komentarzami Eleonora Szafran
Wydawnictwo Ringier Axel Springer Polska
Premiera: 1 września 2021
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
Mistrz Tadeusz „Teddy” Pietrzykowski
WSTĘP
KIM JEST TEDDY PIETRZYKOWSKI
Dla świata jest przede wszystkim bokserem – pierwszym szeregowym więźniem, który stoczył walkę bokserską na terenie obozu koncentracyjnego Auschwitz. Boksował tam niemal w każdą wolną niedzielę dla rozrywki esesmanów i dla chleba. Za wygrany pojedynek dostawał jedzenie, którym mógł dzielić się z innymi więźniami. Wygrywając „na ringu”, dawał też otuchę pozbawionym nadziei, wycieńczonym ludziom, którzy mogli zobaczyć, jak „Polak pokonuje Niemca”. Stawał do walki z dobrze odżywionymi kapo, często z zawodowymi bokserami, którzy byli o kilka wag ciężsi od niego. Nie zważał, że przegrana grozi śmiercią – ryzykował życie, żeby przeżyć.
W Auschwitz stoczył kilkadziesiąt pojedynków bokserskich, wygrywając niemal wszystkie, a potem boksował też w innych hitlerowskich obozach, w których był przetrzymywany aż do 1945 roku.
Boksować uczył go przed wojną Feliks Stamm, słynny trener warszawskiego klubu Legia. Zdobył mistrzostwo Warszawy i wicemistrzostwo Polski w wadze piórkowej. Kiedy wybuchła wojna, miał 23 lata. Walczył w obronie Warszawy, a po klęsce wrześniowej, zatrzymany przy próbie przedostania się do Francji, trafił pierwszym transportem polskich więźniów politycznych do Auschwitz. Został numerem 77.
Przeżył. Nieustannie pytał samego siebie: „Dlaczego ja żyję, choć tylu innych zginęło?”. Zawsze podkreślał, jak wiele zawdzięcza kolegom, których poznał w obozie; opowiadał, jak jeden drugiemu pomagał, jak chronili siebie wzajemnie. Należał do ruchu oporu zorganizowanego w obozie Auschwitz przez rotmistrza Witolda Pileckiego, bardzo blisko z nim współpracował. Niestety, najprawdopodobniej właśnie ta znajomość w dużym stopniu zaważyła na jego powojennych losach, jak również jego niepokorny charakter i chęć życia bez kompromisów. Zmuszony opuścić rodzinną Warszawę oddał się pracy z młodzieżą. Jeszcze w obozie w Neuengamme po jednej z wygranych walk bokserskich przyrzekł sobie:
„Jeżeli przeżyję to piekło, całe swoje życie poświęcę młodzieży. Żeby nie musiała walczyć o życie, żeby nigdy nie była głodna, żeby była zdrowa i silna, żeby mogła ucząc się, uprawiać sport”.
Słowa dotrzymał. Został nauczycielem wychowania fizycznego i trenerem. „Wspaniały wychowawca, przyjaciel, autorytet – nie tylko w dziedzinie sportu” – tak profesora Pietrzykowskiego wspominają do dziś jego dawni uczniowie.
BOKSER PRZY SZTALUGACH
Od wspomnień obozowych nigdy się nie uwolnił. Przeplatały się z życiem i troskami dnia codziennego. Przy wielu okazjach nawiązywał do nieludzkich czasów, które tak trudno objąć dziś rozumem komuś, kto ich nie doświadczył. Kultywował pamięć o dobrych i szlachetnych ludziach poznanych w piekle Auschwitz – o Polakach i Niemcach – bez których być może by nie przeżył. W swoim pokoju stworzył przejmującą ścianę pamięci, na której wyrył sześć numerów obozowych swoich najbliższych przyjaciół. Umieścił tam również znak Polski Walczącej, kawałek drutu kolczastego, skrawek pasiaka.
Nigdy nie mogłam sobie wyobrazić mojego taty jako więźnia, bitego, poniżanego, zamkniętego w obozie, gdzie każda chwila mogła się zakończyć śmiercią. Mam go wciąż przed oczami – młodego, niepokornego, do szaleństwa odważnego, który chciał czy nie, stał się bohaterem. Jestem z niego dumna. Zawsze jednak był dla mnie, jego ukochanej córeczki, przede wszystkim wspaniałym tatą obecnym w najważniejszych chwilach mojego życia.
