Oszałamiająca powieść sensacyjna, w której miłość do dziecka łączy się z najczarniejszą stroną terroryzmu…


Nowa dziewczynaTajemniczy mężczyzna o imieniu Allon i książę Chalid stają się sojusznikami w tajnej wojnie o kontrolę nad Bliskim Wschodem. Życie uprowadzonej córki księcia i tron Arabii Saudyjskiej wiszą na włosku. W tej grze można stracić wszystko…

W ekskluzywnej prywatnej szkole w Szwajcarii pojawia się śliczna dziewczynka o kruczoczarnych włosach. Codziennie eskortuje ją ochrona.Jej tożsamość spowija tajemnica. Oficjalnie to córka bogatego międzynarodowego biznesmena. W rzeczywistości jej ojcem jest książę Chalid, koronowany następca tronu Arabii Saudyjskiej. Kiedyś uznawany za śmiałego reformatora, okrył się złą sławą po zamordowaniu dziennikarza dysydenta.

Gdy jego ukochane dziecko zostaje porwane, książę Chalid zwraca się do jedynego człowieka, któremu może zaufać. Prosi go o pomoc w znalezieniu córki, zanim będzie za późno. W zamian obiecuje ostateczne zerwanie więzi łączącej Królestwo z radykalnym islamem.

Allon i książę Chalid zostają sojusznikami w śmiertelnej, tajnej wojnie o kontrolę nad Bliskim Wschodem. Życie dziecka i tron Arabii Saudyjskiej wiszą na włosku. Obaj mężczyźni ryzykują i obaj mogą stracić wszystko.

Daniel Silva
Nowa dziewczyna
Przekład: Alina Patkowska
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 22 listopada 2019
 
 

Nowa dziewczyna


PRZEDMOWA
W sierpniu 2018 roku zacząłem pracę nad powieścią o młodym arabskim księciu, który pragnął zmodernizować swój religijnie nietolerancyjny kraj i zainicjować rozległe zmiany na całym Bliskim Wschodzie oraz w szerzej pojętym świecie islamskim. Porzuciłem ten manuskrypt dwa miesiące później, gdy okazało się, że pierwowzór mojej postaci, Mohammed bin Salman z Arabii Saudyjskiej, był zamieszany w brutalne zamordowanie Dżamala Chaszukdżiego, saudyjskiego dysydenta i felietonisty „The Washington Post”. Niektóre wątki tej powieści są oczywiście zainspirowane wypadkami towarzyszącymi śmierci Chaszukdżiego. Pozostałe rzeczy wydarzyły się tylko w świecie wyobraźni, który zamieszkuje Gabriel Allon, jego współpracownicy i wrogowie.