Oprócz sportu miał jeszcze jedną pasję, która może niektórych zaskakiwać. Nawet spośród tych, których szczególnie zainteresowała postać boksera z Auschwitz, nie wszyscy wiedzą, że Tadeusz Pietrzykowski to również wielki talent malarski, pasjonat i znawca malarstwa. Kiedy w 1939 roku składał papiery do Akademii Sztuk Pięknych na wydział architektury, nie przypuszczał, że jego marzenia o zajmowaniu się sztuką tak szybko legną w gruzach, i to na wiele lat. Po wojnie wrócił do malowania i rysowania. Pozostały po nim obrazy, rysunki, szkice piórkiem oddające jego talent i wrażliwość.
Uwielbiałam przychodzić do niego do szkoły. W jego pokoju wuefisty zawsze unosił się zapach skórzanych piłek pomieszany z terpentyną. Tata stał przy sztalugach i malował. Skupiony, delikatnie pociągał pędzlem. Powoli wyłaniał się błękitny „Zimowy pejzaż”. Czasem szkicował piórkiem. Jeszcze delikatniejsze pociągnięcia, by na trzech kolejnych rysunkach pojawił się dżokej, który podrywa konia do skoku, skacze i opada. Tata, mistrz boksu, był delikatny, romantyczny, zabawny i czuły – takiego go pamiętam.
POZNAJĘ GO WCIĄŻ NA NOWO
Zagłębiam się w pozostawione przez niego zapiski, wycinki z prasy, dokumenty, zdjęcia. I chociaż od dziecka znałam jego historię, za każdym razem jestem głęboko poruszona jego losem. Jak człowiek mógł przez to wszystko przejść, przeżyć w piekle, a potem odnaleźć na nowo radość życia? Jak można było wybaczyć?
JEDNO Z JEGO MARZEŃ
Chętnie opowiadał swoje historie osobom, które zawodowo zajmowały się pisaniem i publikowaniem, jak choćby Józefowi Henowi, autorowi opowiadania „Bokser i śmierć”, według którego powstał potem film słowackiego reżysera Petera Solana. Niestety, pisarz nie wspominał w wywiadach, że opisuje między innymi walki Tadeusza Pietrzykowskiego. W powojennej prasie polskiej sporo ukazało się krótkich i dłuższych publikacji poświęconych Teddy’emu, kilka dłuższych wywiadów. Tata je wszystkie skrupulatnie wycinał i wklejał do prowadzonej przez siebie przez lata kroniki. Dzięki dziennikarzowi i wydawcy Andrzejowi Gowarzewskiemu obszerne opowieści taty ukazały się w 1978 roku w kilku odcinkach w tygodniku „Sportowiec”.
Jednak książka z jego wspomnieniami, o której tak marzył, nigdy dotąd nie została opublikowana. Tuż po powrocie do kraju sam przygotował pierwszą wersję swoich opowieści. Tak wiele szczegółów musiał wtedy pamiętać, które potem siłą rzeczy coraz bardziej zacierały się w jego pamięci. Z czasem nie przypominał już sobie wszystkich nazwisk kolegów i nie zawsze mógł podać dokładne daty wydarzeń. Dlatego dziś trudno mieć pewność, która to niedziela marca 1941 roku była tą przełomową w jego obozowym życiu – niedziela jego pierwszej walki bokserskiej w Auschwitz.
Niestety, ten swój pierwszy rękopis dał do przeczytania jakiemuś towarzyszowi niedoli, który także przeszedł przez hitlerowskie obozy, a po wojnie zajmował ważne stanowisko w administracji rządowej PRL-u. Obiecał pomóc w wydaniu książki, jednak potem zbywał ojca przez dłuższy czas różnymi tłumaczeniami, aż tata dał za wygraną. Czyżby chodziło o fragmenty dotyczące Pileckiego? W pierwszych wspomnieniach na pewno dużo o nim pisał, bo przez dwa lata pobytu w Auschwitz blisko współpracowali. Swoich zapisków tata już nigdy nie zobaczył. Nie ma ich też w IPN-ie.