CZĘŚĆ PIERWSZA
PORWANIE

1
Genewa

To Beatrice Kenton pierwsza zakwestionowała tożsamość nowej dziewczynki. Stało się to w pokoju nauczycielskim o trzeciej piętnaście w piątek, pod koniec listopada. Nastrój był radosny i nieco buntowniczy, jak zwykle w piątkowe popołudnia. To znana prawda, że żadna profesja nie wyczekuje końca tygodnia pracy bardziej niż nauczyciele, nawet ci z tak elitarnych instytucji jak Szkoła Międzynarodowa w Genewie. Rozmawiano o planach na weekend. Beatrice milczała, bo nie robiła żadnych planów i nie chciała przyznawać się do tego przed kolegami. Miała pięćdziesiąt dwa lata, była niezamężna i właściwie bez rodziny oprócz starej bogatej ciotki, która każdego lata przygarniała ją w swojej posiadłości w Norfolk. Weekendy spędzała zwykle w centrum handlowym Migros i na spacerach dokoła jeziora ze względu na obwód talii, który, podobnie jak wszechświat, nieustannie się rozszerzał. Pierwszy poniedziałek roku szkolnego był dla Beatrice jak oaza na pustyni samotności.
Geneva International, szkoła założona przez od dawna już nieistniejącą organizację międzynarodową, przeznaczona była dla dzieci przebywających w mieście dyplomatów. Szkoła ta, w której Beatrice uczyła literatury i pisania, kształciła uczniów z ponad setki krajów świata. Nauczyciele byli podobnie międzynarodową grupą. Dyrektor robił, co mógł, żeby zintegrować personel, organizował koktajle, ogniska, pikniki i wycieczki, mimo to w pokoju nauczycielskim panowały stosunki plemienne. Niemcy trzymali się z Niemcami, Francuzi z Francuzami, Hiszpanie z Hiszpanami. Tego piątkowego popołudnia jedyną obecną w pokoju Brytyjką oprócz panny Kenton była Cecelia Halifax z wydziału historii. Cecelia miała burzę czarnych włosów oraz przewidywalne poglądy polityczne, którymi przy każdej okazji dzieliła się z panną Kenton z uporem godnym lepszej sprawy. Opowiadała jej również ze szczegółami o swoim burzliwym romansie z Kurtem Schröderem, geniuszem matematycznym z Hamburga, który porzucił dochodową karierę inżyniera, by uczyć jedenastolatków mnożenia i dzielenia.
Pokój nauczycielski znajdował się na parterze osiemnastowiecznej wiejskiej rezydencji pełniącej funkcję budynku administracyjnego. Okna z ołowiowymi szybami wychodziły na podjazd, na którym w tej chwili uprzywilejowani uczniowie Geneva International wsiadali na tylne kanapy luksusowych limuzyn produkcji niemieckiej, z dyplomatycznymi tablicami rejestracyjnymi. Gadatliwa Cecelia Halifax usadowiła się obok drzwi, nie przestając paplać o skandalu w Londynie mającym jakiś związek z MI6 i rosyjskim szpiegiem. Beatrice prawie jej nie słuchała. Patrzyła na tę nową dziewczynkę.
Jak zwykle wychodziła ze szkoły na samym końcu. Była wątłą, ale już piękną dwunastolatką o żywych, świetlistych brązowych oczach i włosach jak skrzydła kruka. Ku wielkiemu niezadowoleniu Beatrice szkoła nie wymagała mundurków, obowiązywały tylko zasady dotyczące stroju, które co wolnomyślniejsi uczniowie lekceważyli bez żadnych oficjalnych sankcji. Ale ta nowa dziewczynka do nich nie należała. Od stóp do głów ubrana była w kosztowne rzeczy z kraciastej wełny, jakie można znaleźć w butiku Burberry w Harrodsie. Zamiast nylonowego plecaka miała skórzaną torbę na książki, balerinki z patentowej skóry błyszczały lakierem. Wyglądała skromnie i bardzo porządnie, ale Beatrice pomyślała, że jest w niej coś dziwnego. Różniła się od pozostałych dzieci. Miała w sobie coś królewskiego. Tak, to było odpowiednie słowo: królewskiego.
Pojawiła się w szkole dwa tygodnie po rozpoczęciu semestru jesiennego. Nie była to idealna sytuacja, ale takie rzeczy często się zdarzały w Geneva International, gdzie rodzice uczniów przypływali i odpływali jak wody Renu. Dyrektor David Millar upchnął ją w grupie, z którą Beatrice miała trzecią lekcję, a w której i tak było już o dwóch uczniów za dużo. Dokumenty, na podstawie których przyjęto ją do szkoły i których kopie dyrektor przekazał Beatrice, ziały wielkimi dziurami nawet jak na tutejsze standardy. Stwierdzały tylko, że dziewczynka nazywa się Dżihan Tantawi, jest narodowości egipskiej oraz że jej ojciec jest biznesmenem, a nie dyplomatą. Oceny miała przeciętne, uważano, że jest inteligentna, ale nie wybitna. „Ptak gotów zerwać się do lotu” – napisał David na marginesie. W gruncie rzeczy jedynym ciekawym aspektem tych dokumentów była rubryka przeznaczona na „szczególne wymagania” uczniów. Zdawało się, że dla rodziny Tantawi najważniejsza jest dyskrecja. Bezpieczeństwo, napisał David, to priorytet.
Właśnie dlatego tego popołudnia, jak i każdego innego, na podjeździe obecny był Lucien Villard, szef szkolnej ochrony. Lucien został importowany z Francji. Był weteranem Service de la Protection, jednostki policyjnej odpowiedzialnej za ochronę odwiedzających kraj cudzoziemskich dygnitarzy i wyższych urzędników francuskich. Poprzednio pracował w Pałacu Elizejskim, gdzie był członkiem osobistej ochrony prezydenta Republiki. Dla Davida Millara imponujące CV Luciena stanowiło dowód, że szkoła bardzo poważnie traktuje bezpieczeństwo uczniów. Dżihan Tantawi nie była jedynym dzieckiem wymagającym szczególnej ochrony.
Ale nikt nie przyjeżdżał do tej szkoły i jej nie opuszczał z taką pompą jak ta nowa dziewczynka. Czarny mercedes, do którego się wsuwała, mógłby wozić głowę państwa albo potentata finansowego. Beatrice niezbyt dobrze znała się na samochodach, lecz miała wrażenie, że karoseria jest kuloodporna, podobnie jak szyby. Za nim jechał zawsze drugi samochód, range rover, a w nim siedziało czterech ponurych osiłków w ciemnych garniturach.
– Jak myślisz, kto to jest? – zastanowiła się głośno, patrząc na dwa samochody, które właśnie wyjeżdżały na ulicę.
– Ten rosyjski szpieg? – zdziwiła się Cecelia Halifax.
– Ta nowa dziewczynka – odrzekła Beatrice przeciągle, po czym dodała tonem wyrażającym powątpiewanie: – Dżihan.
– Podobno jej ojciec jest właścicielem połowy Kairu.
– Kto tak mówił?
– Veronica.
Veronica Alvarez była gorącokrwistą Latynoską z wydziału plastycznego i obok Cecelii jednym z najmniej wiarygodnych źródeł plotek w całej szkole.
– Mówi, że jej matka jest spokrewniona z egipskim prezydentem. Jest jego siostrzenicą albo może kuzynką.
Beatrice popatrzyła na Luciena Villarda, który przechodził przez placyk przed szkołą.
– A wiesz, co ja myślę?
– Co?
– Myślę, że ktoś tu kłamie.

* * *

I tak oto Beatrice Kenton, zahartowana w bojach weteranka kilku mniej znanych prywatnych szkół brytyjskich, która przyjechała do Genewy w poszukiwaniu romansu i przygody, lecz nie znalazła tu ani jednego, ani drugiego, rozpoczęła prywatne dochodzenie, by odkryć prawdziwą tożsamość nowej uczennicy. Na początek wpisała nazwisko Dżihan Tantawi w białe okienko domyślnej przeglądarki internetowej. Na ekranie pojawiło się kilka tysięcy wyników, ale żaden nie miał nic wspólnego z piękną dwunastolatką, która wchodziła do klasy na początku każdej trzeciej lekcji, nie spóźniając się nawet o minutę.
W następnej kolejności Beatrice sprawdziła portale społecznościowe, ale znów nie znalazła ani śladu swojej uczennicy. Zdawało się, że ta dziewczynka jest jedyną dwunastolatką na całym bożym świecie, która nie prowadzi równoległego życia w cyberprzestrzeni. Beatrice uznała to za godne pochwały, bo niejednokrotnie widziała, jak destrukcyjne emocjonalnie i rozwojowo może być nieustanne pisanie wiadomości, tweetowanie i dzielenie się zdjęciami. Niestety takie zachowania nie ograniczały się do dzieci. Cecelia Halifax nie potrafiła nawet pójść do toalety, nie zamieszczając na Instagramie własnego wyretuszowanego zdjęcia.
Ojciec, niejaki Adnan Tantawi, był równie anonimowy w cyberświecie. Beatrice znalazła kilka odnośników do Tantawi Construction, Tantawi Holdings i Tantawi Development, ale nic o nim samym. W dokumentach z przyjęcia Dżihan do szkoły podany był prestiżowy adres przy route de Lausanne. Beatrice przeszła się tamtędy w sobotę po południu. Kilka domów dalej stała rezydencja słynnego szwajcarskiego przemysłowca Martina Landesmanna. Podobnie jak wszystkie nieruchomości po tej stronie Jeziora Genewskiego, dom otoczony był wysokim murem i nadzorowany przez kamery bezpieczeństwa. Beatrice zajrzała do środka między prętami bramy i dostrzegła wypielęgnowany zielony trawnik ciągnący się aż do portyku wspaniałej willi w stylu włoskim. W jej stronę natychmiast ruszył mężczyzna, z pewnością jeden z tych osiłków z range rovera. Nawet nie próbował ukrywać, że pod marynarką ma broń.
– Propriété privée! – zawołał po francusku z mocnym obcym akcentem.
– Excusez-moi – wymamrotała Beatrice i szybko odeszła.
Następną część dochodzenia rozpoczęła rankiem w najbliższy poniedziałek. Przez trzy dni uważnie obserwowała tajemniczą nową uczennicę. Zauważyła, że Dżihan czasami z opóźnieniem reaguje na swoje imię oraz że z nikim w szkole się nie zaprzyjaźniła ani nie próbowała zaprzyjaźnić. Wychwalając dziewczynkę za zupełnie przeciętny esej, przekonała się, że Dżihan bardzo mało wie o Egipcie. Wiedziała, że Kair to duże miasto położone nad rzeką, i niewiele więcej. Twierdziła, że jej ojciec jest bardzo bogaty, buduje wielkie apartamentowce i biurowce, a ponieważ jest przyjacielem egipskiego prezydenta, Bractwo Muzułmańskie nie lubi go i dlatego musieli zamieszkać w Genewie.
– Dla mnie to brzmi zupełnie rozsądnie – stwierdziła Cecelia.
– To brzmi jak zmyślona historyjka – zaprotestowała Beatrice. – Wątpię, czy kiedykolwiek widziała Kair na własne oczy. Właściwie nie jestem pewna, czy ona w ogóle jest Egipcjanką.
Następnie Beatrice skupiła uwagę na matce. Widywała ją głównie przez przyciemniane kuloodporne szyby limuzyny oraz przy tych rzadkich okazjach, gdy kobieta opuszczała tylne siedzenie kanapy samochodu i witała Dżihan na placyku. Miała jaśniejszą skórę i włosy niż dziewczynka, była atrakcyjna, ale sprawiała wrażenie osoby o niższej pozycji społecznej. W gruncie rzeczy Beatrice nie dostrzegała między nimi żadnego podobieństwa. Ich relacje były uderzająco chłodne. Beartice nie zauważyła ani jednego pocałunku czy ciepłego uścisku. Rzuciła jej się w oczy również groźna nierównowaga sił: to Dżihan, a nie matka, była z nich dwóch ważniejsza.