Powtórna próba wydania wspomnień zakończyła się podobnie. Na prośbę pewnego znajomego, który podczas wojny służył w Legii Cudzoziemskiej, a po wojnie zamieszkał w Danii, tata spisywał po raz kolejny swoje historie i sukcesywnie mu przekazywał – miały być drukowane na Zachodzie. Zachowały się listy z prośbą o kolejne historie podpisane „Twój Włodek”. Zostało kilka odręcznych notatek, szkiców historii. Książki ze swoimi opowieściami tata znów nie zobaczył.
Często widziałam, jak pochylony nad biurkiem godzinami robił notatki, jak przypominał sobie bolesne zdarzenia sprzed wielu lat. Pragnął zostawić po sobie coś jeszcze, co byłoby bardzo wartościowe dla następnych pokoleń.
Teraz więc moja kolej, żeby spróbować spełnić życzenie taty i w końcu opublikować jego wspomnienia, tym samym ocalić pamięć o nim. O Teddym, obozowym Mistrzu Wszechwag. Kto, jak nie ja, ma to zrobić?
W tej książce oddaję głos przede wszystkim tacie, aby Wam, Drodzy Czytelnicy, sam opowiedział o swoim życiu.
Eleonora Szafran
Gest z innego świata
marzec 1941 rok
Wiosną 1941 roku więzień numer 77, który przyjechał do Auschwitz pierwszym transportem polskich więźniów, miał już za sobą dziewięć miesięcy obozowego piekła. Był wycieńczony pracą, biciem i głodem, bliski zmuzułmanienia. Właśnie wtedy został „odkryty” jako bokser i stoczył swoją pierwszą bokserską walkę w obozie w Auschwitz – zarazem pierwszą w historii obozu z udziałem szeregowego więźnia.
Jeszcze niedawno sportowiec, przedwojenny mistrz Warszawy w wadze koguciej, który dotychczas staczał walki tylko na prawdziwym ringu i według sportowych reguł – teraz ledwie żywy więzień, bez treningów, miał walczyć z o wiele silniejszym przeciwnikiem. Nie o medale, ale o chleb…
Znałem go dobrze. To kuchenny kapo. Siedział na gołej ziemi i wycierał twarz granatową bluzą. Plamy krwi nie znikały. Pojawiały się na coraz to innej części twarzy i na torsie, a on pluł przed siebie i co chwila obmacywał szczękę. Obok stał Walter. Z gołym torsem, tylko w spodniach. Silny, muskularny, szeroki w barach, o nienaturalnie długich rękach. Miał 28, najwyżej 30 lat. Twarz mówiła wszystko o jego profesji. Rozbite łuki brwi i spłaszczony ciosami nos. Pomyślałem – zawodowiec. Ale tylko tyle. Nie było we mnie strachu, jakiejkolwiek obawy czy poczucia zagrożenia. Był tylko głód. Niezwykła, niewyobrażalna nigdy wcześniej potrzeba zaspokojenia drażniącego uczucia pustki w żołądku. Gdzieś przed oczyma majaczył mi ten wymarzony, obiecany bochenek chleba. Podszedł do mnie kapo Küsel.
– To ty chcesz walczyć? – zapytał.
– Jestem głodny.
Wziął mnie za rękę. Pomacał muskuły i roześmiał się głośno.
– Głupi młokos!
Walter stał o kilka kroków ode mnie na szeroko rozstawionych nogach. Dłonie podpierał na biodrach i wyraźnie się nudził. Küsel kazał mi się rozebrać i założyć rękawice. Zrzuciłem bluzę pasiaka na bok, tam gdzie stali koledzy. Ktoś podał mi „rękawice”, jak określono zwyczajne robocze łapawice wypchane dla lepszego efektu szmatami. Były mokre w środku. Usłyszałem rechoczące głosy i zdziwiłem się przez chwilę, że wokół zrobiło się wszystkim tak wesoło.
– Ring frei, erste runde! [Ring wolny, pierwsza runda!]