Gdy listopad przeszedł w grudzień i na horyzoncie majaczyły już ferie świąteczne, Beatrice spróbowała spotkać się z dziwnie chłodną matką tajemniczej uczennicy. Pretekstem miały być postępy Dżihan w angielskim, ocenione na podstawie dyktanda i testu leksykalnego. Wynik Dżihan mieścił się w dolnej jednej trzeciej, ale był znacznie lepszy niż wynik młodego Callahana, syna urzędnika Ambasady Brytyjskiej, dla którego angielski był językiem ojczystym. Beatrice napisała mejla z prośbą o spotkanie w terminie dogodnym dla pani Tantawi i wysłała go na adres, który znalazła w dokumentach dziewczynki. Gdy przez kilka dni nie dostała odpowiedzi, wysłała wiadomość powtórnie i wówczas otrzymała łagodną naganę od Davida Millara, dyrektora. Okazało się, że pani Tantawi nie życzy sobie żadnych bezpośrednich kontaktów z nauczycielami Dżihan. Beatrice powinna przesłać swoje uwagi w mejlu do Davida, a on przekaże je pani Tantawi. Beatrice podejrzewała, że dyrektor zna prawdziwą tożsamość Dżihan, wiedziała jednak, że nie powinna o tym wspominać, nawet w sposób zawoalowany. Łatwiej byłoby wyciągnąć jakiś sekret od szwajcarskiego bankiera niż od dyskretnego dyrektora międzynarodowej szkoły w Genewie.
Pozostawał jej tylko Lucien Villard, francuski szef ochrony. Beatrice zajrzała do niego w piątek po południu, gdy miała wolną godzinę. Jego pokój mieścił się w suterenie obok schowka na szczotki, gdzie urzędował podejrzany drobny Rosjanin, dzięki któremu działały komputery. Lucien był szczupły, silny i nie wyglądał na swoje czterdzieści osiem lat. Pożądała go połowa kobiet z pokoju nauczycielskiego, łącznie z Cecelią Halifax, która bezskutecznie próbowała go poderwać, zanim trafiła do łóżka ze swoim teutońskim geniuszem matematycznym obutym w korkowe sandały.
– Zastanawiałam się – powiedziała Beatrice, opierając się z udawaną nonszalancją o futrynę otwartych drzwi Luciena – czy mogłabym z panem chwilę porozmawiać o tej nowej dziewczynce.
Lucien podniósł głowę znad biurka i spojrzał na nią chłodno.
– O Dżihan? Dlaczego?
– Bo martwię się o nią.
Przykrył stertą papierów leżący przed nim telefon komórkowy. Beatrice nie miała pewności, ale wydawało jej się, że to inny telefon, nie ten, który Lucien zwykle miał przy sobie.
– Martwienie się o Dżihan, panno Kenton, to moja praca, a nie pani.
– To nie jest jej prawdziwe nazwisko, prawda?
– Skąd pani to przyszło do głowy?
– Uczę ją. Nauczyciele widzą różne rzeczy.
– Chyba nie czytała pani uwag w dokumentach Dżihan dotyczących plotek i zbędnej gadaniny. Radziłbym przestrzegać tych instrukcji, w innym wypadku będę zmuszony zwrócić na to uwagę monsieur Millarowi.
– Proszę mi wybaczyć, nie miałam zamiaru…
Lucien podniósł rękę.
– Proszę się nie martwić, panno Kenton. To pozostanie entre nous.
Dwie godziny później, gdy pisklęta elity dyplomatycznej z całego świata przemierzały placyk przed château, Beatrice znów wyglądała przez ołowiowe szyby w oknie pokoju nauczycielskiego. Dżihan jak zwykle wyszła na samym końcu. Nie, pomyślała Beatrice, nie Dżihan, tylko ta nowa dziewczynka. Przemknęła lekko po bruku, machając torbą z książkami i nie zwracając uwagi na Luciena Villarda, który szedł obok niej. Kobieta czekała obok otwartych drzwi limuzyny. Dziewczynka spojrzała na nią przelotnie i wsiadła do środka. Beatrice widziała ją po raz ostatni.

2
Nowy Jork

Sarah Bancroft zrozumiała, że popełniła okropny błąd, w chwili, gdy Brady Boswell zamówił drugie martini belvedere. Jedli kolację w Casa Lever, eleganckiej włoskiej restauracji przy Park Avenue ozdobionej litografiami Warhola, które stanowiły niewielką część kolekcji należącej do właściciela restauracji. To Brady wybrał miejsce. Był dyrektorem skromnego, ale dość prestiżowego muzeum w St. Louis i przyjeżdżał do Nowego Jorku dwa razy w roku na największe aukcje, by przy okazji sprawdzić, zwykle na koszt innych, co miasto ma do zaoferowania w sferze gastronomicznej. Sarah stanowiła dla niego idealną ofiarę. Miała czterdzieści trzy lata, jasne włosy, niebieskie oczy, była bardzo inteligentna i niezależna, a co więcej, cały zdemoralizowany świat sztuki Nowego Jorku wiedział, że ma dostęp do nieograniczonych zasobów finansowych.
– Na pewno nie chcesz do mnie dołączyć? – zapytał Boswell, podnosząc kolejnego drinka do wilgotnych ust. Miał twarz o barwie średnio wypieczonego steku z łososia, a nad nią staranną siwą zaczeskę. Jego muszka była przekrzywiona, podobnie jak okulary w oprawkach ze skorupy żółwia, za którymi mrugały załzawione oczy. – Okropnie nie lubię pić sam.
– Jest pierwsza po południu.
– Nie pijesz do lunchu?
Już nie piła do lunchu, ale bardzo ją kusiło, by złamać dane sobie słowo, że w ciągu dnia będzie zachowywać abstynencję.
– Lecę do Londynu – wypalił Boswell.
– Naprawdę? Kiedy?
– Jutro wieczorem.
Szkoda, że nie wcześniej, pomyślała Sarah.
– Podobno tam studiowałaś?
Ostrożnie skinęła głową.
– Courtauld. – Nie miała ochoty przez cały lunch omawiać swojego życiorysu. Podobnie jak wielkość jej konta w banku był szeroko znany w nowojorskim świecie sztuki, a w każdym razie jego część.
Sarah Bancroft skończyła Dartmouth College, a potem studiowała historię sztuki w słynnym Instytucie Sztuki Courtaulda w Londynie i obroniła doktorat na Harvardzie. Dzięki kosztownemu wykształceniu, finansowanemu w całości przez ojca, bankiera inwestycyjnego Citigroup, zdobyła pozycję kuratora Galerii Phillipsa w Waszyngtonie, na którym to stanowisku zarabiała tyle co kot napłakał. Porzuciła galerię w dziwnych okolicznościach i podobnie jak obraz Picassa, zakupiony na aukcji przez tajemniczego nabywcę z Japonii, zniknęła z widoku publicznego. Pracowała wtedy dla CIA i podjęła się dwóch niebezpiecznych zadań dla legendarnego agenta izraelskiego, Gabriela Allona. Teraz nominalnie zatrudniało ją nowojorskie Muzeum Sztuki Współczesnej, gdzie opiekowała się największą atrakcją – zdumiewającą, wartą pięć miliardów dolarów kolekcją obrazów artystów współczesnych i impresjonistów, która wcześniej należała do nieżyjącej Nadii al-Bakari, córki nieprzyzwoicie bogatego saudyjskiego inwestora Ziziego al-Bakariego.
To wyjaśniało, dlaczego Sarah jadła lunch w towarzystwie kogoś takiego jak Brady Boswell. Niedawno zgodziła się wypożyczyć kilka mniej znaczących obrazów z kolekcji Okręgowemu Muzeum Sztuki w Los Angeles i Brady Boswell chciał być następny w kolejce. Wiedział jednak, że nie jest mu to pisane, bo jego muzeum nie może się poszczycić wystarczającą pozycją i rodowodem, więc gdy wreszcie złożyli zamówienie, wypełniał ciszę rozmową o niczym, by opóźnić nieuniknioną odmowę. Sarah poczuła ulgę. Nie lubiła konfrontacji. Przeżyła ich wystarczająco wiele jak na jedno życie. A właściwie na dwa życia.
– Słyszałem o tobie paskudną plotkę.
– Tylko jedną?
Boswell uśmiechnął się.
– I co to była za plotka?
– że masz dodatkową pracę po godzinach.
Wyszkolona w sztuce oszustwa Sarah bez trudu ukryła niepokój.
– Naprawdę? I gdzie niby pracuję?
Boswell pochylił się i ściszył głos do konfidencjonalnego szeptu.
– Podobno jesteś potajemnym doradcą artystycznym CBM. – Inicjałami CBM powszechnie nazywano przyszłego króla Arabii Saudyjskiej. – I podobno pozwoliłaś mu wydać pół miliarda dolarów na tego wątpliwego Leonarda.
– To nie jest wątpliwy Leonardo.
– A zatem to prawda!
– Nie bądź śmieszny, Brady.
– Zaprzeczenie, które nie jest zaprzeczeniem – odrzekł z uzasadnioną podejrzliwością.