To był głos Bruno Brodniewitscha, oświęcimskiego kapo oznaczonego numerem pierwszym. On był sędzią. Ktoś uderzył łyżką w patelnię. Walter się ruszył, zrobił kilka kroków w moim kierunku. Z lekceważącym opuszczeniem rąk, bez gardy. Wyszedłem na spotkanie i będąc krok od niego, podałem mu złączone dłonie. Walter wahał się przez moment, niezdecydowany, ale odwzajemnił powitanie. Ten gest zgasił niemieckie śmiechy. Zapanowała nagle nieznośna cisza, nikt się już nie odważył żądać od Waltera, żeby po prostu mnie zabił…
Zastanawiałem się później tysiące razy nad sensem tego gestu. Miałem prawo zapomnieć, jak czuje się pięściarz na ringu, bo nie zakładałem rękawic przez prawie dwa lata. Po raz ostatni walczyłem w czerwcu 1939 roku w Gdyni z Koleckim, na ringu w hali Dworca Morskiego. Warszawska „Syrena” przyjechała na Wybrzeże, aby pojedynkiem z miejscową „Flotą” uatrakcyjnić sportowy program Święta Morza. Więcej niż o sporcie mówiło się już wtedy o niemieckich żądaniach i hitlerowskim niebezpieczeństwie, ale gdyńskie uroczystości były imprezą o potężnym ładunku patriotycznego zapału, wiary, ufności w nasze siły. Tam po raz ostatni podałem złączone dłonie w geście powitania zapowiadającym uczciwą sportową walkę. Czy taki gest był na miejscu w oświęcimskim pejzażu; czy pasował do kolczastych drutów i strażników pod bronią, do ludzi w pasiakach, do fabryki śmierci, którą hitlerowcy tu zbudowali?
Tłumaczyłem sobie, że to tylko odruch, że sam przecież tego nie chciałem, bo gdybym się zastanowił, to z pewnością nie wyciągnąłbym rąk, ale przecież na ringu jest się tylko rywalem w walce o sportowe zwycięstwo, a nie o życie czy szansę ucieczki przed śmiercią. Nie zdążyłem chyba jeszcze nauczyć się nienawiści bez granic, a może wszystkiemu winien był chleb.
Gest był z innego świata. Ze świata, w którym chciał się znaleźć każdy z więźniów, choć nie wszyscy mieli dość sił, aby wierzyć, że jest to jeszcze realne.
Widzę tę walkę we wspomnieniach, każdy szczegół, gest, ruch. Czuję atmosferę, słyszę wszystkie dźwięki. Nie można jej wykreślić z pamięci, tak jak się pozbywa balastu dziesiątków innych pojedynków. Ona jest cała we mnie, choć wtedy myślałem tylko o bochenku czarnego chleba. Czułem głód. A jeszcze rok, dwa lata wcześniej byłem dobrym bokserem.
Byłem młody, zostałem mistrzem
przed 1939 rokiem
W pięknej kronice prowadzonej pieczołowicie przez tatę wklejone są fragmenty wywiadu, którego udzielił Andrzejowi Gowarzewskiemu. Ten dziennikarz publikujący niegdyś w pismach „Sport” i „Sportowiec” głównie zajmuje się piłką nożną, ale spotkania i rozmowy z Teddym wywarły na nim ogromne wrażenie. Zapisał opowiedziane mu historie. Dotyczyły między innymi początku kariery sportowej Teddy’ego.