Sarah podniosła prawą rękę, jakby składała uroczystą przysięgę.
– Nie jestem ani nigdy nie byłam doradcą do spraw sztuki niejakiego Chalida bin Mohammeda.
Boswell wyraźnie jej nie wierzył. W końcu, nad zestawem włoskich przystawek, poruszył temat wypożyczenia obrazów. Sarah udawała obojętność, a potem poinformowała go, że w żadnym wypadku nie wypożyczy mu ani jednego obrazu z kolekcji al-Bakari.
– A może jakiegoś Moneta albo dwa? Albo chociaż Cézanne’a
– Przykro mi, ale to wykluczone.
– A może Rothko? Masz ich tyle, że nawet nie zauważysz braku jednego.
– Brady, proszę cię.
Skończyli lunch w zgodzie i rozstali się na chodniku Park Avenue. Sarah postanowiła wrócić do muzeum pieszo. Po jednej z najcieplejszych jesieni za ludzkiej pamięci na Manhattan w końcu dotarła zima. Bóg jeden wie, co przyniesie nowy rok. Zdawało się, że cała planeta przyczaiła się między dwoma ekstremami. Sarah też. Jednego dnia była sekretnym żołnierzem w globalnej wojnie z terroryzmem, następnego kuratorką jednej z najwspanialszych kolekcji dzieł sztuki na świecie. W jej życiu nie było drogi środka.
Ale gdy skręciła we Wschodnią Pięćdziesiątą Trzecią, naraz uświadomiła sobie, że jest śmiertelnie znudzona. Owszem, cały świat muzealny jej zazdrościł, ale kolekcja Nadii al-Bakari mimo całej swojej wspaniałości i szumu, jaki wywołała tuż po otwarciu, właściwie nie wymagała żadnej opieki. Sarah była tylko jej atrakcyjną publiczną twarzą i od pewnego czasu zbyt często wychodziła na lunch w towarzystwie ludzi takich jak Brady Boswell.
Tymczasem w jej życiu prywatnym nie działo się nic. Choć kalendarz miała pełen imprez i przyjęć, na których zbierano fundusze, nie udało jej się poznać mężczyzny w odpowiednim wieku i o odpowiedniej profesji. Owszem, spotykała wielu mężczyzn tuż po czterdziestce, ale tych nie interesowały związki – Boże, jak nienawidziła tego słowa – z kobietami w podobnym wieku. Mężczyzn po czterdziestce pociągały ponętne dwudziestotrzyletnie nimfetki, leniwe istoty, które paradowały po Manhattanie w legginsach, z matami do jogi pod pachą. Sarah obawiała się, że wkracza w świat drugich żon. W najbardziej mrocznych chwilach widziała siebie u boku bogatego sześćdziesięciotrzylatka, który farbuje włosy i regularnie przyjmuje zastrzyki botoksu oraz testosteronu. Jego dzieci z pierwszego małżeństwa uznają ją za niszczycielkę małżeństw i będą nią pogardzać. Po długiej terapii wspierającej płodność urodzi starzejącemu się małżonkowi jedno dziecko, które będzie musiała wychowywać sama po tragicznej śmierci męża przy czwartej próbie zdobycia Mount Everestu.
Gwar tłumu w atrium galerii MoMA na chwilę podniósł ją na duchu. Kolekcja Nadii al-Bakari znajdowała się na pierwszym piętrze, gabinet Sarah na trzecim. Miała dwanaście nieodebranych połączeń. Zwykły zestaw: pytania od prasy, zaproszenia na koktajle i otwarcia galerii, jakiś dziennikarz z brukowca szukał plotek.
Ostatnia wiadomość pochodziła od niejakiego Alistaira Macmillana. Pan Macmillan życzył sobie obejrzeć kolekcję prywatnie, po godzinach otwarcia muzeum. Nie zostawił żadnych informacji kontaktowych, ale to nie miało znaczenia, bo Sarah była jedną z nielicznych osób na świecie, które znały jego prywatny numer. Nie rozmawiali z sobą od wydarzeń w Stambule.
– Już się obawiałem, że nie oddzwonisz. – Akcent był mieszanką arabskiego i oksfordzkiego, ton głosu spokojny, z odcieniem wyczerpania.
– Wyszłam na lunch – odrzekła neutralnym tonem.
– Do włoskiej restauracji przy Park Avenue, z Bradym Boswellem.
– Skąd wiesz?
– Kilka stolików dalej siedziało dwóch moich ludzi.
Sarah ich nie zauważyła. Widocznie jej umiejętności poszły w zapomnienie w ciągu tych ośmiu lat, odkąd odeszła z CIA.
– Czy możesz to zorganizować?
– To znaczy co?
– Oczywiście mówię o prywatnej wycieczce po kolekcji al-Bakari.
– To zły pomysł, Chalid.
– Ojciec powiedział to samo, kiedy oświadczyłem, że chcę dać kobietom w moim kraju prawo do prowadzenia samochodu.
– Zamykamy muzeum wpół do szóstej.
– W takim razie spodziewaj się mnie o szóstej.