Lubiła mnie publika, to pewne. Jedni wołali „Laluś”, co mnie złościło, bo wolałbym coś bardziej męskiego, silnego, jak celne uderzenie, a inni po prostu mówili do mnie „Teddy”. Sam już nie wiem, czy biłem się bardziej dla siebie samego, czy dla braw i okrzyków uznania, bo młodość, zdarza się, lubi odrobinę próżności. Może ceniono mnie za techniczne walory, za spryt na ringu, a może po prostu za charakterystyczny grymas? To był taki mimowolny niby-uśmiech. Uderzony przez rywala śmiałem się szeroko, choć czasem bliski byłem płaczu, ale przeciwnik wyprowadzony z równowagi niezmiennie popełniał błędy. Odkrywał się, czynił się bezbronnym dla moich ciosów. Stamm nie znał reguł, od których nie byłoby wyjątków, a więc akceptował to moje przyzwyczajenie, a publiczność cieszyła się zawsze na widok śmiejącego się boksera. No i jeszcze zawsze po pierwszej rundzie zrzucałem z siebie koszulkę. Przepisy zezwalały na takie zabawy, a ja, jak Teddy Jarosz, lubiłem walczyć z gołym torsem. Kibice czekali na tę chwilę, bo wiedzieli, że gdy „Teddy” zdejmuje koszulkę, to zaraz się zacznie…
Na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich w Warszawie, tam gdzie teraz mieści się popularny „empik”, stało w latach trzydziestych „Colosseum”, cyrk, albo zwyczajna wielka sala widowiskowa. Pamiętam pierwszy oglądany mecz. Reprezentacja stolicy walczyła z Brnem, a na oświetlonym ringu każdy z bokserów wydawał mi się herosem. Szczególnie Kazimierski z Polonii, bo z nim akurat mogłem walczyć w myślach w tej samej muszej wadze. W domu nie wypadało mi głośno mówić o boksie ani o wyprawach do „Colosseum” czy do Cyrku Staniewskich. Mama była nauczycielką, a po śmierci ojca starała się być bardziej stanowcza, zaś boksu zwyczajnie nie znosiła. A ja miałem ledwie lat trzynaście, kiedy po raz pierwszy walczyłem oficjalnie przed publicznością.
Moja droga do boksu nie była łatwa. Najpierw było harcerstwo. 44. Drużyna Warszawska, a później „16” Zawiszy Czarnego. Było członkostwo OM TUR za namową szkolnego kolegi, Kostka Jagiełły, członka Skry jeszcze tej z Placu Nędzy. Marzyłem o korzystaniu z klubowej przystani nad Wisłą i tak liznąłem sportu. To jeszcze nie było nic poważnego, ale po pierwszej wizycie w „Colosseum”, starszy kolega nazwiskiem Krawiecki zabrał mnie na trening do sekcji bokserskiej YMCA na Konopnickiej. Jakoś krzywo tam na mnie spojrzeli, że niby jestem za mały i za młody. Wyszedłem zrozpaczony i pierwszego napotkanego na ulicy mężczyznę zapytałem, gdzie można jeszcze nauczyć się boksu? Może to przypadek, a może coś więcej, ale tym mężczyzną byt starszy z dwóch popularnych w Warszawie bokserów, Kazek Doroba. Powiedział tylko: „Chodź z nami. Właśnie idziemy się bić”. Poszedłem. Trafiłem do Legii, gdzie akurat trwała przebudowa stadionu. Weszliśmy do małej salki, w której na środku królowała koza, piecyk ledwie ogrzewający wnętrze. Odwrotu jednak nie było, tym bardziej że Feliks Stamm kierujący treningiem stał chyba cały czas przy drzwiach. Zacząłem ćwiczyć, a w domu przed lustrem powtarzałem trenerskie nauki. Chyba na pamięć znałem wszystkie teksty Aleksandra Rekszy, a jego słowo o boksie było dla mnie wyrocznią.
Stamm po kilku lekcjach zezwolił mi na walkę z Mietkiem Komarem, murarzem z Pragi. Powiedział tylko „chodź, no, mały” i już się biliśmy. Pamiętam, że spodobała się mu moja sztuczka. Udawałem atak, ale zamiast ciosu było tupnięcie stopą, przeciwnik tracił koncept i wtedy błyskawicznie następował zwód i cios. To był taki mój własny styl side-step. Ten element pan wachmistrz, jak nazywaliśmy Stamma, kazał ćwiczyć bez końca, bo było to coś nowego.
Wkrótce widać dorosłem do pierwszej walki na prawdziwym ringu. Mam plakat. Reklamuje „wieczór bokserski, 18 marca 1933 roku, sobota, godzina ósma wieczór”. W olbrzymim baraku przy Okopowej publiczność stawiła się tłumnie. Spektakl rozpoczynał się od pojedynku „Teddy’ego”. Po trzech trzyminutowych rundach sędzia ogłosił mnie zwycięzcą i nie było szczęśliwszego człowieka w sali.