3
Nowy Jork

To właśnie Tranquillity, jednostka uznawana za drugi największy jacht motorowy na świecie, dała do myślenia jego nawet najzagorzalszym zwolennikom z Zachodu. Przyszły król podobno zobaczył ją po raz pierwszy, stojąc na tarasie wakacyjnego domu swojego ojca na Majorce. Urzekła go smukła sylwetka jachtu oraz wyraziste jaskrawoniebieskie światła pozycyjne i natychmiast wysłał emisariusza, by sprawdził, czy łódź jest na sprzedaż. Właściciel, rosyjski oligarcha znany jako Konstantin Dragunow, szybko zwęszył okazję i zażądał pięciuset milionów euro. Przyszły król zgodził się pod warunkiem, że Rosjanin wraz ze wszystkimi swoimi licznymi gośćmi opuści jacht bez chwili zwłoki. Tak też się stało. Z pokładu zabrał ich helikopter należący do wyposażenia jachtu, ujęty w cenie sprzedaży. Przyszły król, który był również bezlitosnym biznesmenem, wystawił Rosjaninowi niezmiernie zawyżony rachunek za paliwo.
Przyszły król miał nadzieję, być może naiwną, że wiadomość o jachcie nie rozejdzie się zanadto, dopóki nie uda mu się jakoś wytłumaczyć ze swego zakupu przed ojcem. Ale już po czterdziestu ośmiu godzinach londyński tabloid opublikował całkiem wierną relację z tego wydarzenia. źródłem zapewne był nikt inny jak sam rosyjski oligarcha. Oficjalne środki przekazu w kraju przyszłego króla, to znaczy w Arabii Saudyjskiej, udawały, że nie zauważyły tej historii, ale media społecznościowe i podziemna blogosfera natychmiast rozgorzały. Z powodu spadku cen ropy na rynkach światowych przyszły król narzucił swoim rozpieszczonym poddanym surowe oszczędności, znacząco obniżając ich niegdyś luksusową stopę życiową. Nawet w Arabii Saudyjskiej, gdzie zachłanność rodziny królewskiej stanowiła stałą cechę życia narodu, ta ekstrawagancja przyszłego króla spotkała się z oburzeniem.
Jego pełne nazwisko brzmiało Chalid bin Mohammed bin Abdulaziz Al Saud. Wychowany w pałacu wielkości miejskiego kwartału, chodził do szkoły zarezerwowanej dla męskich członków rodziny królewskiej, a potem wysłano go do Oksfordu, gdzie studiował ekonomię, uganiał się za kobietami z Zachodu i w dużych ilościach pił zakazany alkohol. Pragnął pozostać na Zachodzie, ale gdy jego ojciec objął tron, wrócił do Arabii Saudyjskiej i mianowano go ministrem obrony. Było to znaczące osiągnięcie dla kogoś, kto nigdy w życiu nie miał na sobie munduru ani nie używał żadnej broni z wyjątkiem sokoła do polowań.
Młody książę natychmiast wywołał rujnującą kraj i kosztowną wojnę zastępczą z Iranem na terenie sąsiedniego Jemenu i nałożył blokadę na bogacący się nadmiernie Katar, wpędzając w kryzys cały obszar Zatoki Perskiej. Przede wszystkim jednak knuł intrygi na dworze królewskim, by z pełnym błogosławieństwem ojca-króla osłabić swoich rywali. Starzejący się i chory na cukrzycę władca wiedział, że jego rządy nie potrwają długo. Tradycją w rodzie Saudów było, że brat przejmował władzę po bracie, ale król przerwał tę tradycję i ogłosił, że jego spadkobiercą będzie syn. Toteż w wieku zaledwie trzydziestu trzech lat Chalid został faktycznym władcą Arabii Saudyjskiej i głową rodziny, której majątek netto przewyższał bilion dolarów.
Przyszły król jednak wiedział, że bogactwo kraju jest w dużym stopniu iluzją, że jego rodzina przepuściła fortunę na pałace i zachcianki i że za dwadzieścia lat, kiedy świat przejdzie już w zupełności z paliw kopalnych na odnawialne źródła energii, ropa naftowa pod piaskami Arabii Saudyjskiej będzie równie bezwartościowa jak same piaski. Pozostawione własnemu losowi królestwo na powrót stanie się tym, czym było kiedyś – jałową pustynią pełną zwaśnionych nomadów.
Aby oszczędzić ojczyźnie tej upokarzającej przyszłości, postanowił przeprowadzić ją z siódmego wieku prosto w dwudziesty pierwszy. Z pomocą amerykańskiej firmy konsultingowej stworzył szkicowy program rozwoju gospodarczego, który szumnie nazwał „Drogą w przyszłość”. Rysował on wizję nowoczesnej gospodarki saudyjskiej napędzanej innowacyjnością, zagranicznymi inwestycjami i przedsiębiorczością. Rozpieszczeni obywatele nie mogliby już liczyć na posady rządowe i benefity od kołyski aż po grób. Musieliby utrzymywać się sami i studiować coś innego niż tylko Koran.
Następca tronu rozumiał, że siła robocza tej nowej Arabii Saudyjskiej nie mogłaby się składać wyłącznie z mężczyzn. Kobiety również byłyby niezbędne, co oznaczało, że kajdany religijne, które utrzymywały je w stanie bliskim niewolnictwa, należy poluzować. Dał im wreszcie prawo do prowadzenia samochodu i pozwolił uczestniczyć w imprezach sportowych, na których obecni byli mężczyźni.
Ale nie zadowalały go niewielkie reformy religijne, chciał zreformować samą religię. Oświadczył, że zamknie rurociąg z pieniędzmi zasilający globalne rozprzestrzenianie się wahhabizmu, saudyjskiej purytańskiej wersji islamu sunnickiego, i położy kres prywatnemu finansowaniu przez obywateli Arabii Saudyjskiej grup dżihadystycznych terrorystów, takich jak Al-Kaida i ISIS. Gdy ważny felietonista „New York Timesa” opisał w pochlebnych słowach młodego księcia i jego ambicje, saudyjski establishment religijny, ulema, zawrzał świętym gniewem.
Następca tronu wtrącił do więzienia kilku religijnych fanatyków i, co było niemądre, również parę osób o bardziej umiarkowanych poglądach. Uwięził także zwolenników demokracji i praw kobiet oraz każdego, kto był na tyle głupi, by go krytykować. Potem zebrał ponad setkę członków rodziny królewskiej oraz elity finansowej Arabii Saudyjskiej i zamknął ich w hotelu Ritz-Carlton. Tam, w pomieszczeniach bez drzwi, zostali poddani brutalnym przesłuchaniom. Niektóre z nich następca tronu prowadził osobiście. W końcu wszystkich uwolniono, ale najpierw musieli się wyrzec ponad stu miliardów dolarów. Przyszły król uznał, że te pieniądze trafiły do nich za sprawą łapówek oraz intryg finansowych i oznajmił, iż tradycyjne sposoby prowadzenia interesów w królestwie od tej pory przestają obowiązywać.
Naturalnie nie dotyczyło to samego przyszłego władcy. Gromadził osobisty majątek w oszałamiającym tempie i wydawał pieniądze garściami. Kupował wszystko, na co przyszła mu ochota, a czego nie mógł kupić, po prostu zabierał. Ci, którzy nie chcieli się nagiąć do jego woli, otrzymywali kopertę z pojedynczą kulą kalibru .45.
To spowodowało, że Zachód zaczął pośpiesznie weryfikować swą opinię. Politycy i eksperci od Bliskiego Wschodu zastanawiali się, czy CBM rzeczywiście jest reformatorem, czy tylko następnym oszalałym na punkcie władzy pustynnym szejkiem, który zamyka opozycję w więzieniach i bogaci się kosztem własnego ludu. Czy naprawdę chce zreformować gospodarkę saudyjską, uciąć wsparcie królestwa dla islamskiego fanatyzmu i terroryzmu? A może próbuje tylko wywrzeć dobre wrażenie na mądralach z Georgetown i Aspen?
Sarah z powodów, których nie mogła wyjaśnić przyjaciołom i znajomym ze świata sztuki, od samego początku zaliczała się do sceptyków. Było zatem zrozumiałe, że stawiała opór, gdy Chalid chciał się z nią spotkać przy okazji wizyty w Nowym Jorku. W końcu na to przystała, ale najpierw uzyskała zgodę wydziału bezpieczeństwa Langley, który przez cały czas pilnował jej z daleka.
Spotkali się w apartamencie hotelu Four Seasons bez towarzystwa ochroniarzy i sekretarzy. Sarah czytała w „Timesie” wiele pochlebnych artykułów na temat CBM i widziała jego zdjęcia w tradycyjnym saudyjskim stroju, z gutrą na głowie. Ale w doskonałym angielskim garniturze był znacznie bardziej imponującą postacią – elokwentny, kulturalny, wyrafinowany, emanujący pewnością siebie i władzą. Oraz oczywiście zapachem pieniędzy. Niewyobrażalnych pieniędzy. Wyjaśnił, że zamierza wykorzystać ich część, by zgromadzić światowej klasy kolekcję obrazów, i chciał, by Sarah została jego doradcą.
– I co pan zamierza zrobić z tymi obrazami?
– Powieszę je w muzeum, które zbuduję w Rijadzie. To będzie Luwr Bliskiego Wschodu – wytłumaczył.
– I kto będzie odwiedzał ten pański Luwr?
– Ci sami ludzie, którzy odwiedzają Luwr w Paryżu.
– Turyści?
– Tak, oczywiście.
– W Arabii Saudyjskiej?
– Dlaczego nie?
– Bo jedynymi turystami, jakich wpuszczacie, są muzułmanie pielgrzymujący do Mekki i Medyny.
– Na razie – stwierdził znacząco.
– Dlaczego ja?
– Przecież jest pani kuratorką kolekcji Nadii al-Bakari.
– Nadia była reformatorką.
– Ja też jestem reformatorem.
– Przykro mi – stwierdziła. – Nie jestem zainteresowana.
Ale mężczyzna taki jak Chalid bin Mohammed nie przywykł do tego, by mu odmawiano. Prześladował Sarah bezlitośnie telefonami, kwiatami i hojnymi prezentami, których nie przyjmowała. Gdy w końcu uległa, zastrzegła, że będzie pracować pro bono. Choć intrygował ją człowiek znany jako CBM, przeszłość nie pozwalała jej przyjąć ani riala od dynastii Saudów. Co więcej, dla dobra ich obojga ta znajomość musiała pozostać w ścisłej tajemnicy.
– Jak mam się do pana zwracać? – zapytała.
– Może być „Wasza Królewska Wysokość”.
– Proszę wymyślić coś innego.
– W takim razie może Chalid?
– To już brzmi o wiele lepiej.
Na aukcjach i w prywatnych transakcjach kupowali szybko i agresywnie malarzy powojennych, impresjonistów, starych mistrzów. Prawie nie negocjowali. Sarah wymieniała cenę, jeden z dworzan Chalida zajmował się transferem pieniędzy i transportem obrazu. Starali się robić to jak najdyskretniej, niczym wytrawni szpiedzy, mimo to świat sztuki szybko zauważył, że pojawił się jakiś nowy poważny gracz, szczególnie gdy Chalid lekką ręką zapłacił pół miliarda za „Salvatora Mundi” Leonarda. Sarah odradzała mu ten zakup; jej zdaniem żaden obraz, może z wyjątkiem „Mony Lisy”, nie był wart takich pieniędzy.
Podczas tworzenia kolekcji spędzała wiele godzin sam na sam z Chalidem. Opowiadał jej o swoich planach dotyczących Arabii Saudyjskiej i czasami testował na niej swoje pomysły. Jej sceptycyzm powoli topniał. Chalid nie był wprawdzie ucieleśnieniem doskonałości, ale gdyby udało mu się wprowadzić rzeczywiste i trwałe zmiany w Arabii Saudyjskiej, Bliski Wschód oraz szeroko pojęty świat islamu już nigdy nie byłyby takie same.
Wszystko to zmienił Omar Nawwaf.
Nawwaf był wybitnym saudyjskim dziennikarzem i dysydentem, który osiadł w Berlinie. Krytykował dynastię Saudów, miał też bardzo kiepskie zdanie o Chalidzie. Uważał go za szarlatana, który szepcze słodkie słówka do ucha naiwnym ludziom Zachodu, a jednocześnie pomnaża własny majątek i wtrąca krytyków do więzienia. Przed dwoma miesiącami Nawwaf został brutalnie zamordowany w konsulacie saudyjskim w Stambule. Jego ciało poćwiartowano, żeby wygodniej było się go pozbyć.
Bezgranicznie oburzona Sarah Bancroft należała do osób, które zerwały wszelkie kontakty z niegdyś obiecującym młodym księciem nazywanym inicjałami CBM.
– Jesteś taki sam jak oni wszyscy – powiedziała Chalidowi w wiadomości, którą nagrała na jego komórce. – Mam nadzieję, że zgnijesz w piekle, Wasza Królewska Wysokość.

 
Wesprzyj nas